2007/12/24

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Ściągawka dla etatystów”

Mając na uwadze oszczędność czasu, postanowiłem przedstawić w pigułce wszystkie spory, które kiedykolwiek prowadziłem z przeciętnymi etatystami – tak, abym mógł wręczać ten tekst wszystkim, którzy twierdzą, że rząd jest dobrowolny, że jeśli rząd mi się nie podoba, to mogę wyjechać, że podatki to nie przemoc itd.

Pomyślałem, że również tobie może się to przydać, bo życie jest krótkie.

Ja: Powiedz mi, czy uważasz, że przemoc to coś złego?

Etatysta: Tak, przemoc to coś złego – poza samoobroną.

Ja: Zgadzam się – poza samoobroną. Powiedz mi zatem – jak należałoby rozwiązywać problemy, skoro nie powinniśmy używać przemocy?

Etatysta: No cóż, sądzę, że ludzie powinni aktywniej działać w rządzie i że rządy powinny robić ABC, X, Y i Z.

Ja: Ale jak godzisz swój sprzeciw wobec przemocy z poparciem dla programów rządowych? Programy rządowe są opłacane z podatków, które są przymusowe.

Etatysta: Co? O czym ty mówisz? Podatki nie są przymusowe.

Ja: Podatki są przymusowe, bo jeśli ich nie płacisz, zostajesz pod groźbą użycia broni porwany i wpakowany do więzienia. Jeśli próbujesz z niego uciec, zostajesz zastrzelony.

Etatysta: Ale to jest demokracja, gdzie wybieramy nasze własne rządy.

Ja: Dostać do wyboru dwie możliwości wymagające użycia przemocy to nie to samo, co mieć wolność wyboru. Jeżeli właściciel sklepu wybiera, której mafii płaci za „ochronę”, czy naprawdę można twierdzić, że dokonuje „wolnego” wyboru? Jeśli kobieta może dokonać wyboru pomiędzy dwoma kandydatami na męża – ale jednego z nich będzie zmuszona poślubić – czy można powiedzieć, że faktycznie „wybiera” małżeństwo? Ludzie mogą wybierać rząd w sposób wolny tylko wtedy, kiedy mają możliwość nie wybrać rządu.

Etatysta: No ale jest „umowa społeczna”, która wiąże ludzi z ich rządami.

Ja: Nie ma czegoś takiego jak „umowa społeczna”. Podpisywanie umów w cudzym imieniu nie jest uczciwe – chyba że udzielono komuś pełnomocnictwa prawnego. Jeżeli jakiś człowiek ma prawo jednostronnie narzucić drugiemu swoją wolę i nazwać to „umową”, logiczne wydaje się stwierdzenie, że mężczyzna może okraść kobietę i nazwać to „dobroczynnością”.

Etatysta: Ale ja akceptuję umowę społeczną – i ty też, jeśli korzystasz z dróg.

Ja: Po pierwsze, twoja decyzja o honorowaniu umowy nie daje ci prawa, aby zmuszać mnie do jej honorowania. Możesz zdecydować, że kupujesz dom, ale nie jest sprawiedliwe zmuszanie mnie, abym za niego zapłacił. Jeśli sfałszujesz mój podpis, nie jestem związany umową – a nigdy nie zgadzałem się na żadnego rodzaju „umowę społeczną”. Po drugie, to prawda, że korzystam z usług rządowych, ale dla zasadniczego pytania o moralność przemocy to nieistotne. Jeśli niewolnik przyjmuje od swego pana posiłek, czy tym samym zgadza się na niewolnictwo?

Etatysta: Wydaje mi się, że nie. Niemniej jednak – jak dowodził Sokrates – milcząco zgadzasz się na umowę społeczną, nadal mieszkając w danym państwie.

Ja: Czy sprawiedliwe jest, jeżeli sporządzę „umowę społeczną”, która pozwoli mi okradać dowolną osobę z mojej okolicy, i powiem, że – skoro ludzie nadal mieszkają w „mojej” okolicy – najwyraźniej godzą się na moją nową umowę społeczną?

Etatysta: No nie – ale mówimy o rządach, a nie o ludziach...

Ja: A czy rząd nie składa się z ludzi? Czy „rząd” nie jest po prostu określeniem grupy ludzi, którzy przypisują sobie moralne prawo inicjowania przemocy wobec innych – prawo, które uważają za złe, gdyby przyznać je tym, przeciw którym używają przemocy? Jeśli odliczysz wszystkich ludzi, z których składa się „rząd”, czy wciąż masz do czynienia z rządem?

Etatysta: Sądzę, że nie. Ale to dla naszej dyskusji nieistotne. Mówisz, że podatki są przymusowe, ale płaciłem je przez całe życie i nigdy nie celowano mi z broni w głowę.

Ja: Jasne – nie strzela się do więźnia, który nie próbuje uciekać. Jeżeli niewolnik stosuje się do życzeń swego pana ze względu na groźbę użycia przemocy, to ta sytuacja jest całkowicie niemoralna. Czy mafia musi faktycznie doszczętnie spalić twój sklep, abyś przyznał, że grozi ci użyciem przemocy?

Etatysta: Nie. Jednak nie zgadzam się z twierdzeniem, że rząd używa przemocy do pobierania od ludzi podatków.

Ja: W porządku – czy rząd robi jakąś rzecz, z którą się nie zgadzasz? Na przykład: czy zgadzasz się z decyzją o agresji na Irak? [Pytaj, aż trafisz na jakiś program rządowy, który etatysta uważa za odrażający.]

Etatysta: Uważam, że agresja na Irak była moralnie zła.

Ja: Dlaczego tak sądzisz?

Etatysta: Bo Irak w żaden sposób nie zagrażał Stanom Zjednoczonym.

Ja: Racja, więc to jest inicjacja przemocy – nie samoobrona. Zdajesz sobie oczywiście sprawę z tego, że wojna w Iraku jest możliwa tylko dlatego, że płacisz podatki.

Etatysta: Oczywiście, do pewnego stopnia.

Ja: Skoro wojna w Iraku jest moralnie zła, ale jest możliwa tylko dlatego, że płacisz podatki – a podatki nie są pobierane od ciebie przemocą – dobrowolnie finansujesz i umożliwiasz to, co nazywasz złem. Możesz mi to wytłumaczyć?

Etatysta: Płacę podatki, bo jestem obywatelem tego kraju. Jeśli nie zgadzam się z wojną, powinienem kandydować na jakiś urząd i próbować ją zatrzymać.

Ja: No dobrze – gdybyś był przeciw wykorzystywaniu dzieci, czy finansowałbyś dobrowolnie grupę, która zajmowałaby się ich wykorzystywaniem?

Etatysta: Oczywiście, że nie!

Ja: A jeśli faktycznie twierdziłbyś, że jesteś przeciw wykorzystywaniu dzieci i dobrowolnie sponsorowałbyś grupę szczególnie oddaną sprawie wykorzystywania dzieci; i gdybym powiedział, że powinieneś przestać to robić, a ty odpowiedziałbyś, że nie przestaniesz – ale że gdyby ktoś naprawdę sprzeciwiał się tej brutalnej grupie, powinien ją zinfiltrować, przejąć nad nią kontrolę i w jakiś sposób spowodować, aby przestała wykorzystywać dzieci – czy miałoby to jakikolwiek sens?

Etatysta: Raczej nie.

Ja: Jeśli byłbyś przeciwko wojnie w Iraku, ale na ochotnika zgłosił się do uczestnictwa w niej, zgodził się walczyć za darmo i pokrył wszystkie swoje wydatki z własnej kieszeni – czy rozumiesz, że taka postawa byłaby całkowicie niezrozumiała? Twierdziłbyś, że sprzeciwiasz się czemuś – a następnie poświęciłbyś olbrzymie ilości czasu, wysiłku, pieniędzy i środków na wspieranie tego?

Etatysta: Tak, to miałoby mały sens.

Ja: Czy widzisz zatem, że twoje twierdzenie, iż wojna w Iraku to moralne zło, ale finansujesz ją dobrowolnie przez płacenie podatków, nie ma żadnego sensu? Jeżeli wojna w Iraku jest moralnym złem, ale staje się możliwa tylko dzięki twojemu dobrowolnemu finansowaniu, dalsze finansowanie jej to jawne przyznanie, że nie jest ona moralnym złem. Jeśli jesteś zmuszony do finansowania wojny w Iraku, możesz twierdzić, że stanowi ona moralne zło, bo jest inicjacją użycia przemocy. Jednak podatki, które także stanowią inicjację użycia przemocy, także muszą być moralnym złem, bo jesteś zmuszony finansować inicjację przemocy przeciw innym. Zatem albo podatki przymusowe, albo jesteś najgorszego rodzaju hipokrytą moralnym, który dobrowolnie finansuje to, co nazywa złem. Czy to ma sens?

Etatysta: W pełni rozumiem to stanowisko.

Ja: Czy możesz wskazać w nim jakieś błędy logiczne?

Etatysta: Nie, ale i tak sądzę, że się mylisz.

Ja: No cóż, naprawdę się cieszę, że czytasz ten artykuł zamiast dyskutować ze mną bezpośrednio, bo – jak wspomniałem na początku – życie jest o wiele za krótkie, żeby marnować czas na spieranie się z głupcami.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, A Handout For Statists, http://freedomain.blogspot.com/2007/11/handout-for-statists.html

A Handout For Statists opublikowano na stronie http://www.freedomain.blogspot.com/ 21 listopada 2007 r.


2007/12/21

Cytat: Bóg, stwarzając świat, nadał mu wolność

„Według większości filozofów Bóg, stwarzając świat, zniewolił go. Według nauki chrześcijańskiej, stwarzając świat, nadał mu wolność. Bóg napisał nie tyle poemat, ile sztukę dramatyczną; w Jego zamyśle miał to być utwór doskonały, lecz musiał być powierzony ludziom – aktorom i reżyserom – którzy narobili strasznego bałaganu na scenie.”

Gilbert Keith Chesterton, Ortodoksja, Warszawa 1998, s. 101 [Poprawka moja: w miejscu, gdzie były dwa przecinki umieściłem myślniki.]


Cytat w języku angielskim:

"According to most philosophers, God in making the world enslaved it. According to Christianity, in making it, He set it free. God had written, not so much a poem, but rather a play; a play He had planned as perfect, but which had necessarily been left to human actors and stage-managers, who had since made a great mess of it."

Gilbert Keith Chesterton, Orthodoxy, Chapter V: The Flag of the World




2007/12/13

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Libertarianie i podatki – płacić albo nie płacić?”

Kwestia uczestnictwa w społeczeństwie państwowym może stanowić dla nas, jako libertarian, wielkie wyzwanie. Jak możemy twierdzić, że jesteśmy zdecydowanie przeciw państwu, przeciw wojnie i przeciw przemocy, skoro jednocześnie jeździmy po drogach publicznych, korzystamy z usług państwowych i płacimy te właśnie podatki, które umożliwiają istnienie opartej na przymusie władzy państwa?

Skoro jesteśmy antypaństwowi, czy to hipokryzja moralna, jeśli posyłamy nasze dzieci do szkoły państwowej? Skoro opowiadamy się przeciw redystrybucji bogactwa w społeczeństwie, czy to nie dwulicowość korzystać z rządowych pożyczek i subwencji, żeby chodzić na uniwersytet? Skoro sprzeciwiamy się monopolistycznej władzy związków zawodowych, czy postępujemy nieuczciwie, starając się o gwarantowaną na lata posadę profesora i przyjmując ją?

Jeśli, próbując sformułować odpowiedź, spojrzymy na problem w szerszej perspektywie, na początku dostrzeżemy dwie postawy skrajne. Z jednej strony twierdzenie, że to niemożliwe, aby moralne było uczestniczyć w jakimkolwiek stopniu w społeczeństwie, którym kieruje rząd. Możemy nazwać to stanowisko „Walden” – jako że generalnie wymaga ono od nas, abyśmy czmychnęli gdzieś do lasu, zbudowali sobie jakieś schronienie i utrzymywali się przy życiu dzięki orzechom, jagodom i rozgoryczeniu. Przyjęcie takiego stanowiska gwarantuje, że nie oddajemy państwu żadnych zasobów.

Druga skrajność to całkowite oddzielenie wartości od działań – stanowisko „Rambo”. Ta postawa oznacza, że moralnie właściwe jest, jeśli libertarianin wstępuje do armii i prowadzi walkę z „wrogami” państwa – innymi słowy, sprzeciwia się państwowej przemocy pod względem moralnym, ale płacą mu słono za jej używanie.

1. Przymus i odpowiedzialność moralna

Niewielu etyków dowodziłoby, że przymus pozostaje bez wpływu na odpowiedzialność moralną. Jeżeli pod groźbą użycia broni zmusisz mnie, abym skoczył z klifu, trudno będzie nazwać to „samobójstwem”. Jeśli groźba użycia przemocy nie wpływałaby na odpowiedzialność moralną, nie istniałyby takie przestępstwa jak gwałt, kradzież i morderstwo – bo nie byłoby różnicy między działaniem dobrowolnym a przymusem. Jeżeli nie zgadzamy się z tym, że przemoc zmienia moralną naturę interakcji, „kradzieży” nie da się odróżnić od „darowizny”, zaś „gwałt” staje się zbytecznym synonimem „uprawiania seksu”.

Odwołując się do tego rozróżnienia, możemy zasadnie stwierdzić, że sytuacja moralna człowieka, który zostaje wcielony do armii w ramach poboru jest inna niż człowieka, który zgłasza się na ochotnika.

Jednak oceny związane z tymi sytuacjami moralnymi mogą być wielce skomplikowane. Człowiek powołany do wojska faktycznie może zdecydować się na wyjście pod tytułem „Walden” (znane też jako „opcja kanadyjska”) i po prostu zniknąć ze społeczeństwa zamiast zostać przymuszonym do walczenia i zabijania dla państwa.

Z drugiej strony człowiekowi, który dobrowolnie wstępuje do armii, mogło być od niemowlęctwa wmawiane, że życie żołnierza jest bohaterskie, szlachetne, odważne itd. Trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek wyraźnie wyjaśniono mu, na czym polega zasadnicza rzeczywistość służby wojskowej – na gotowości do używania przemocy, kiedykolwiek politycy będą mieli taki kaprys. On autentycznie wierzy, że służy współobywatelom, a nie, że wstępuje do złożonego z zawodowych morderców gangu przebierańców. Prawdopodobnie nawet nie jest dla niego jasne, skąd biorą się jego wypłaty. Wydaje mu się, że chroni współobywateli, nie pojmując, że muszą oni płacić na jego utrzymanie w podatkach – albo zostać zastrzeleni.

Kwestia etyki w sytuacji braku wiedzy jest bardzo złożona. Raczej nie nazwalibyśmy średniowiecznego medyka słabym lekarzem, gdyby nie przepisał komuś antybiotyków – bo jeszcze ich nie wynaleziono. „Moralność” to forma technologii, tak jak nawigacja. Trudno winić człowieka pozbawionego kompasu, że się zgubił – do pozostania na dobrej drodze brakuje mu istotnego narzędzia. Podobnie trudno nazwać człowieka „złym”, gdy przez całe jego życie wady przedstawiano mu jako cnoty. Jeżeli uczę moje dzieci, że czekolada jest dobra, a warzywa i ćwiczenia – złe, nie można obarczać ich [dzieci] wyłączną odpowiedzialnością za wynikające z moich wskazań słabe zdrowie.

Dzieciom – szczególnie tym w szkołach państwowych – mówi się na okrągło o szlachetności, odwadze i bohaterstwie wojska. Filmy, książki i kultura popularna zazwyczaj wspierają tę propagandę – tak jak niekończące się sznury samochodów z żółtymi wstążkami. Czy przeciętne dziecko ma możliwość wygramolić się z wypełnionej państwową propagandą studni bez dna? Nieuprawnione jest spodziewać się, że człowiek odkryje na nowo od podstaw całą etykę – sprzeciwiając się nieskończonym normom kulturalnym. Tak samo niesprawiedliwe byłoby przypisywanie mu wyłącznej odpowiedzialności za zaciągnięcie się do wojska.

Z drugiej strony nie może być mowy o postępie etycznym, jeśli nikt nie odpowiada za swoje błędy. Odwołując się znów do przykładu antybiotyków: nie można potępić lekarza za to, że ich nie przepisuje, jeśli nie ma czegoś takiego jak antybiotyki. Gdy doktor usłyszy o nich po raz pierwszy, nie powinien od razu rozdawać ich jak cukierków – dopóki nie będzie dostępnych więcej informacji o ich długoterminowej skuteczności i związanych z ich stosowaniem zagrożeniach. Jednak w pewnym punkcie „krzywej adaptacji leku” lekarz faktycznie zaniedbuje swoje obowiązki, nie przepisując antybiotyków.

W istocie libertarianie są współczesnymi etykami, usiłującymi zredefiniować pojęcie moralności. Jesteśmy badaczami na zupełnym skraju zrozumienia moralnego, a naszym głównym celem musi być dostarczenie wiedzy, która wytrzyma starcie z historycznymi i nieracjonalnymi uprzedzeniami istniejących iluzji moralnych.

Jesteśmy jak lekarze w trakcie straszliwej epidemii; odkryliśmy, że choroba przenosi się przez wodę pitną. Jednak według powszechnej wiedzy medycznej chorobie zapobiega się i leczy się ją przez picie coraz większych ilości wody – czyli dokładnie przez to działanie, które rozszerza zasięg epidemii.

Oczywiście, większość ludzi słucha przytłaczającej większości lekarzy i pije jak smoki, mając nadzieję na zapobieżenie chorobie lub jej wyleczenie. Libertarianie wiedzą, że państwowa przemoc i oszustwa powodują wiele zła, deprawują społeczeństwo i destabilizują gospodarkę – ale rozwiązanie wysuwane przez większość ekspertów to użyć większej przemocy i większej liczby oszustw, aby walczyć z tym złem.

Jako jedyni pośród epidemii lekarze, którzy znają prawdziwy lek, jakie mamy realne możliwości?

Możemy, rzecz jasna, zniknąć ze społeczeństwa, zabierając ze sobą naszą mądrość i spędzając życie w dziczy – jak Thoreau. To rozwiązanie z pewnością zmniejszy naszą frustrację – i stworzy w nas bezwartościowe poczucie prawości – ale jednocześnie skaże miliony ludzi na wielkie cierpienie: jeżeli znikną wszyscy prawdomówni, wyłącznie kłamcy posiądą ziemię.

Z drugiej strony moglibyśmy wygłaszać mowy przeciw piciu zanieczyszczonej wody, a mimo to sami pić ją w obfitych ilościach. Taka hipokryzja nie służyłaby naszej sprawie – byłoby zupełnie oczywiste, że działamy w całkowitej sprzeczności z tym, co głosimy.

Wydaje się, że najbardziej owocne działanie leży gdzieś pomiędzy stanowiskami „Walden” i „Rambo”. Ucieczka ze społeczeństwa pozostawia je na pastwę kłamców, oszustów i morderców. Całkowite zanurzenie się w systemie, o którym wiemy, że jest zły, podważa naszą wiarygodność do tego stopnia, że cnoty nie da się już odróżnić od hipokryzji.

Jeśli woda jest zanieczyszczona, ale musimy ją pić, aby żyć w społeczeństwie, wtedy najrozsądniejsze postępowanie – jeżeli chcemy pomóc innym ludziom – to pić tak mało, jak to tylko możliwe, i przekonywać ludzi o wartości tej postawy, mówiąc o niej i wskazując na to, że my jesteśmy zdrowi – przy każdej okazji.

Wracając ze świata metafor na ziemię – nie możemy żyć w społeczeństwie, nie płacąc podatków, nie korzystając z usług rządowych i nie współfinansując działań, o których wiemy, że są złe. Nie można nawet czytać tego artykułu, nie korzystając z protokołów danych zaprojektowanych po raz pierwszy przez rząd i finansowanych z użyciem przymusu.

Ponieważ każdy, kto czyta ten artykuł, musiał z definicji zgodzić się na pewien stopień interakcji z przymusem, pytanie nie brzmi już „Czy powinniśmy płacić podatki?” – ale: „Do jakiego stopnia powinniśmy uczestniczyć w etatyzmie?”.

1.1. Uczestnictwo i akceptacja

Po pierwsze, musimy zrozumieć, że uczestnictwo to nie akceptacja. Zaciągnięcie ateisty przemocą do kościoła nie czyni go osobą religijną. Zamknięcie człowieka na klucz w piwnicy nie czyni go twoim gościem. Płacenie mafii pieniędzy za „ochronę” nie czyni cię orędownikiem przestępczości zorganizowanej.

Po drugie, idee ocenia się na podstawie logiki i dowodów, a nie absolutnej konsekwencji ich zwolenników. Fakt, że Hitler nie wierzył w krasnoludki, nie czyni ich istnienia bardziej prawdopodobnym. Człowiek gruby może być świetnym źródłem skutecznych wskazówek dotyczących diety. Zbyt często atakuje się libertarian jako hipokrytów za to, że w jakiś sposób uczestniczą w społeczeństwie etatystycznym. Tak, korzystamy z dróg. Tak, korzystamy z internetu. Tak – niektórzy z nas korzystają nawet z bibliotek, uczą w szkołach państwowych i biorą pożyczki studenckie. Nie ma to żadnego związku z prawdziwością zasady nieagresji jako normy moralnej. Kleptoman może być zdolny do wysunięcia bezbłędnej teorii praw własności, tak jak lekarz zajmujący się chorobami płuc może palić.

Ponadto – jeżeli hipokryzja ma być kryterium, według którego ocenia się argumenty moralne – kto jest bardziej obłudny: libertarianin zmuszony do uczestnictwa w etatyzmie, czy etatysta, który zaleca korzystanie z przemocy rządu do rozstrzygania sporów, ale sam nie wyciąga broni?

1.2. Rozsądne granice

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie formy uczestnictwa w etatyzmie są równie uprawnione. Fakt, że żadna woda nigdy nie będzie idealnie czysta, nie oznacza, że powinniśmy dawać wyraz naszemu poczuciu beznadziei, pijąc wyłącznie wodę morską.

Dwadzieścia lat temu rozważałem, czy wziąć pożyczkę studencką i skorzystać z subwencji, żeby iść na uniwersytet. Przedstawiłem sobie problem w taki sposób: jeżeli ktoś ukradnie mi rower, a potem gdzieś go zostawi, mam pełne prawo „odebrać” go. Jeśli mój pracodawca niesprawiedliwie wstrzymuje mi wynagrodzenie, mam pełne prawo zabrać mu taką ilość dóbr, której wartość odpowiada należnej mi wypłacie.

Wyobraź sobie, że lokalny don mafijny latami wymusza od ciebie pieniądze. Pewnego dnia zasypia na ławce z dużą torbą gotówki u boku. Jeżeli będziesz akurat tamtędy przechodził i znajdziesz go w tej sytuacji – czy to kradzież, jeśli zabierzesz „jego” pieniądze? A jeśli przez te wszystkie lata naprawdę nie masz pojęcia, ile dokładnie pieniędzy w rozbójniczy sposób od ciebie wymuszono? Byłbyś zupełnie usprawiedliwiony zabierając wszystko – szczególnie, że wiesz, iż będziesz płacił haracz przez resztę swojego życia.

To analogiczne w stosunku do sytuacji, w jakiej znajdujemy się względem rządu. Przez całe życie płaciłem niesamowicie wysokie podatki – szczególnie, że byłem przedsiębiorcą i współzałożycielem firmy, która płaciła państwu miliony dolarów. Ilość pieniędzy, którą otrzymałem w ramach rządowych subsydiów na opłacenie studiów miała wartość równą temu, co później wpłaciłem w ramach podatków osobistych w przeciągu kilku miesięcy. (Trzymanie mnie przez czternaście lat w psychuszkach, jakimi są szkoły państwowe, to jeszcze nikczemniejsza forma rozboju!)

Skoro z góry wiedziałem, że będę okradany przez całą resztę życia, czy było to złe, że pewną część tych pieniędzy wziąłem sobie z góry? Raczej na to nie wygląda. W społeczeństwie etatystycznym pieniądze z podatków istnieją w stanie natury – tak jak ryby w morzu. Nigdy nie można ich zwrócić prawowitym właścicielom, bo nie da się ponad wszelką wątpliwość ustalić, do kogo należą – a dług państwowy zaciemnia sprawę, zupełnie uniemożliwiając jej rozwiązanie. Z punktu widzenia moralności to, co dzieje się z pieniędzmi po tym, jak zostały skradzione, jest o wiele mniej ważne niż fakt, że w ogóle nie powinny zostać skradzione.

2. Między skrajnościami

Fakt, że mafia kradnie twoje pieniądze, nie usprawiedliwia decyzji o zostaniu zawodowym mordercą. Ponieważ kradzież pieniędzy jest zła, ale odbieranie skradzionego – nie, bezpośrednie angażowanie się w inicjowanie przemocy pozostaje czymś niemoralnym. Wstąpienie do policji lub wojska powoduje, że zmieniasz się z ofiary w funkcjonariusza systemu przemocy – a to całkiem inna kategoria moralna. Co innego ukraść kawałek chleba strażnikowi w obozie koncentracyjnym – a co innego samemu dobrowolnie zostać takim strażnikiem.

Zatem – choć uczestnictwo w społeczeństwie etatystycznym ma wielką wartość i powoduje, że najbardziej rozsądni ludzie uczestniczą w dyskusji na temat przyszłości społeczeństwa – przyłączenie się do szeregów ciemiężców jest moralnie nie do obrony. Jak w większości kontinuów etycznych, w kwestii „właściwego” postępowania w grę wchodzi jeszcze taka drobna kwestia jak aspekt osobisty, ale niebezpieczeństwa moralne związane ze skrajnościami są oczywiste.

Pozostań w społeczeństwie, walcz o prawdę, ale nigdy nie sprzedaj swojej duszy.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, Libertarians and Taxation: To Pay or Not to Pay?, http://freedomain.blogspot.com/2007/08/liberations-and-taxation-to-pay-or-not.html

Libertarians and Taxation: To Pay or Not to Pay? opublikowano na stronie http://www.freedomain.blogspot.com/ 21 sierpnia 2007 r.




2007/11/28

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Dyktatury bezpaństwowe – Jak wolne społeczeństwo zapobiega odrodzeniu się rządu”

Niewątpliwie najczęstszy zarzut wysuwany przeciw idei społeczeństwa bezpaństwowego wiąże się z poglądem, że jedna lub więcej Prywatnych Agencji Arbitrażowych [Dispute Resolution Organizations (DROs) – dosłownie: Organizacje do Rozwiązywania Sporów] pokona wszystkie pozostałe i utworzy nowy rząd. To wyobrażenie jest błędne pod każdym względem, ale powraca z uporczywością tak niestrudzoną, że niemal godną podziwu.

Zarzut brzmi następująco:

W społeczeństwie bez rządu jakiekolwiek agencje powstałe, aby pomagać w rozwiązywaniu konfliktów, w nieunikniony sposób przemienią się w zastępczy rząd. Agencje być może rozpoczną swoją działalność jako konkurenci na wolnym rynku, ale z czasem jedna z nich zdominuje inne pod względem militarnym i tym sposobem narzuci ludziom nowe państwo. Niestabilność i przemoc, które przyniesie ludziom wojna domowa, jest dużo gorsza niż jakakolwiek istniejąca struktura państwa demokratycznego. Zatem społeczeństwo bezpaństwowe to o wiele zbyt ryzykowny eksperyment – bo i tak w końcu powstanie jakiś rząd!

Ten zarzut wobec anarchicznej struktury społecznej uważa się za oczywisty, a zatem nigdy się go nie dowodzi. Naturalnie, dyskusja o społeczeństwie bezpaństwowym dotyczy teoretycznej sytuacji w przyszłości – przykłady empiryczne nie znajdują tu zastosowania.

Jednak – podobnie jak w przypadku wszystkich kwestii dotyczących ludzkiej motywacji – hipotezę „państwa zastępczego” można poddać logicznej analizie.

1. Założenia

Podstawa hipotezy „państwa zastępczego” to założenie, że ludzie preferują maksymalizację dochodu przy możliwie najmniejszym zużyciu energii. Tym, co motywuje PAA do użycia siły, jest fakt, że – eliminując całą konkurencję i przejmując militarną kontrolę nad jakimś regionem geograficznym, Agencja może zmaksymalizować swój dochód przy najmniejszym możliwym zużyciu energii.

Możemy w pełni zgodzić się z tym założeniem, pod warunkiem, że zastosujemy je konsekwentnie wobec wszystkich ludzi w społeczeństwie bezpaństwowym. Aby uczynić argumentację za hipotezą „państwa zastępczego” jeszcze silniejszą, założymy też, że w podejmowaniu decyzji nie przeszkodzą żadne skrupuły moralne. Redukując „pęd do dominacji” wyłącznie do kalkulacji efektywności ekonomicznej, możemy wyeliminować wszelkie możliwe hamulce etyczne.

1.1. Punkt wyjścia

Zacznijmy od społeczeństwa bezpaństwowego, w którym ludzie mogą dobrowolnie wybrać zawarcie z PAA kontraktu na ochronę mienia i rozwiązywania sporów. Każdy ma również prawo zerwać swój kontrakt z PAA.

Są w istocie trzy możliwe sposoby, w jakie PAA mogłaby militarnie opanować jakiś region w całości:

1. Gromadząc armię w tajemnicy, a następnie dokonując nagłego ataku na całą konkurencję.
2. Gromadząc armię jawnie, a następnie dokonując nagłego ataku na całą konkurencję.
3. Udając dobrowolną „Obronną PAA”, gromadząc broń przeznaczoną rzekomo do zgodnej z prawem ochrony ludzi, a następnie obracając tę broń przeciwko nim i ustanawiając siebie jako nowy rząd.

Jest też jedna dodatkowa możliwość: człowiek prywatny może podjąć próbę zbudowania własnej armii.

Zajmijmy się wszystkimi tymi scenariuszami po kolei.

1.2. Tajna armia

Według tego scenariusza menedżer PAA (nazwijmy go „Bob”) dochodzi do wniosku, że zmęczyła go współpraca z klientami na zasadzie dobrowolności. Bob postanawia, że wyda pieniądze firmy na zakup olbrzymich ilości uzbrojenia i wyszkolenie armii. (Przyjmijmy na razie, że Bob może podjąć tę decyzję całkowicie samodzielnie i nie musi jej przedstawić do akceptacji żadnemu zarządowi, bankowi ani inwestorowi.)

Załóżmy, że roczny dochód Agencji Boba wynosi 500 milionów dolarów, a zysk – 50 milionów.

Najpilniejsze wyzwanie, w obliczu którego stanie Bob, jest takie: jak ja, do licha, za to wszystko zapłacę? Biorąc pod uwagę, że w wolnym społeczeństwie nie wiadomo, ilu ludzi jest uzbrojonych – i jaką mają broń – dla ostrożności byłoby konieczne dokonać wstępnej kalkulacji na swoją niekorzyść i zgromadzić potężną armię, aby przejąć kontrolę nad całym regionem (w przeciwnym razie inwestycja przepadłaby wskutek porażki militarnej). Takie armie wcale nie są tanie! Dla potrzeb niniejszej dyskusji ustalmy, że w ciągu pięciu lat zgromadzenie armii będzie kosztowało Boba 500 milionów dolarów – to z pewnością zaniżony szacunek! Jak Bob zdobędzie pieniądze, aby za to zapłacić?

1.2.1. Podwyższenie stawek

Najoczywistszy sposób, w jaki Bob może zebrać dodatkowe 500 milionów dolarów, to zażądać wyższych opłat od swoich klientów. 500 milionów, których potrzebuje Bob, to ponad 10 lat zysków jego PAA, wynoszących 50 milionów na rok [...]. Zatem w celu zapłacenia za swoją armię w przeciągu pięciu lat, Bob będzie musiał zwiększyć swoje ceny ponad dwukrotnie. Założyliśmy już, że to z powodu chciwości Bob chce stworzyć nowy rząd – i że ta chciwość jest powszechna wśród wszystkich ludzi w społeczeństwie. Możemy więc również przypuszczać, że klienci Boba mają taką samą motywację jak on. Zatem – tak jak Bob chce mieć armię, aby zmaksymalizować swój dochód, z równą pewnością możemy stwierdzić, że jego klienci nie chcą, żeby Bob miał armię – z dokładnie tych samych powodów! Z chwilą, gdy Bob poinformuje swoich klientów, że za dokładnie tę samą usługę będzie sobie liczył ponad dwa razy więcej, straci wszystkich klientów i wypadnie z branży. Nici z armii Boba!

1.2.2. Pełna jawność

Być może jednak Bob zdaje sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa i planuje zatrzymać swoich klientów, mówiąc im, że podwyższa stawki w celu sfinansowania armii.

– Pomóżcie mi sfinansować armię, płacąc dwukrotnie wyższą cenę – mówi im – a ja podzielę się z wami łupem, który zdobędę, gdy opanuję taki to a taki obszar!

Nawet jeśli założymy, że klienci Boba wierzą mu i są gotowi sfinansować ten szalony projekt, tajemnica Boba wychodzi na jaw i całe społeczeństwo – włącznie ze wszystkimi innymi Prywatnymi Agencjami – w pełni zdaje sobie sprawę z nikczemnych zamiarów Boba. Wszystkie PAA natychmiast przestaną prowadzić interesy z Agencją Boba. Główną wartość każdej Prywatnej Agencji stanowi to, że może współpracować z innymi PAA – tak jak istota wartości firmy telefonii komórkowej polega na tym, że może ona współpracować z innymi firmami telefonii komórkowej. Agencja Boba zostanie zatem sparaliżowana. Innymi słowy, Bob na wiele lat podwyższy swoje ceny ponad dwukrotnie – dostarczając usługi o wiele gorszej jakości – w zamian za bardzo niepewny „zysk”.

W dodatku bank Boba natychmiast przestałby prowadzić z nim interesy, uniemożliwiając mu opłacenie pracowników, wynajętego biura albo rachunków. Dostawca elektryczności przestanie zaopatrywać Boba w prąd; Bob odkryje, że w jego kranach jest dziwnie sucho, odetną mu telefony; jeszcze wiele innych nieszczęść może go spotkać wskutek żądzy zostania nowym dyktatorem. Trudno wyobrazić sobie, że Bob przetrwa pięć dni, nie mówiąc już o zatrzymaniu wszystkich dotychczasowych klientów przy dwukrotnie wyższych stawkach – na pięć lat potrzebnych do zbudowania armii!

Nawet gdyby wszystkie powyższe problemy udało się jakoś pokonać, trudno wyobrazić sobie, że klienci Boba byliby zadowoleni, uzbrajając go w nadziei uczestnictwa w podziale łupu. W przeciwieństwie do rządu, który może nakładać podatki według swojego widzimisię, Prywatne Agencje Arbitrażowe muszą faktycznie chronić mienie swoich klientów, aby utrzymać się w branży. Biorąc pod uwagę, że osoby zawierające kontrakty z PAA mają największy interes w chronieniu swojej własności, finansowanie armii Boba nie miałoby dla nich zbytniego sensu. Z chwilą powstania armii kontrahenci Boba nie mieliby nad nią żadnej realnej kontroli, a zatem również żadnego sposobu na wyegzekwowanie jakiegokolwiek sporządzonego wcześniej „kontraktu rabunkowego” ["plunder contract"]. W wolnym społeczeństwie ludzie nie próbowaliby „chronić” swojej własności finansując potężną armię, która mogłaby im tę własność odebrać według własnego widzimisię. Tego rodzaju szaleństwo wymaga istnienia rządu!

1.2.3. Alternatywne źródła finansowania

Być może Bob spróbuje sfinansować swoją armię w inny sposób. Może starać się o kredyt, ale, oczywiście, jego bank pożyczyłby mu pieniądze, gdyby Bob przedstawił wiarygodny biznesplan. Jeżeli Bob jawnie zadeklaruje w biznesplanie chęć stworzenia armii, bank przestanie go wspierać w jakikolwiek sposób – bo mógłby wyłącznie stracić na tym, gdyby taka armia powstała. Gdyby Bob wziął od banku pieniądze, przedstawiwszy fałszywy biznesplan, bank dowiedziałby się o tym niemal od razu, odebrał pozostałe Bobowi pieniądze – i w dodatku nałożył na niego surową karę! I znów nici z armii Boba!

A gdyby Bob spróbował sfinansować armię, zmniejszając dywidendę wypłacaną udziałowcom swojej Agencji? Naturalnie, udziałowcy byliby bardzo niezadowoleni i doprowadzili do usunięcia Boba ze stanowiska albo po prostu sprzedaliby swoje udziały i zainwestowali pieniądze w coś innego, paraliżując w ten sposób PAA Boba. Być może Bob spróbowałby mniej płacić swoim pracownikom, co tylko popchnęłoby ich w ramiona innych PAA – również rujnując jego firmę.

Można bezpiecznie stwierdzić, że praktycznie niemożliwe jest, aby Bob zdobył pieniądze na sfinansowanie swojej armii – a nawet gdyby mu się to udało, jego firma nie przetrwałaby tak niebezpiecznego naruszenia norm społecznych i ekonomicznych. Są jednak inne zagrożenia, które warto przeanalizować.

1.2.4. Obronne PAA

Wydaje się, że najbardziej prawdopodobne zagrożenie pochodziłoby ze strony „Obronnych PAA”, ponieważ te agencje już posiadałyby broń i personel, których można by użyć przeciw ludziom. Jednak byłoby to bardzo trudne z dwóch głównych powodów. Przede wszystkim „Obronne PAA” potrzebowałyby inwestycji i współpracy z bankami, aby rozwijać się i prosperować. Biorąc pod uwagę, że inwestorzy i banki nie chcieliby finansować armii, która mogłaby ukraść ich własność, z pewnością umieściliby w kontraktach z „Obronnymi PAA” mnóstwo „przeciwawaryjnych” zapisów. Upewniliby się, że wszystkie zakupy broni są monitorowane, że w rachunkach wszystko się zgadza, i że nikt nie gromadzi żadnych tajnych armii.

„Obronnych PAA” dotyczyłyby te same problemy z finansowaniem, co Agencję Boba. Powiedzmy, że szefa „Obronnej PAA”, Dave’a, opanowała pewnego dnia przemożna chęć zgromadzenia własnej armii i ograbienia społeczeństwa. Przede wszystkim to mało prawdopodobne, aby ludzie zawarli kontrakt z jakąkolwiek „Obronną PAA”, która nie zgodziłaby się na regularne kontrole broni i finansów – w celu zapewnienia, że nie tworzy się żadnych tajnych armii. Jeśli Dave zdecyduje się ominąć ten kontraktowy obowiązek i zacznie w tajemnicy finansować własną armię, jak za nią zapłaci? Z chwilą gdy podwyższy swoje ceny bez poszerzenia zakresu usług, jego klienci będą dokładnie wiedzieli, o co mu chodzi i wycofają swoje poparcie. Żegnaj, armio. Do finansowania Dave’a odnosiłyby się też wszystkie inne wspomniane wyżej problemy.

Możemy zatem dostrzec, że w praktyce żadna PAA nie ma sposobu, aby sfinansować armię, nie niszcząc przy tym samej siebie. Armie mają tak naprawdę możliwość powstać tylko wtedy, gdy rząd zmusza podatników, aby je finansowali.

1.3. Własny majątek?

Być może zamiast Boba i Dave’a mamy do czynienia z dysponującą własnym majątkiem jednostką imieniem Bill, multimiliarderem, który postanawia stworzyć armię i ustanowić się nowym dyktatorem. Ze względu na swoje olbrzymie bogactwo Bill nie zależy od żadnych klientów, pracowników ani udziałowców. Powiedzmy, że może od ręki sfinansować armię z własnej kieszeni.

Wyzwanie, przed jakim staje Bill, polega na tym, że w wolnym społeczeństwie nie może iść i kupić sobie kompletnej armii w lokalnym Wal-Marcie. Armie są nieopłacalne ekonomicznie (w najlepszym wypadku drogie w utrzymaniu) – wydaje się zatem, że w wolnym społeczeństwie danego obszaru geograficznego ograniczyłaby się do paru tuzinów ładunków nuklearnych – aby odstraszyć potencjalnych agresorów. Zatem nawet gdyby Bill zdołał dostać w swoje ręce taki ładunek, niezbyt by mu to pomogło – nie byłby w stanie użyć go do zniszczenia wszystkich pozostałych „Obronnych PAA”.

Co z bronią bardziej konwencjonalną? Jedną z usług oferowanych kontrahentom przez „Obronne PAA” byłaby gwarancja, że Agencje uczynią wszystko, co w ich mocy, aby zapobiec powstaniu niezależnej armii – własnej roboty albo czyjejś innej. W związku z tym producenci broni musieliby przedstawiać dokładne rozliczenia dotyczące wszystkiego, co wytwarzają i sprzedają – aby upewnić się, że nie zaopatrują w broń jakiejś tajnej armii, być może u podnóży gór w Montanie. Gdyby ludzie naprawdę obawiali się tego, że ktoś może stworzyć prywatną armię, prowadziliby interesy wyłącznie z „Obronnymi PAA”, które gwarantowałyby, że kupują uzbrojenie od jawnych i legalnych sprzedawców – poddanych, oczywiście, niezależnej kontroli.

Zatem – gdyby Bill usiłował kupić broń o wartości 500 milionów dolarów i nająć armię liczącą dziesiątki tysięcy żołnierzy – pytanie brzmiałoby: skąd, u licha, by je wziął? Producenci nie siedzieliby na zapasach broni wartych 500 milionów z powodu ograniczonego popytu na takie produkty. W tej sytuacji musieliby nieźle podkręcić produkcję, czego nie dałoby się ukryć przed ludźmi ani przed Obronnymi PAA, dla których taka nadprogramowa produkcja stanowiłaby bezpośrednie zagrożenie. Aby wytworzyć całe dodatkowe uzbrojenie, producenci musieliby pożyczyć pieniądze. Skąd by je wzięli? Ich bank z pewnością odmówiłby finansowania tak niebezpiecznego przedsięwzięcia, natychmiast powiadomiłby inne Obronne PAA, z którymi wiązałyby go kontrakty, i zerwał kontakty handlowe z nieodpowiedzialnym producentem broni. Również Obronne PAA nie prowadziłyby już nigdy interesów z tak niebezpiecznym wytwórcą broni, doprowadzając go do wypadnięcia z branży.

Nawet gdyby Billowi udało się w jakiś sposób dostać w swoje ręce potrzebną broń, skąd wzięłyby się te dziesiątki tysięcy żołnierzy? Służba wojskowa nie byłaby dokładnie tak samo „pożądanym” zajęciem, co dziś. W celu zgromadzenia liczącej dziesiątki tysięcy osób armii, Bill musiałby przeprowadzić kampanię reklamową, dokonać rekrutacji żołnierzy, opłacić ich, wyszkolić itd. Byłoby to dość trudno ukryć. Stałoby się zupełnie oczywiste, że Bill tworzy armię – co ludzie w społeczeństwie mogliby zrobić, aby go powstrzymać?

Po pierwsze, gdyby istniało takie ryzyko [że Bill zacznie tworzyć armię], bank zawarłby w umowie o usługę klauzulę dającą mu prawo odmowy honorowania płatności jawnie przeznaczonych na finansowanie prywatnej armii. Po drugie, wszystkie Prywatne Agencje przestałyby prowadzić interesy z Billem – albo z jego żołnierzami – z chwilą, gdy stałoby się jasne, co ma zamiar zrobić. To oznaczałoby, że ani jeden z żołnierzy Billa nie miałby żadnej gwarancji, że dostanie wynagrodzenie; sklepy nie sprzedawałyby im jedzenia; firmy energetyczne odcięłyby im prąd; stacje benzynowe nie sprzedawałyby im paliwa itd. Gdy społeczeństwo jako całość chce przestać prowadzić z tobą interesy, przetrwanie staje się bardzo trudne!

2. Kwestia zysku

Powiedzmy, że PAA Boba udaje się jakoś zebrać armię. Pytanie brzmi: czy zdoła spowodować, że to się opłaci? Założenie stojące u podstaw hipotezy „państwa zastępczego” brzmi: ludzie preferują maksymalizację dochodu przy możliwie najmniejszym zużyciu energii.

Pamiętajmy, że zebranie armii kosztuje Boba 500 milionów dolarów w przeciągu pięciu lat. Powiedzmy, że podbicie rozsądnej wielkości obszaru kosztuje w okresie pięciu lat dodatkowy miliard dolarów – ze względu na straty w użytych do walki ludziach i sprzęcie. Jakiej rzędu zwrotu finansowego może spodziewać się Bob?

Jeżeli wiesz, że Armia Boba za dwa tygodnie będzie u ciebie w domu i nie ma sposobu, aby temu zapobiec, zastosowałbyś po prostu „rosyjską taktykę spalonej ziemi” i uciekł, prawda? Wziąłbyś ze sobą wszystko, co ma jakąś wartość i zniszczył to, czego nie mógłbyś zabrać. Tak więc co w końcu opanowałaby Armia Boba? Niewiele.

Wyobraźmy sobie jednak, że Armia Boba zdołałaby w jakiś sposób zagrabić majątek, który byłby coś wart. Ile musiałaby zagrabić, żeby osiągnąć zysk?

No cóż, spójrzmy na inne możliwości. Aby zbudować armię, Bob musi zainwestować co roku 100 milionów dolarów przez kolejnych pięć lat – ile kosztuje go to w sumie?

Wiemy, że – gdyby Bob zainwestował 100 milionów dolarów w swoją PAA – prawdopodobnie uzyskałby zwrot z inwestycji rzędu 10%. Biorąc pod uwagę procent składany, po pięciu latach oznacza to 832.612.000 dolarów.

Dalej: Bob musi w ciągu kolejnych pięciu lat zainwestować w napaści na szereg terytoriów dodatkowy miliard dolarów. Ile tak naprawdę będzie go to kosztowało? 1.665.224.000 dolarów (miliard dolarów zainwestowany na 10% na okres pięciu lat). Ale to nie wszystko – wspomniane wyżej 832.612.000 dolarów również pozwoliłyby Bobowi zyskiwać 10% rocznie przez pozostałe pięć lat, przynosząc mu w sumie prawie 1.340.930.000 dolarów.

Zatem pięć lat przygotowań i pięć lat wojennych szaleństw kosztują Boba ponad 3 miliardy dolarów. Biorąc pod uwagę olbrzymie ryzyko związane z takim przedsięwzięciem, inwestorzy przypuszczalnie zażądaliby gwarancji zyskowności rzędu co najmniej 1000% – tak jak w dziedzinie oprogramowania. Zatem Bob musiałby ukraść sporo ponad 30 miliardów dolarów, zakładając, że trochę pieniędzy chciałby prawdopodobnie zatrzymać dla siebie.

Skąd wzięłoby się tych 30 miliardów? Ze spalonych domów? Z porzuconych samochodów? Trudno wyobrazić sobie, że cokolwiek, na czym Bob położyłby łapę, przedstawiałoby jakąś większą wartość.

Historia świadczy o prawdziwości tego wniosku. Pod względem ekonomicznym imperializm to katastrofa – dla wszystkich z wyjątkiem osób związanych szczególnie bliską zażyłością z opartą na przymusie władzą państwa.

Co stałoby się, gdyby Bob przypuścił na ludzi atak i zaczął ich opodatkowywać? Gdyby zaistniała taka sytuacja, wszystkie inne Prywatne Agencje stanęłyby w obliczu utraty wszystkich klientów i podjęłyby wszelkie możliwe kroki, aby jej zapobiec. Dla zdobycia klientów, PAA musiałyby dostarczyć im innowacyjne rozwiązania pozwalające na kontrolę i nadzór ["checks and balances"].

Jednak nawet gdyby wszystkie powyższe problemy udało się jakoś rozwiązać, a stworzenie niekontrolowanej armii w wolnym społeczeństwie stało się jednocześnie możliwe i opłacalne, rozwiązanie jest proste. „Obronna PAA” po prostu zdobywałyby zaufanie klientów, obiecując im wypłatę sumy przekraczającej jakiekolwiek potencjalne zyski wojenne, gdyby kiedykolwiek odkryto, że gromadzi armię. Prywatne Agencje składałyby w depozycie 10 milionów dolarów – które wypłacanoby każdemu klientowi, który zdołałby zdobyć dowody, że trwa budowa niekontrolowanej armii. Problem rozwiązany.

Gdy przyjrzymy się serii kroków, które trzeba podjąć, aby uczynić budowę prywatnej „niekontrolowanej” armii działaniem ekonomicznie opłacalnym, widzimy, iż staje się to tak mało prawdopodobne, że właściwie niemożliwe do zrealizowania. Jeśli wydaje nam się, że ekonomiczny bodziec maksymalizacji zysku popchnąłby kogokolwiek do rozważenia takiego przedsięwzięcia, z łatwością zauważymy, że obawy przed „nieuchronnymi prywatnymi tyraniami” to po prostu urojenia. Mit „państwa zastępczego” to po prostu kolejna obliczona na przestraszenie nas bajeczka – wymyślona, aby trzymać nas w klatkach, których kraty są tylko fikcyjne.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, Stateless Dictatorships: How a Free Society Prevents the Re-emergence of a Government, http://freedomain.blogspot.com/2007/06/stateless-dictatorships-how-free.html

Stateless Dictatorships: How a Free Society Prevents the Re-emergence of a Government opublikowano na stronie http://www.freedomain.blogspot.com/ 15 czerwca 2007 r.



2007/11/21

Tłumaczenie: Bill Walker „Przeprowadzka do (Bardziej) Wolnego Stanu”

Miałbyś ochotę na dużą obniżkę podatków? Chciałbyś, żeby rząd twojego stanu bronił Drugiej Poprawki [do Konstytucji Stanów Zjednoczonych]? Chciałbyś, żeby twoimi sąsiadami byli ludzie, którzy ustawiają na podwórku tablice wyrażające poparcie dla Rona Paula? Nie musisz być miliarderem, dla którego pracuje znakomity specjalista w dziedzinie księgowości podatkowej, ani posiadać własnego państwa na Karaibach... wystarczy przeprowadzić się do New Hampshire. To właśnie robię razem z żoną w przyszłym miesiącu.

Idea Free State Project polega na spowodowaniu, aby 20.000 libertarian przeprowadziło się do jednego małego stanu w USA. Jako długoletniemu aktywiście libertariańskiemu, ten pomysł zawsze wydawał mi się bardzo sensowny. O wiele za często libertarianie stanowią ignorowaną mniejszość. W Stanach Zjednoczonych 49% oddanych głosów = 0. Gdybyśmy zebrali się w jednym miejscu, mielibyśmy większe możliwości blokowania podatków i zachowywania konstytucyjnych praw... nie tylko (a nawet nie głównie) dzięki głosowaniu lub działalności politycznej, ale dzięki tworzeniu kultury polegania na sobie.

Wśród pierwszych pięciu tysięcy ludzi wyrażających zainteresowanie Free State Project przeprowadzono internetowy sondaż, w którym spośród kilku stanów-kandydatów wybrano New Hampshire. New Hampshire pod wieloma względami już jest najbardziej libertariańskim stanem:

New Hampshire ma zdecydowanie najniższe podatki spośród wszystkich stanów, za wyjątkiem szczególnego przypadku Alaski Saudyjskiej.

New Hampshire nie ma podatku dochodowego od dochodu wypracowanego. (Jeśli jesteś jednym z tych frajerów, który zarabia na życie w Kalifornii, twój krańcowy dochód może wzrosnąć o ponad 9% z chwilą przekroczenia granicy New Hampshire! A są stany jeszcze gorsze niż Kalifornia...)

W New Hampshire nie ma też podatku obrotowego. Uchodźcy podatkowi z Massachusetts i Vermontu przekradają się przez granicę, aby zrobić zakupy. (Ci z Vermontu zazwyczaj noszą przebranie i zakrywają nalepki z Naderem na zderzakach.)

New Hampshire należy do stanów najbardziej przyjaznych względem Drugiej Poprawki: pozwolenie na noszenie ukrytej broni otrzymuje się automatycznie po spełnieniu kilku kryteriów; legalne jest jawne noszenie broni. (Co szokujące, w New Hampshire jest bardzo mała przestępczość... Zastanawiam się, dlaczego.)

New Hampshire ma największy spośród wszystkich stanów odsetek osób, które wsparły finansowo Rona Paula.

New Hampshire ma instytucje pozostałe jeszcze z czasów Amerykańskiej Rewolucji. Ma obywatelskie ciało ustawodawcze. Jest czterystu przedstawicieli stanu; płaci się im po sto dolarów rocznie, żeby nie przeciągali obrad i w celu zagwarantowania, aby w danym roku reszta rządu stanowego nie zawracała nikomu głowy. Miastami zarządza się stosując bardziej bezpośrednią demokrację; mieszkańcy głosują nad każdym z wydatków wyszczególnionych w budżecie.

A dla osób zainteresowanych politycznymi eksperymentami kontrolowanymi najlepsze ze wszystkiego jest to: Vermont, stan z najwyższymi podatkami, leży zaraz obok! To jak mieszkać o pół godziny drogi od Korei Północnej; możesz pokazać dzieciom okropności socjalizmu wracając do domu z zakupów w sklepie spożywczym.

Tej jesieni, w drodze na rozmowy kwalifikacyjne, przejeżdżałem przez New Hampshire. Ten stan jest piękny jak obraz w kalejdoskopie. Wśród skał płyną rzeki (wyglądają jak zaprojektowane do pływania kajakiem); drzewa są ogniście czerwone, pomarańczowe i żółte (tylko w przenośni; nie jak drzewa w okolicach Malibu).

New Hampshire ma uczelnię należącą do Ivy League, narciarskie miejscowości wypoczynkowe, wybrzeże morskie, granicę z Kanadą, góry i zdominowany przez Southwest Airlines terminal lotniczy w Manchesterze. Wskaźnik bezrobocia jest niski. (Na drodze koło naszego nowego domu stoi znak „Przejście dla niedźwiedzi”, ale mówią mi, że tutejszy niedźwiedź ma łącze T1 i VOIP).

W New Hampshire brakuje kilku rzeczy. Nie ma trzęsień ziemi, lawin błotnych, smogu, ani pożarów, jak w Kalifornii. Nie ma tornad, jak w Teksasie, huraganów, jak w Nowym Orleanie, ani przestępczości, jak w Filadelfii czy Detroit (chociaż – jeśli chcesz zastrzyku wielkomiejskości – Boston jest o jakąś godzinę drogi stąd). New Hampshire jest w większej części położone zbyt wysoko, aby zniszczyło je tsunami i zbyt nisko, abyś nabawił się choroby wysokościowej. Bardzo przypomina tolkienowskie Shire – nie jest to miejsce dla ludzi znudzonych sytuacją, w której mogą nieniepokojeni pracować nad realizacją swoich zamierzeń.

Jak na razie Free State Project liczy około 8.000 członków; mniej więcej pięciuset jest już w New Hampshire. Niektórzy z nich startują w wyborach do władz lokalnych. Niektórzy włączają się w kampanię Rona Paula. Niektórzy po prostu zajmują się swoją pracą i dbają o sąsiadów. Dołączam do nich w grudniu; może się tam zobaczymy.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Bill Walker, Moving to the Free(er) State, http://www.lewrockwell.com/walker/walker28.html

Moving to the Free(er) State opublikowano na stronie LewRockwell.com 14 listopada 2007 r.




2007/11/13

Cytat: Wybrani politycy nie są niczyimi reprezentantami

„»[W] przypadku jednostek ich faktyczne głosowanie nie jest dowodem ich zgody [na posłuszeństwo Państwu i przestrzeganie Konstytucji], nawet chwilowo. Przeciwnie, trzeba wziąć pod uwagę to, że człowiek nawet i bez spytania go o zgodę jest otoczony przez rząd, któremu nie może stawić oporu; rząd, który zmusza go do płacenia pieniędzy, świadczenia usług i zrzeczenia się korzystania z wielu naturalnych praw, pod groźbą ciężkich kar. Widzi on też, że inni ludzie do praktykowania tej tyranii nad nim używają głosowania. Widzi on dalej, że jeśli sam użyje głosowania, będzie miał pewną szansę uwolnienia się od tyranii innych przez poddanie ich swej własnej. W skrócie, znajduje się on – bez swej zgody – w takiej sytuacji, że jeśli użyje głosowania, może stać się panem, jeśli zaś go nie użyje, musi pozostać niewolnikiem. I nie ma żadnej alternatywy poza tymi dwiema możliwościami. W samoobronie próbuje tej pierwszej. Jego przypadek podobny jest do przypadku człowieka, który został zmuszony do udziału w bitwie, gdzie musi albo zabijać innych, albo zostać zabitym samemu. Nie można na podstawie tego, że próbuje w niej odbierać życie przeciwnikom, by ocalić własne wnioskować, że bitwa jest wynikiem jego własnego wyboru. To samo z walką przy pomocy kartki do głosowania – która jest po prostu namiastką kuli – nie można tylko z tego powodu, że ktoś używa głosowania do samoobrony wnioskować, że przystąpił do tej walki dobrowolnie, że dobrowolnie wystawia wszystkie swe naturalne prawa przeciwko prawom innych na ryzyko porażki lub zwycięstwa prostą siłą liczb. Przeciwnie, trzeba wziąć pod uwagę, że w krytycznej sytuacji, w jakiej postawili go siłą inni i w której nie ma innych środków samoobrony, używa on z konieczności jedynego sposobu, jaki mu pozostał.«

»Bez wątpienia jeśli pozwolonoby na głosowanie najnieszczęśliwszym z ludzi, żyjącym pod najbardziej ciemięskim rządem świata, użyliby oni go, gdy widzieliby jakąkolwiek szansę polepszenia przez to swoich warunków bytu. Ale wniosek, że rząd, który ich gnębi, został przez nich dobrowolnie ustanowiony lub ma ich zgodę, nie byłby przez to uprawniony.«

»Zatem czyjeś głosowanie według Konstytucji Stanów Zjednoczonych nie może być brane jako dowód, że człowiek ten wyrażał kiedykolwiek zgodę na tę Konstytucję, nawet chwilowo. Co za tym idzie, nie mamy żadnego dowodu na to, że jakakolwiek duża część nawet faktycznie głosujących w USA kiedykolwiek rzeczywiście i dobrowolnie zgadzała się na Konstytucję, nawet chwilowo. Nie możemy nawet mieć takiego dowodu, dopóki każdy człowiek nie będzie miał całkowitej wolności wyrażenia – lub niewyrażenia – zgody bez narażania na to siebie lub swego majątku na skrzywdzenie lub naruszenie przez innych.«

Skoro nie możemy mieć żadnej wiedzy o tym, kto głosuje z wyboru, a kto z narzuconej mu konieczności, nie możemy mieć też żadnej wiedzy o tym, że jakakolwiek określona jednostka głosuje z wyboru i, co za tym idzie, że głosując zgadza się lub zobowiązuje się popierać rząd. Mówiąc językiem prawnym, akt głosowania całkowicie zawodzi, jeśli chodzi o zobowiązanie kogokolwiek do popierania rządu. Zawodzi on całkowicie w dowodzeniu, że rząd opiera się na czyimś dobrowolnym poparciu. Zgodnie z ogólnymi zasadami prawa i rozumu nie można mówić, że rząd ma jakichkolwiek dobrowolnych popierających go zwolenników, dopóki nie pokaże się jasno, kim oni są.

[...]

[Wybrani politycy] nie są ani naszymi sługami, pełnomocnikami, ani reprezentantami […], gdyż nie bierzemy na siebie odpowiedzialności za ich poczynania. Jeśli zatrudniam kogoś jako mojego sługę, przedstawiciela czy pełnomocnika, to z konieczności biorę też na siebie odpowiedzialność za wszystko, co człowiek ów zrobi w moim imieniu. Jeśli powierzyłem mu, jako swemu pełnomocnikowi, pełnię – lub nawet część – władzy nad innymi osobami oraz ich własnością, to biorę tym samym na siebie odpowiedzialność za wszystkie szkody, które może on im, działając w moim imieniu, wyrządzić. Jednak żadna z osób, które doznały szkód osobistych lub majątkowych z powodu działań Kongresu nie może bynajmniej obarczać odpowiedzialnością prawną za te szkody wyborców poszczególnych kongresmanów. Fakt ten dowodzi, że owi oszukańczy pełnomocnicy ludu – nas wszystkich – nikogo tak naprawdę nie reprezentują.”

Lysander Spooner, Bez zdrady


Cytat w języku angielskim:

"‘In truth, in the case of individuals, their actual voting is not to be taken as proof of consent, even for the time being. On the contrary, it is to be considered that, without his consent having ever been asked, a man finds himself environed by a government that he cannot resist; a government that forces him to pay money, render service, and forego the exercise of many of his natural rights, under peril of weighty punishments. He sees, too, that other men practise this tyranny over him by the use of the ballot. He sees further that, if he will but use the ballot himself, he has some chance of relieving himself from this tyranny of others, by subjecting them to his own. In short, be finds himself, without his consent, so situated that, if he uses the ballot, he may become a master; if he does not use it, he must become a slave. And he has no other alternative than these two. In self-defence, he attempts the former. His case is analogous to that of a man who has been forced into battle, where he must either kill others, or be killed himself. Because, to save his own life in battle, a man attempts to take the lives of his opponents, it is not to be inferred that the battle is one of his own choosing. Neither in contests with the ballot – which is a mere substitute for a bullet – because, as his only chance of self-preservation, a man uses a ballot, is it to be inferred that the contest is one into which he voluntarily entered; that he voluntarily set up all his own natural rights, as a stake against those of others, to be lost or won by the mere power of numbers. On the contrary, it is to be considered that, in an exigency, into which he had been forced by others, and in which no other means of self-defence offered, he, as a matter of necessity, used the only one that was left to him.

‘Doubtless the most miserable of men, under the most oppressive government in the world, if allowed the ballot, would use it, if they could see any chance of thereby meliorating their condition. But it would not, therefore, be a legitimate inference that the government itself, that crushes them, was one which they had voluntarily set up, or even consented to.

‘Therefore, a man's voting under the Constitution of the United States, is not to be taken as evidence that he ever freely assented to the Constitution, even for the time being. Consequently we have no proof that any very large portion, even of the actual voters of the United States, ever really and voluntarily consented to the Constitution, even for the time being. Nor can we ever have such proof, until every man is left perfectly free to consent, or not, without thereby subjecting himself or his property to be disturbed or injured by others.’

As we can have no legal knowledge as to who votes from choice, and who from the necessity thus forced upon him, we can have no legal knowledge, as to any particular individual, that he voted from choice; or, consequently, that by voting, he consented, or pledged himself, to support the government. Legally speaking, therefore, the act of voting utterly fails to pledge any one to support the government. It utterly fails to prove that the government rests upon the voluntary support of anybody. On general principles of law and reason, it cannot be said that the government has any voluntary supporters at all, until it can be distinctly shown who its voluntary supporters are. . . . [T]hey are neither our servants, agents, attorneys, nor representatives. And that reason is, that we do not make ourselves responsible for their acts. If a man is my servant, agent, or attorney, I necessarily make myself responsible for all his acts done within the limits of the power I have intrusted to him. If I have intrusted him, as my agent, with either absolute power, or any power at all, over the persons or properties of other men than myself, I thereby necessarily make myself responsible to those other persons for any injuries he may do them, so long as he acts within the limits of the power I have granted him. But no individual who may be injured in his person or property, by acts of Congress, can come to the individual electors, and hold them responsible for these acts of their so-called agents or representatives. This fact proves that these pretended agents of the people, of everybody, are really the agents of nobody."

Lysander Spooner, No Treason



2007/11/01

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Społeczeństwo bezpaństwowe – badanie możliwości”

Jeżeli dwudziesty wiek dowiódł czegokolwiek, to tego, że niewątpliwie największym zagrożeniem dla życia ludzkiego są zbiry na usługach scentralizowanego państwa politycznego. Zniszczyli oni ponad 170 milionów istnień ludzkich w trakcie najkrwawszej w odnotowanych dziejach orgii przemocy. Według jakichkolwiek racjonalnych standardów współczesne Państwa są ostatnimi i największymi spośród pozostałych przy życiu agresorami – a zagrożenie z ich strony nie zmniejszyło się wraz z końcem komunizmu i faszyzmu. Wszystkie zachodnie demokracje stoją obecnie w obliczu coraz szybszej eskalacji władzy państwowej i scentralizowanej kontroli nad gospodarką i życiem obywateli. W niemal wszystkich zachodnich demokracjach państwo decyduje:
– o tym, gdzie dzieci chodzą do szkoły i jak są uczone;
– o stopach procentowych kredytów;
– o wartości waluty;
– o tym, w jaki sposób wolno zatrudniać i zwalniać pracowników;
– o tym, na co przeznacza się ponad 50% czasu i pieniędzy obywateli;
– o tym, kto jest lekarzem obywatela;
– o tym, jakie procedury medyczne mogą być świadczone – i kiedy;
– o tym, kiedy iść na wojnę;
– o tym, kto może mieszkać w danym kraju;
...żeby wspomnieć tylko o kilku kwestiach.

Większość tych niewiarygodnych naruszeń wolności osobistej nastąpiło w ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu lat – od momentu wprowadzenia podatku dochodowego. Ludzie – niezdolni do stawienia oporu wobec nieustannie rosnącej siły Państwa – zaakceptowali te naruszenia. Ale mimo to – chociaż większości ludzi zaserwowano niekończącą się propaństwową propagandę w rządowych szkołach – szykuje się bunt. Agresja państwa jest obecnie tak daleko posunięta, że w praktyce wstrzymała rozwój społeczeństwa, które obecnie stoi na krawędzi przepaści Dzieci są słabo wykształcone, młodzi ludzie niezdolni do rozwoju, małżeństwa z dziećmi pogrążają się coraz bardziej w długach, a ludzie starsi przekonują się, że państwowe systemy medyczne upadają pod ciężarem ich zwiększających się potrzeb – a dług państwowy wciąż rośnie.

Początek dwudziestego pierwszego wieku oznacza zatem koniec pewnej ery, upadek mitologii porównywalny z upadkiem faszyzmu, komunizmu, monarchii i politycznego chrześcijaństwa. Do pomysłu, że państwo jest w stanie rozwiązywać problemy społeczne, podchodzi się obecnie z wielkim sceptycyzmem, który zapowiada nadchodzącą zmianę. Gdy tylko zaczyna się patrzeć na Państwo ze sceptycyzmem, Państwo upada – bo nie umie robić nic poza wzmacnianiem swojej władzy, a więc może przetrwać wyłącznie dzięki propagandzie, która opiera się na ślepej wierze.

Mimo że większość ludzi odnosi się przychylnie do koncepcji zmniejszenia wielkości i władzy państwa, z wyraźną niechęcią podchodzi do pomysłu, aby pozbyć się go zupełnie. Używając medycznej metafory: jeżeli Państwo to rak, ludzie wolą leczyć go tak, aby tymczasowo złagodzić objawy choroby – zamiast zniszczyć go całkowicie.

To się nigdy nie uda. Historia poucza nas głównie o tym, że Państwa to pasożyty, które rozwijają się aż do momentu zniszczenia żywicieli. Państwo używa przemocy, aby osiągnąć swoje cele – i nie istnieje racjonalny powód do zakończenia tej eskalacji przemocy. Państwa rosną aż do momentu zniszczenia cywilizowanej współpracy – przez zniszczenie pieniądza, kontraktów, uczciwości, rodziny i samodzielności. Metafora z rakiem jest jak najbardziej na miejscu. Ludzie, którzy myślą, że Państwo da się jakoś ograniczyć, nie przyjmują do wiadomości faktu, że nie udało się to nigdy w historii żadnego Państwa.

Nawet rzadkie przypadki ograniczenia władzy Państwa są tylko tymczasowe. Stany Zjednoczone założono w oparciu o zasadę ograniczonego rządu. Trochę więcej niż sto lat zajęło Państwu złamanie zasad Konstytucji, wprowadzenie podatku dochodowego, przejęcie kontroli nad podażą pieniądza i systemem edukacyjnym oraz rozpoczęcie zgubnego procesu rozrastania się władzy. Nie ma w historii ani jednego przykładu Państwa, które udało się na stałe ograniczyć. W przypadku protestu przeciw podatkom albo buntu obywatelskiego Państwo ogranicza się, ustala, gdzie popełniło błąd i od nowa planuje swoją ekspansję. Albo wywołuje wojnę, która ucisza wszystkich protestujących – poza najbardziej radykalnymi.

Biorąc pod uwagę te dobrze znane fakty historyczne – dlaczego ludzie wciąż wierzą, że tak krwiożerczego drapieżnika da się ujarzmić? Bez wątpienia dlatego, że uważają powolną śmierć w uścisku rozrastającego się Państwa za coś lepszego niż szybką śmierć społeczeństwa pozbawionego Państwa.

Dlaczego zatem większość ludzi sądzi, że społeczeństwo rozpadnie się bez opartej na przymusie monopolistycznej agencji społecznej u swoich podstaw? Jest wiele odpowiedzi na to pytanie, ale zazwyczaj obracają się one wokół trzech głównych punktów:
– rozwiązywania sporów;
– usług zbiorowych;
i zanieczyszczeń.

Rozwiązywanie sporów

Fakt, że ludzie nadal żywią przekonanie, iż potrzebujemy Państwa do rozwiązywania konfliktów, jest zadziwiający. Współczesne sądy są niedostępne dla nikogo za wyjątkiem najbogatszych i najcierpliwszych, a używa się ich przede wszystkim do ochrony potentatów przed konkurencją albo krytyką. Z doświadczenia niżej podpisanego wynika, że zaangażowanie sądu do rozwiązania sporu z pewnym maklerem kosztowałoby ponad ćwierć miliona dolarów i zajęłoby od pięciu do dziesięciu lat – tymczasem prywatny mediator rozwiązał sporną kwestię w przeciągu paru miesięcy za niewielką opłatą. Jeśli chodzi o kwestie związane z rozpadem małżeństwa, korzystanie z usług prywatnych mediatorów jest na porządku dziennym. Pary składają skargi, którymi zajmuje się mrowie specjalistów w zakresie rozwiązywania konfliktów. Ci specjaliści pojawili się jak grzyby po deszczu, aby wypełnić pustkę pozostałą po absurdalnie niewydolnym czasowo, drogim i niekompetentnym systemie sądów państwowych.

Zatem pogląd, że potrzebujemy Państwa do rozwiązywania sporów, jest oczywiście fałszywy – [państwowy] aparat sądowniczy jest niedostępny dla znacznej większości ludzi, którzy rozstrzygają swoje spory samodzielnie albo poprzez uzgodnionych mediatorów.

Jak wolny rynek może poradzić sobie z kwestią rozwiązywania konfliktów? Poza światem zorganizowanej przestępczości bardzo niewielu ludzi przepada za zbrojnymi konfrontacjami i zazwyczaj woli oddelegować do tego zadania innych, aby zajęli się tym za nich. Przypuśćmy, że popyt na takich przedstawicieli skutkuje powstaniem Prywatnych Agencji Arbitrażowych [Dispute Resolution Organizations (DROs) – dosłownie: Organizacje do Rozwiązywania Sporów], które zobowiązują się rozstrzygać konflikty w imieniu swoich klientów.

A zatem, jeśli Bob zatrudnia Stana, obaj podpisują dokument określający, na arbitraż której z Prywatnych Agencji obydwaj się zgadzają w przypadku konfliktu. Jeżeli w mają w jakiejś sprawie odmienne zdanie i nie są w stanie samodzielnie rozwiązać sporu, zwracają się ze swoją sprawą do PAA i godzą na podporządkowanie jej rozstrzygnięciu.

Jak dotąd wszystko idzie świetnie. Co jednak zrobić, kiedy Stan postanowi, że nie chce podporządkować się decyzji PAA? No cóż, pojawia się kilka możliwości.

Po pierwsze, kiedy Stan podpisywał umowę z PAA, prawdopodobnie zgodził się na konfiskatę swojego mienia, gdyby nie podporządkował się decyzji Agencji [1]. Zatem PAA ma absolutne prawo odebrać Stanowi jego własność – jeśli trzeba, z użyciem siły – aby opłacić reprezentowanie go w sporze.

W tym momencie ludzie zazwyczaj wyrzucają ramiona w górę i odrzucają koncepcję Prywatnych Agencji Arbitrażowych, twierdząc, że w przeciągu kilku dni społeczeństwo pogrążyłoby się w wojnie domowej.

Każdy zdaje sobie oczywiście sprawę, że wojna domowa to niedobra sytuacja. Wydaje się więc prawdopodobne, że PAA rozważyłyby rozwiązania inne niż walka zbrojna.

Jakie byłyby te możliwości? Aktualny przykład: małe długi, o zwrot których nie opłaca się ubiegać na drodze sądowej, są regularnie spłacane – dlaczego? Bo grupa firm prowadzi ranking wiarygodności kredytowej, a niewygody związane z obniżoną oceną wiarygodności dłużnika są zazwyczaj większe niż niewygody związane ze spłaceniem drobnego zobowiązania. Małe długi są zazwyczaj regulowane w ten sposób – bez uciekania się do przemocy. To jedna z możliwości, aby wywoływać pożądane zachowanie bez wyciągania broni i wyważania drzwi wejściowych.

Pomyślmy przez chwilę na ogromną złożonością współczesnego życia gospodarczego. Większość ludzi wiąże się dziesiątkami umów – od pożyczek samochodowych i kredytów hipotecznych po kontrakty z dostawcami usług telefonii komórkowej, członkostwo w klubie fitness, umowy dotyczące spółdzielczych mieszkań własnościowych i tak dalej. Aby prosperować na wolnym rynku, człowiek musi przestrzegać zawartych umów. Dobra reputacja wynikająca z uczciwego postępowania to podstawa sukcesu gospodarczego. Niewiele Prywatnych Agencji będzie chciało reprezentować człowieka, który regularnie nie wywiązuje się z umów albo współpracuje z ludźmi trudnymi i pieniaczami [2]. (Na przykład niżej podpisany zdecydował się nie podejmować z pewnym człowiekiem współpracy, bo potencjalny partner ujawnił, że dwóch poprzednich wspólników pozwał do sądu.)

Zatem jeśli Stan odmówi podporządkowania się decyzji PAA, Agencja musi zrobić bardzo niewiele, aby go ukarać. Wszystko, co musi zrobić, to poinformować o jego nieposłuszeństwie lokalną firmę prowadzącą ranking wiarygodności [contract rating – dosłownie: ranking kontraktowy], która wprowadzi go do rejestru osób naruszających kontrakty. W dodatku Agencja Stana prawdopodobnie zerwie z nim umowę albo znacznie podwyższy płacone przez niego stawki.

A zatem z ekonomicznego punktu widzenia Stan właśnie strzelił sobie w stopę. Powszechnie wiadomo o nim, że jest człowiekiem, który odrzuca legalne orzeczenia PAA, które wcześniej zobowiązał się respektować. Co się stanie, gdy będzie się ubiegał o nową posadę? Jeśli zrezygnuje z zatrudniania się u kogoś, założy własną firmę i będzie chciał wziąć coś w dzierżawę? Albo kiedy spróbuje zatrudnić pierwszego pracownika? Albo wynająć samochód? Kupić bilet lotniczy? Zawrzeć kontrakt z pierwszym klientem? W niemal każdej sytuacji Stanowi o wiele bardziej opłaca się podporządkować decyzji Agencji Arbitrażowej. Niezależnie od tego, ile musi zapłacić, wychodzi to o wiele taniej niż napotykanie barier wynikających z braku dostępu do PAA albo z byciem notowanym za odrzucanie legalnych orzeczeń.

Ale weźmy przykład skrajny, aby przekonać się, czy teoria jest prawdziwa. Zbadajmy najgorszy scenariusz. Wyobraźmy sobie, że pracodawca Stana to zły człowiek, który przekupuje PAA, aby wydała korzystny dla niego wyrok, Agencja zaś nakłada na Stana absurdalnie wysoką grzywnę – powiedzmy, milion dolarów.

Po pierwsze: to tak oczywisty do przewidzenia problem, że Prywatne Agencje, aby zdobyć jakichkolwiek klientów, musiałyby zająć się nim na samym początku. Proces apelacyjny prowadzony przez inną Agencję musiałby stanowić część kontraktu. Ponadto PAA dokładnie badałyby swoich własnych pracowników w poszukiwaniu dochodów niewiadomego pochodzenia. I, oczywiście, jeżeli którykolwiek mediator z ramienia PAA prowadziłby postępowanie nieuczciwie, otrzymałby pewnie najniższą pozycję w rankingu wiarygodności na całej Ziemi, straciłby pracę i musiał zapłacić odszkodowanie. Straciłby wszystko i zostałby ekonomicznym pariasem.

Rozpatrzmy jednakże najbardziej ekstremalny przykład. Zdarzyło się najgorsze i Stan został przez skorumpowaną Agencję ukarany grzywną w wysokości miliona dolarów. Stan ma trzy rozwiązania. Może zdecydować, że nie zapłaci grzywny, zrezygnuje z usług jakiejkolwiek PAA i będzie pracował za gotówkę bez zawierania kontraktów [na piśmie]. Innymi słowy, stanie się częścią szarej strefy. Godny wielkiego szacunku wybór – jeżeli potraktowano Stana niesprawiedliwie.

Jeśli Stan jest inteligentny i choć trochę przedsiębiorczy, zauważy, że panująca we wspomnianej PAA korupcja to dla niego pierwszorzędna okazja, aby założyć swoją, konkurencyjną Agencję. W proponowanych przez siebie kontraktach umieści odpowiednie klauzule, które dadzą gwarancję, że to, co zdarzyło się jemu, nigdy nie przydarzy się nikomu, kto skorzysta z usług jego nowej PAA [3].

Trzecia możliwość, jaką ma Stan, to odwołać się do agencji prowadzącej ranking wiarygodności. Takie agencje muszą działać tak precyzyjnie, jak tylko to możliwe – próbują bowiem oszacować realne ryzyko. Jeżeli sądzą, że Agencja wydała niesprawiedliwy wyrok na niekorzyść Stana, przesuną tę Agencję na niższą pozycję w rankingu wiarygodności, a Stanowi przywrócą wyższą.

Jest zatem niewyobrażalne, aby trzeba było stosować przemoc do egzekwowania wyroków dotyczących naruszenia kontraktu (poza najbardziej rażącymi przypadkami) – bo na dłuższą metę wszystkie strony zyskują najwięcej poprzez uczciwe działanie. To rozwiązuje kwestię szybkiego pogrążenia się w wojnie domowej.

Istnieją jednak dwa inne problemy, które trzeba rozwiązać, zanim teoria dotycząca Prywatnych Agencji Arbitrażowych stanie się naprawdę niepodważalna.

Pierwsza kwestia dotyczy wzajemności – albo geografii. Co się dzieje, jeżeli Bob zawarł kontrakt z Jeffem, a Jeff przeprowadza się w nowe miejsce, w którym nie działa ich wspólna PAA? Znów – jest to tak oczywisty problem, że zostałby rozwiązany przez każdą kompetentną Agencję. Ludzie, którzy podróżują, wolą telefony komórkowe z jak największym zasięgiem – a więc firmy telefonii komórkowej opracowały system wzajemnych umów, które regulują wysokość opłat pobieranych od konkurencji. Ranking wiarygodności kredytowej jest dostępny w każdym miejscu na świecie. Tak samo dostępny będzie ranking wiarygodności kontraktowej. Osoba łamiąca umowę nie będzie miała gdzie się ukryć, chyba że postanowi zupełnie „zniknąć z radarów” – co niekorzystnie odbiłoby się na jej sytuacji ekonomicznej.

Drugi problem to obawa, że jakaś Agencja osiągnie taki rozmiar i pozycję, że w pewnej chwili przyjmie cechy i własności nowego Państwa.

To zabobonny lęk. Nie znamy żadnego historycznego przykładu zastąpienia Państwa politycznego przez prywatną firmę. To prawda, że firmy regularnie korzystają z państwowej przemocy do egzekwowania restrykcji handlowych, wysokich ceł, ochrony karteli i innych merkantylistycznych sztuczek – świadczy to o zwiększonym zagrożeniu ze strony Państwa, a nie o nieuniknionym przekształcaniu się firm w Państwa. Wszystkie Państwa niszczą społeczeństwo. Żadna firma nie zniszczyła nigdy społeczeństwa bez pomocy Państwa. Zatem obawy, że prywatna firma przeobrazi się w Państwo, nie da się uzasadnić na gruncie faktów, doświadczenia, logiki ani historii.

Jeżeli społeczeństwo zaczyna się obawiać pewnej Prywatnej Agencji Arbitrażowej, może przestać z nią współpracować, co spowoduje jej upadek. Jeżeli PAA po upadku przekształci się z grupy sekretarek, statystyków, księgowych i prawników w bezwzględną milicję krajową, której uda się przejąć kontrolę nad społeczeństwem – a to dość mało prawdopodobne! – wtedy Państwo zostanie ludziom narzucone. Są jednak dwa problemy związane z tym wielce niewiarygodnym scenariuszem-straszakiem. Po pierwsze: skoro jakakolwiek PAA może przejąć kontrolę nad społeczeństwem i uczynić się nowym Państwem, dlaczego tylko PAA? Dlaczego nie Rotary Club? Dlaczego nie związek zawodowy? Dlaczego nie Mafia? YMCA [Young Men's Christian Association – Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej]? SPCA [Society for the Prevention of Cruelty to Animals – Stowarzyszenie Przeciwdziałania Okrucieństwu wobec Zwierząt]? Czy społeczeństwo powinno zatem zakazać istnienia wszelkich grup liczących ponad stu członków? Nie byłoby to ani logiczne, ani możliwe – a więc społeczeństwo musi liczyć się z ryzykiem brutalnego zamachu stanu w wykonaniu grupy księgowych ninja tak samo, jak każdej innej grupy.

I wreszcie: jeżeli społeczeństwo tak bardzo boi się, że jedna grupa przejmie monopol na władzę polityczną, co mówi nam to o istniejących państwach? One mają monopol na władzę polityczną. Jeżeli PAA nigdy nie powinna zdobyć tego rodzaju władzy, dlaczego istniejące Państwa miałyby wciąż ją dzierżyć?

Usługi zbiorowe

Wśród powodów, dla których Państwo musi istnieć, wymienia się także drogi, kanalizację, wodę, elektryczność i tak dalej. Kwestia tego, jak można by prywatnie opłacać drogi pozostaje tak nieprzeniknioną tajemnicą, że większość ludzi woli poprzeć Państwo – i tym sposobem uczynić pewnym ostateczne i całkowite zniszczenie społeczeństwa obywatelskiego – niż przyznać, że te problemy mogą być do rozwiązania. Istnieje wiele sposobów płacenia za drogi, takich jak wnoszenie opłat elektronicznie lub gotówką przy bramce, opłaty na podstawie wskazań GPS, drogi utrzymywane przez firmy [do których siedzib prowadzą], przez organizacje społeczne i tak dalej. A jeśli żadne z tych rozwiązań nie zadziała? Wtedy na rynku pojawią się osobiste pojazdy latające!

Zarzut, że firma może doprowadzić dokądś rury, a następnie zażądać od miejscowej społeczności wygórowanych cen za dostarczanie wody, można odeprzeć z równą łatwością, co poprzedni. Ciężarówka może dostarczać wodę w butelkach, społeczność może zainwestować w wieżę ciśnień, konkurencyjna firma może położyć swoje rury i tak dalej.

Żaden z tych zarzutów nie dotyka głównej przesłanki za istnieniem Państwa. Są to uzasadnienia ex post facto, tworzone, aby uniknąć potrzeby krytycznej analizy albo, broń Boże, działania politycznego. Argumentowanie, że dobrowolne, wolnorynkowe monopole są złe – a jedyny sposób ich zwalczania polega na ustanowieniu przymusowych monopoli – jest oczywiście idiotyczne. Skoro dobrowolne monopole są złe – jak mogą być lepsze monopole przymusowe?

Ten argument nie wytrzymuje krytyki ze względu na niezliczone przykłady wolnorynkowych rozwiązań zagadnienia „kosztów dostawy” – więc ludzie muszą gdzie indziej szukać usprawiedliwienia dla dalszego istnienia Państwa.

Zanieczyszczenia

To prawdopodobnie największy problem, z którym muszą zmierzyć się teoretycy wolnego rynku. Warto poświęcić trochę czasu, aby nakreślić najgorszy możliwy scenariusz i zobaczyć, jak mógłby zostać rozwiązany w systemie woluntarystycznym. Istotne jest, aby najpierw rozwiać mit o tym, że obecnie Państwo skutecznie radzi sobie z zanieczyszczeniami. Po pierwsze: najbardziej zanieczyszczone zasoby na świecie należą do Państwa, ponieważ pracownicy państwowi nie odnoszą osobistych korzyści z utrzymywania wartości własności państwowej (patrz: zniszczenie kanadyjskiego przemysłu dorszowego przez jawne kupowanie głosów). Po drugie: udzielanie praw do korzystania z zasobów minerałów, drewna i do odwiertów jest celowo nastawione na łapówkarstwo i korupcję. Państwa rzadko sprzedają ziemię – częściej prawo do korzystania z zasobów. Firma drzewna nie może kupić od Państwa zalesionego terenu, lecz jedynie prawo do wycinania drzew. W ten sposób Państwo zyskuje odnawialne źródło dochodów, a ponadto może przymuszać firmy drzewne do zalesiania. To, oczywiście, zachęca do łapówkarstwa i tworzenia firm-krzaków, które prowadzą wycinkę do gołej ziemi, ale znikają, kiedy nadchodzi czas na sadzenie nowych drzew. Wystawienie państwowej ziemi na aukcję na wolnym rynku z łatwością rozwiązuje ten problem. Firma, która zalesiałaby teren, miałaby największe długoterminowe zyski i byłaby w stanie zaoferować za ziemię najwyższą cenę.

Trzeba też pamiętać o tym, że – jeśli chodzi o zanieczyszczenie powietrza – to rządy stworzyły ten problem. W dziewiętnastowiecznej Anglii, kiedy kominy zakładów przemysłowych wypuściły dym w kierunku sadów hodowców jabłek, sadownicy pozwali właścicieli fabryk do sądu, powołując się na obecną w prawie zwyczajowym tradycję odszkodowania za zniszczenie własności. Naturalnie, kapitaliści pierwsi dostali się do sądów państwowych, mieli więcej pieniędzy na łapówki, zatrudniali więcej głosujących robotników i dostarczali więcej pieniędzy w podatkach niż farmerzy – więc sąd odrzucił roszczenia farmerów. Sędzia argumentował, że „dobro wspólne”, reprezentowane przez fabryki, ma pierwszeństwo przed „prywatną potrzebą” rolników. Wolny rynek nie zawiódł przy rozwiązywaniu kwestii zanieczyszczenia powietrza – panująca w Państwie korupcja przemocą mu w tym przeszkodziła.

A zatem Państwo nie jest żadnym przyjacielem środowiska – ale jak zatroszczyłby się o nie wolny rynek? Jeden z często podawanych skrajnych przykładów dotyczy skupiska domów, nad które wiatr przynosi dymy z nowej fabryki, która dniem i nocą pracuje nad tym, aby pokryć je sadzą.

Gdy człowiek kupuje dom, czy nie jest dla niego ważne upewnienie się, że nie będzie narażony na cudze zanieczyszczenia? Ludzka potrzeba czystego i bezpiecznego środowiska jest tak silna, że stanowi dla przedsiębiorczych kapitalistów jasne zaproszenie, aby wylewali z siebie siódme poty, wymyślając, jak je zapewnić.

Szczęśliwie, ponieważ powiedzieliśmy już o Prywatnych Agencjach Arbitrażowych i ich roli na wolnym rynku, kwestię zanieczyszczenia powietrza można rozwiązać dość łatwo.

Jeżeli wspomniana grupa właścicieli domów obawia się zanieczyszczeń, pierwszym, co zrobią, będzie wykupienie ubezpieczenia od zanieczyszczeń, które jest naturalną odpowiedzią na sytuację, w której kosztów nie da się przewidzieć, ale konsekwencje są poważne. Powiedzmy, że właściciel domu imieniem Achmed wykupuje ubezpieczenie, które gwarantuje mu wypłatę dwóch milionów dolarów, jeżeli powietrze wokół jego domu zostanie zanieczyszczone w opisany sposób [4]. Innymi słowy – tak długo, jak powietrze Achmeda pozostaje czyste, tak długo firma ubezpieczeniowa zarabia.

Pewnego dnia działka, znad której powietrze przemieszcza się nad dom Achmeda, zostaje wystawiona na sprzedaż. Naturalnie, firma ubezpieczeniowa Achmeda byłaby tym bardzo zainteresowana i obserwowałaby proces sprzedaży. Jeśli nabywcą działki jest jakaś prywatna szkoła, nie ma problemu (zakładając, że Achmed nie wykupił dodatkowo ubezpieczenia od zanieczyszczenia hałasem!). Jeżeli jednak firma ubezpieczeniowa dowie się, że kupnem działki zainteresowany jest należący do Sally Zakład Produkcji Trującej Farby, z dużym prawdopodobieństwem natychmiast weźmie się do roboty, podejmując jedno z poniższych działań:
– sama kupi tę ziemię, a następnie sprzeda ją komuś, kto nie produkuje zanieczyszczeń;
– uzyska od Sally gwarancje, że jej firma nie będzie powodować zanieczyszczeń;
– zapłaci Sally za podpisanie kontraktu o niezanieczyszczaniu.

Jeżeli jednak ktoś w firmie ubezpieczeniowej przegapi sprawę, a Sally kupi ziemię i umieści tam wytwarzającą zanieczyszczenia fabrykę – co wtedy?

No cóż, wtedy firma ubezpieczeniowa jest winna Achmedowi dwa miliony dolarów (zakładając, że tylko Achmed wykupił ubezpieczenie od zanieczyszczeń). Zatem firma ubezpieczeniowa może sobie pozwolić na zapłacenie Sally do dwóch milionów dolarów za redukcję zanieczyszczeń i wciąż wyjść na swoje. Ta zapłata może przybrać różne formy: od instalacji urządzeń kontrolujących poziom zanieczyszczeń przez wykup całego zakładu po subwencję za produkowanie poniżej maksymalnych możliwości fabryki i tak dalej.

Jeżeli dwa miliony dolarów nie starczą na rozwiązanie problemu, wtedy firma ubezpieczeniowa wypłaca te pieniądze Achmedowi, który kupuje sobie nowy dom w niezanieczyszczonej okolicy. Ten scenariusz jest jednak bardzo mało prawdopodobny. Małe szanse, żeby firma ubezpieczała od zanieczyszczenia powietrza tylko jedną osobę w całej okolicy – prawdopodobnie nie byłoby tej osoby na to stać!

A więc tak wygląda sytuacja z perspektywy firmy ubezpieczającej od zanieczyszczenia powietrza. A jak wygląda z perspektywy należącego do Sally Zakładu Produkcji Trującej Farby? Ona też musi być ubezpieczona przez PAA, aby kupować ziemię, pożyczać pieniądze i zatrudniać pracowników. Jak PAA patrzy na jej tendencję do zanieczyszczania?

Zanieczyszczenie powoduje pozwy o odszkodowanie od Sally, jest bowiem z definicji działaniem niszczącym – wyrządza szkody ludziom i własności. Zatem PAA Sally patrzyłaby niechętnym okiem na wytwarzane przez nią zanieczyszczenia, ponieważ to Agencja musiałaby odpowiadać za jakiekolwiek zniszczenia własności spowodowane przez fabrykę. W rzeczywistości z dużym prawdopodobieństwem PAA odmówiłaby Sally ubezpieczenia od konieczności wypłaty odszkodowania – chyba że Sally byłaby w stanie udowodnić, że zdoła zarządzać fabryką bez niszczenia własności należącej do osób mieszkających wokół niej. A bez dostępu do PAA byłoby Sally niezmiernie trudno założyć fabrykę, pożyczać pieniądze, zatrudniać pracowników i tak dalej.

Ważne, aby pamiętać, że Prywatne Agencje Arbitrażowe – tak jak firmy telefonii komórkowej i dostawcy internetu – prosperują tylko wtedy, kiedy współpracują. PAA Sally zarabia tylko wtedy, jeśli Sally nie powoduje zanieczyszczeń. Ubezpieczyciel Achmeda zarabia tylko wtedy, jeśli Sally nie powoduje zanieczyszczeń. Zatem obydwie firmy łączy wspólny cel, który promuje współpracę.

Wreszcie, nawet jeśli Achmed nie jest ubezpieczony od zanieczyszczenia powietrza, może skorzystać z usług Prywatnej Agencji Arbitrażowej – swojej i / lub Sally – aby uzyskać odszkodowanie za zniszczenie swojej własności spowodowane przez zanieczyszczenia Sally. Zarówno PAA Sally, jak i PAA Achmeda miałyby umowy o wzajemności – ponieważ Achmed chce być chroniony przed [szkodliwymi] działaniami Sally, a Sally chce być chroniona przed [szkodliwymi] działaniami Achmeda. Ze względu na chęć wzajemnego zabezpieczenia, obydwoje wybraliby Prywatne Agencje oferujące najszersze umowy o wzajemności.

W ten sposób na prawdziwie wolnym rynku wiele agencji pracuje na różnych poziomach przeciw zanieczyszczeniom. Ubezpieczyciel Achmeda będzie aktywnie monitorował otoczenie jego własności w poszukiwaniu osób zanieczyszczających, które mógłby ubiec. Sally nie będzie mogła zbudować swojej fabryki farb bez wykazania, że nie będzie powodować zanieczyszczeń. Prywatne Agencje Arbitrażowe – niezależne albo zawierające umowy o wzajemności – rozstrzygną jakiekolwiek spory dotyczące zniszczenia własności spowodowanego przez zanieczyszczenia Sally.

Są też inne korzyści z rozwiązania problemów, które w obecnym systemie są niemal nie do rozwikłania. Wyobraźmy sobie, że kominy Sally są tak wysokie, że zanieczyszczone przez nie powietrze przelatuje nad domem Achmeda i osiada nad domem Reginalda, położonym w odległości stu mil od fabryki Sally. Reginald składa w swojej PAA skargę, że jego własność jest niszczona. Agencja analizuje zawartość powietrza i kierunki wiatru, następnie ustala źródło zanieczyszczeń i rozwiązuje konflikt wspólnie z PAA Sally. Jeżeli kwestia zanieczyszczenia powietrza jest szczególnie skomplikowana, PAA Reginalda umieści w kominach fabryki Sally związki chemiczne i prześledzi ich trasę, aby przekonać się, gdzie osiądą. Tę metodę można wykorzystać w sytuacji, kiedy pewna liczba różnych zakładów może przyczyniać się do zanieczyszczenia.

Problem zanieczyszczania powietrza w innym kraju może wydawać się trudny, ale łatwo go rozwiązać. To oczywiste, że na przykład Kanadyjczyk mieszkający przy granicy ze Stanami Zjednoczonymi nie wybierze PAA, która odmawia ubezpieczania od zanieczyszczenia powietrza pochodzącego z USA [5]. Zatem PAA Kanadyjczyka będzie miała zawarte umowy o wzajemności z PAA po drugiej stronie granicy. Jeżeli PAA ze Stanów odmówią zawarcia umów o wzajemności z kanadyjskimi PAA – niewyobrażalne, jako że zanieczyszczenia mogą przemieszczać się w obie strony – kanadyjska Agencja otworzy po prostu swoją amerykańską filię i zacznie z nimi konkurować.

Różnica między rządami a międzynarodowymi PAA polega na tym, że Prywatne Agencje rzeczywiście zyskują na współpracy, a rządy nie. Na przykład rząd jakiegoś stanu USA położonego w granicy z Kanadą ma małą motywację, aby obciążać kosztami zanieczyszczeń lokalne fabryki, o ile zanieczyszczenia przemieszczają się zwykle na północ. W przypadku PAA byłoby zupełnie inaczej.

Wreszcie, jeszcze jedną przewagę Prywatnych Agencji możemy nazwać „Korzyścią Scrabble” [‘Scrabble-Challenge Benefit’]. W scrabble osoba kwestionująca ułożone przez innego gracza słowo traci kolejkę, jeżeli okaże się, że było ono poprawne. Biorąc pod uwagę koszty rozstrzygania sporów, PAA byłyby bardzo ostrożne i upewniłyby się, że osoby wnoszące fałszywe oskarżenia poniosą konsekwencje swojego postępowania – w postaci podwyższonych składek ubezpieczeniowych, obniżenia rankingu wiarygodności i konieczności pokrycia kosztów całego sporu. To znacznie zmniejszyłoby liczbę błahych procesów – z wielką korzyścią dla wszystkich.

Idea, że społeczeństwo może przetrwać jedynie bez scentralizowanego Państwa, to najważniejsza lekcja, jaką mogą dać nam potworne lata dwudziestego wieku. Wybór, przed którym stajemy, to nie wybór między wolnym rynkiem a Państwem, ale między życiem a śmiercią. Jakiekolwiek ryzyko wiąże się z rozwiązaniem Państwa, nie może się wcale równać z pewnym zniszczeniem, wynikającym z jego nieuniknionej eskalacji. Tak jak chory na raka pacjent stojący w obliczu nieuniknionego zgonu, musimy otworzyć nasze umysły i sięgnąć po najbardziej obiecujący lek – a nie czekać, aż będzie za późno.

_______

PRZYPISY

[1] Aby uniknąć komplikacji, załóżmy, że nie dochodzi do apelacji – w tym przypadku, trzeba przyznać, mało prawdopodobnej.

[2] Dokładniej: PAA z chęcią podejmą współpracę z takimi ludźmi – tak jak firmy oferujące ubezpieczenia samochodowe ubezpieczą nawet fatalnych kierowców – ale będzie ich to kosztowało bardzo dużo.

[3] Z tego też powodu istniejące Agencje będą czujnie wykorzeniały korupcję. Skorumpowanie wpływa na powstawanie konkurencji szybciej niż jakikolwiek inny czynnik.

[4] Naturalnie, firma ubezpieczeniowa musiałaby uporać się z kwestią tego, że dla sąsiada Achmeda jest taniej, kiedy to Achmed wykupi ubezpieczenie. Firma mogłaby sobie z tym poradzić, oferując niższe stawki za ubezpieczenie grupowe i tak dalej.

[5] Oczywiście, pojęcie „państw” może się już wtedy wydawać nieco anachroniczne...

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, The Stateless Society: An Examination of Alternatives, http://freedomain.blogspot.com/2004/12/stateless-society-examination-of.html

The Stateless Society: An Examination of Alternatives opublikowano na stronie http://www.freedomain.blogspot.com/ 29 grudnia 2004 r.



2007/10/25

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Argument z moralności (czyli: Jak wygramy)”

Na końcu artykułu Zapomnijmy o argumencie z efektywności (Forget the Argument from Efficiency) obiecałem napisać o argumencie z moralności – dzięki któremu, moim zdaniem – wygramy. Oto obiecany tekst.

Argument z moralności to w arsenale przyjaciela wolności najsilniejsze narzędzie – ale jednocześnie także pociągające za sobą największe koszty w życiu osobistym; wyznacza w relacjach z ludźmi takie granice, których nie da się usunąć. Argument z moralności może cię kosztować utratę przyjaciół, rodziny, ludzi ze społeczności lokalnej – więc używaj go z odwagą i uświadom sobie, że, kiedy zdecydujesz się go stosować, twoje życie już nigdy nie będzie takie samo.

Mówiąc wprost, argument z moralności to najskuteczniejszy sposób doprowadzenia do zmian w społeczeństwie, bo wszystkie najważniejsze decyzje społeczne podejmowane są w oparciu o etykę. Jeżeli ludzie wierzą, że dany program (to znaczy: wojna, zasiłki, ubezpieczenie społeczne i tak dalej) jest moralny, mogą narzekać, ale zakaszą rękawy, wezmą się do roboty i będą go popierać niezależnie od osobistych kosztów. Mężczyźni pójdą na wojnę, kobiety oddadzą swoje dzieci opiekunkom, ludzie zrezygnują z ogromnej części swoich dochodów i wolności bez słowa protestu – wszystko w imię tego, co jest dobre.

Zdefiniowanie „dobra” na nowo jest bardzo, bardzo trudne. Przez całe swoje życie ludzie podejmują tysiące decyzji w oparciu o pewne zasady moralne – i jeśli okaże się, że te zasady były błędne, będą zmuszeni przyznać, że spędzili całe swoje życie, służąc kłamstwu, zepsuciu lub złu – a to więcej niż większość ludzi potrafi znieść. Aby zachować swoje złudzenia moralnego postępowania, będą walczyli z każdą dokładną analizą zasad moralnych niemal na śmierć i życie!

Moralność to bez wątpienia dość złożony temat. Poprzestańmy tu na stwierdzeniu, że moralność musi opierać się o zbiór uniwersalnych i niesprzecznych logicznie zasad. Jeżeli moralność to tylko kwestia opinii, wtedy żadne postępowanie nie może być „lepsze” od innego – tak jak zamiłowanie do koloru niebieskiego nie jest „lepsze” od zamiłowania do czerwieni.

Większość ludzi sądzi, że ich decyzje opierają się na zbiorze niesprzecznych zasad moralnych, ale te zasady – jak odkrył to już dawno temu Sokrates – upadają w mgnieniu oka, kiedy poddamy je rygorystycznej analizie logicznej. Zauważyłem, że najskuteczniejsze podejście to okazywać ciekawość i wytrwałość – ale nie bać się nazywać rzeczy po imieniu.

Są tylko trzy zasady, o których trzeba pamiętać, kiedy używamy argumentu z moralności:

1. Istnieją tylko ludzie.

Nie ma czegoś takiego jak „rząd”, „państwo” albo „społeczeństwo”. Wszystkie te określenia zbiorowości społecznych są tylko abstrakcyjnymi etykietkami, przyczepianymi jednostkom. „Rząd” nigdy niczego nie robi – działają tylko ludzie wewnątrz rządu. Zatem „rząd” – pojęcie abstrakcyjne – obiektywnie nie istnieje, nie przysługują mu prawa etyczne ani pozycja moralna. Zasady moralne dotyczą ludzi, a nie pojęć. Jeśli twój rozmówca się z tym nie zgadza, poproś go, aby pokazał ci swoją „rodzinę” bez wskazywania poszczególnych osób. Zrozumie.

2. Co jest dobre dla jednego, musi być dobre dla wszystkich.

Przekonania moralne – aby były czymś więcej niż tylko opiniami – muszą dotyczyć wszystkich. Nie da się logicznie uzasadnić twierdzenia, że Osoba A musi czynić X, ale Osobie Y nigdy nie wolno czynić X. Jeżeli jakieś działanie nazywany „dobrym”, musi być ono dobre w odniesieniu do wszystkich ludzi. Jeśli definiuję „ssaka” jako „istotę stałocieplną”, moja definicja musi odnosić się do wszystkich organizmów stałocieplnych – inaczej nie ma sensu. Pojęcie „dobra” musi zatem obejmować preferowane zachowanie wszystkich ludzi – a nie tylko „Azjatów”, „Policjantów”, albo „Amerykanów”. Jeżeli jest inaczej, stanowi jedynie wyraz estetycznej lub kulturalnej skłonności – takiej jak przedkładanie hokeja nad futbol – i traci wszelką moc, aby stanowić uniwersalną zasadę. A zatem jeśli to „dobrze”, że polityk używa przemocy, aby zabrać tobie pieniądze i dać je mnie, jest to „dobre”, kiedy robi to ktokolwiek inny.

3. Co jest złe dla jednego, musi być złe dla wszystkich.

I odwrotnie: jeżeli to, że kradnę czyjeś pieniądze, jest złe – to złe jest, jeśli ktokolwiek kradnie czyjekolwiek pieniądze. Jeżeli zastrzelenie człowieka, który tobie nie zagraża, jest czymś złym w Atlancie – jest też czymś złym w Iraku. Jeżeli płacenie komuś za zastrzelenie kogoś innego jest złe, gdy robi to zawodowy morderca – jest też złe, gdy robi to żołnierz. Jeżeli włamanie się do domu pokojowego człowieka, porwanie go i trzymanie w więzieniu jest złe, gdy robisz to ty lub ja – jest też złe, gdy robią to agenci DEA [Drug Enforcement Administration – amerykańska rządowa agencja do walki z narkotykami].

Do tego momentu argument z moralności bardzo przypomina argument z niesprzeczności. Specyfika argumentu z moralności polega na tym, że stwierdza on, iż – jeżeli jest złe, gdy ja kogoś okradam, jest to złe, gdy robi to ktokolwiek inny – również politycy. Zatem na przykład człowiek, który broni państwowych programów socjalnych, może to robić, powołując się na swoje osobiste preferencje, ale nie może twierdzić, że to moralne. W rzeczywistości musi przyznać, że – w oparciu o jakiekolwiek uniwersalne zasady – państwo opiekuńcze jest niemoralne. Skoro jest to złe, gdy ktokolwiek kradnie, odnosi się to do każdego – włączając w to polityków!

Stosując powyższe zasady, możemy sformułować kilka przykładowych argumentów z moralności:

Zakaz posiadania broni

Jeżeli posiadanie broni jest złe, jest złe w odniesieniu do każdego. Zatem broń powinna zostać zdelegalizowana. A więc policjanci i żołnierze muszą złożyć broń. Jeżeli policjanci i żołnierze potrzebują jej, aby bronić się przed niebezpiecznymi przestępcami – dlaczego nie potrzebują jej zwykli ludzie? Czy to oznacza, że posiadanie broni jest czasami dobre, a czasami złe? Jaka jest różnica? Pamiętajmy – nie ma kogoś takiego jak „policjant” albo „żołnierz” – to jedynie pojęcia. Istnieją tylko ludzie. Jeżeli posiadanie broni jest dobrym pomysłem w odniesieniu do żołnierza, ale złym w odniesieniu do szeregowego obywatela, co dzieje się z żołnierzem, który idzie na przepustkę? Czy jego natura zmienia się w taki sposób, że już nie ma prawa do posiadania broni? A kiedy policjant zdejmie mundur? Czy podlega jakiejś fundamentalnej przemianie i traci prawo do bycia uzbrojonym? Czy tylko jego mundur ma prawo nosić broń? A jeśli włoży go ktoś inny? Na te pytania nie da się, oczywiście, odpowiedzieć – a więc cała argumentacja za zakazem posiadania broni staje się logicznie bez sensu. Ludzie powołują się wtedy na argument z konsekwencji (to jest: powszechne posiadanie broni prowadzi do eskalacji przemocy), który też można z łatwością obalić. Skoro posiadanie broni prowadzi do nasilenia przemocy, oczywiste jest, że gliniarze i żołnierze staną się coraz bardziej agresywni – jeżeli tylko oni będą mieli broń. Ponieważ dyktatury i wojna są gorsze od przestępczości (bo przed przestępcami możesz się bronić, a przed rządem – nie), argument o eskalacji przemocy przemawia przeciwko zezwalaniu na posiadanie broni tylko funkcjonariuszom państwowym. Można zatem argumentować przeciw posiadaniu broni jedynie z subiektywnej pozycji „ja tego nie lubić” – i to doskonały moment, aby wyjaśnić, jak bezpaństwowy wolny rynek może spełnić zadość temu życzeniu!

Wojna

Aby prowadzić wojnę, politycy są zmuszeni utrzymywać prawo do okradania pewnych ludzi, aby zapłacić innym ludziom za dokonywanie morderstw. Innymi słowy, George Bush musi mieć możliwość okradania pewnej części Amerykanów, aby zapłacić innym Amerykanom, którzy pojadą mordować Irakijczyków. Rzecz jasna, skoro Bushowi wolno to robić, dlaczego tylko Bushowi wolno to robić? Dlaczego mi nie wolno tego robić? Dlaczego rząd zakazuje wszystkim innym poza sobą (tj. mafii) robienia tego? Dlaczego na zawodowych zabójców wolno najmować tylko ludzi w określonym stroju? A w dodatku – jeżeli rządowi wolno okradać obywateli, aby płacić żołnierzom za zabijanie Irakijczyków, bo są oni zagrożeniem – co z kradzieżą, z której się to finansuje? Czy sam rząd nie jest dla mnie największym zagrożeniem, skoro, strasząc użyciem broni, obrabowuje mnie, aby zapłacić za wojnę, która prowokuje terroryzm? Jeśli to moralne okraść mnie, aby zapłacić ludziom za zabicie tych, którzy mi zagrażają – czy nie jestem moralnie zmuszony zatrudnić najemników, aby zastrzelili tych, którzy przychodzą mnie okraść? Jeżeli to złe, gdy robię to ja, dlaczego nie jest to złe, gdy robi to Bush? Jaka jest różnica między mną a Bushem? Należymy do jakichś innych gatunków? Jeśli nie – dlaczego obowiązują nas tak diametralnie sprzeczne zasady moralne? (W tym momencie ludzie często zaczynają mówić o „dobrowolnym przekazaniu” władzy moralnej w ręce rządu. Ale przecież przemoc państwowa nie jest konieczna, więc można spokojnie znieść podatki.)

Płaca minimalna

Jeżeli Osobie A wolno zastrzelić Osobę B za niezapłacenie wystarczająco dużej sumy Osobie C, dlaczego nie może zrobić tego Osoba C? Dlaczego nie mogę tego zrobić ja, jeśli uważam, że moje zarobki powinny być wyższe? Dlaczego niektórzy ludzie mają prawo uzyskiwać dodatkowy dochód, używając przemocy, a inni nie?

A ponadto – jaka dokładnie jest moralna różnica między pięcioma dolarami a pięcioma dolarami i piętnastoma centami za godzinę? Dlaczego jedna z tych sum jest złem i należy ją ukarać, a druga – nie? Czy dodatkowe piętnaście centów zmienia pięć dolarów ze zła w dobro? Czy zmienia w jakiś sposób naturę pięciu dolarów? Poza tym – jeżeli moralne jest używanie przemocy, aby zwiększyć swoje dochody, czy ludzie na zasiłku mogą zabijać urzędników państwowych, jeśli chcą więcej pieniędzy? Co z ludźmi objętymi ubezpieczeniem społecznym? Jeżeli nie mogą zabijać – dlaczego?

Państwowe parki

Jeżeli jakaś osoba (na przykład Bill Clinton) może rysować po mapie i przenieść na kogoś prawo własności zakreślonego obszaru – dlaczego tylko Clinton? Dlaczego nie mogę tego robić ja? Jeżeli Clinton ma prawo płacić policjantom za to, żeby zabijali intruzów na terenie, którego nigdy nawet nie odwiedził – czy każdy może to robić?

Narkotyki

Wojna z narkotykami opiera się o zasadę, że Bob ma prawo decydować o tym, co Sally może robić ze swoim własnym ciałem w swoim domu. Dlaczego tylko Bob? Dlaczego Sally nie wolno decydować o tym, co Bob może robić w swoim domu? I czy narkotyki są nielegalne, bo są zawsze złe? Ale nie zawsze są złe – nie gorsze niż alkohol. Słuchaliście kiedyś Sergeant Pepper’s? A Pink Floyd? Bohemian Rhapsody? Cheta Bakera? Ray’a Charlesa? Piękne rzeczy. Wszystkie skomponowane pod wpływem twardych narkotyków. Czy to autodestrukcyjne nadużycie jest złe? Ale to nie nadużywanie jest złe, ale nawet okazjonalne zastosowanie rekreacyjne. To zatem musi oznaczać, że każde zachowanie, które może prowadzić do autodestrukcyjnego nadużycia musi zostać zakazane. Praca może doprowadzić do pracoholizmu. Chodzenie do siłowni może doprowadzić do nałogowego ćwiczenia. Desery mogą prowadzić do otyłości. Karty kredytowe mogą prowadzić do nadmiernego zadłużenia. A więc wszystkie te rzeczy muszą być zakazane – co prowadzi do logicznej sprzeczności. Jeśli trzeba zdelegalizować wszystkie działania mogące prowadzić do nadużyć – co z rządem? Czy nie jest nadużyciem rząd, wyposażony w straszliwą władzę monitorowania niemal każdego aspektu życia ludzi i wymierzania kar? Wreszcie – co z budżetem samego DEA? Setki miliardów dolarów zmarnowane na wojnę z narkotykami – tylko po to, żeby zwiększyć zyski przestępców i rządowych agencji; i uwięzić miliony ludzi w narkotykowych gułagach – czy to nie podręcznikowy przykład „nadużycia”? Co z rządowymi deficytami i długami? Co ze wspaniałymi przygodami rządu w polityce zagranicznej? Z jego zwyczajem dostarczania uzbrojenia obcym dyktatorom i finansowania ich? Co ze szkoleniem i wspieraniem Bin Ladena? Z dostarczeniem pomocy i helikopterów wojskowych Saddamowi Husajnowi? Z inwazją na Irak? Czy to nie najdobitniejsze przykłady nadużyć spowodowanych autodestrukcyjnym zachowaniem? Czy nieunikniona brutalność władzy państwowej – naprawdę krzywdząca niewinnych – nie jest o wiele bardziej niszcząca niż palenie jointa? Jeżeli nie – dlaczego?

Państwo

Pewna grupa ludzi, nazywająca się „państwem”, rości sobie moralne prawo do używania przemocy przeciw innym ludziom. To moralne prawo, jak twierdzi ta grupa, jest oparte na wyniku wyborów. Świetnie – wszystko, co musimy zrobić, to zapytać, jaka zasada moralna usprawiedliwia to dość zaskakujące prawo. Dostaniemy taką odpowiedź: kiedy większość ludzi wybiera przywódcę, wszyscy muszą się jemu podporządkować. Doskonale! Wtedy musimy zapytać, czy senatorowie i kongresmeni kiedykolwiek sprzeciwiają się swojemu partyjnemu przywódcy. Jeśli tak – to czy nie postępują niemoralnie? Ich partia wybrała przywódcę – czy nie muszą podporządkować się tej osobie? Jeżeli oni nie muszą, dlaczego musimy my? Ponadto – jeśli zasada głosi, że większość może narzucać mniejszości decyzje przywódcy, dlaczego dotyczy to tylko rządu? Co z kobietami, które przewyższają liczebnie mężczyzn? Co z pracownikami, którzy przewyższają liczebnie menedżerów? I wreszcie – co z głosującymi, którzy przewyższają liczebnie polityków? Skoro większość powinna przemocą narzucać swoją wolę mniejszości – czy nie powinniśmy wszyscy mieć możliwości wpakowania polityków do więzienia, jeżeli nie zrobią tego, co chcemy? Co zrobić, jeśli w jakimś mieście ateiści przewyższą liczebnie chrześcijan? Czy mają prawo zakazać istnienia kościołów? Czy żony mormonów mogą „przegłosować” swoich mężów? Studenci przewyższają liczebnie profesorów – czy mogą zagrozić im więzieniem za stawianie złych ocen? Pacjenci przewyższają liczbą lekarzy, więźniowie przewyższają liczbą strażników – lista ciągnie się w nieskończoność. Jeżeli teoria moralna głosząca „władzę większości” jest prawdziwa, musi być prawdziwa we wszystkich sytuacjach. W innym przypadku jest czystym złem, bo sankcjonuje stosowanie wszystkich okrucieństw państwa – kradzieży, porwania, uwięzienia – a czasami, jak dobrze wiemy, tortur i egzekucji. Zatem teoria moralna, która usprawiedliwia taką straszną władzę i domaga się, aby ją wykonywać, nie powinna mieć żadnych słabych punktów – a jak można dostrzec, jest dziurawa jak sito.

Kiedy przedstawisz powyższe sprzeczności, a twój rozmówca nie zdoła ich wytłumaczyć (a możecie mi zaufać, że nie zdoła), musi przyznać, że – dopóki nie zostaną wytłumaczone – nie ma moralnej podstawy dla swoich przekonań. Może je wciąż żywić, ale nie może twierdzić, że stanowią one jakiekolwiek uniwersalne zasady. To tylko jego osobiste preferencje – tak jak przedkładanie babeczek nad pączki. Twój rozmówca nie ma prawa narzucać innym swoich osobistych poglądów – i z pewnością nie ma żadnego prawa orędować za opartą na nich polityką państwa. Zapytaj go, czy powstrzyma się od propagowania swoich preferencji, dopóki nie rozwiąże problemu ich uniwersalnego zastosowania. Jeśli odpowie „Tak”, zapytaj go, czy będzie sprzeciwiał się takiej polityce państwa, dopóki nie rozwiąże problemu. Jeżeli odpowie „Tak”, gratulacje! Ochrzcij go anarchistą i wyślij, aby to rozgłaszał! Jeśli odpowie „Nie”, powiedz mu, że jeśli nadal będzie głosił to, o czym wie, że jest fałszywe – albo w najlepszym wypadku wątpliwe – jest hipokrytą.

Wiem, że nie brzmi to zbyt przyjemnie, no ale – stajemy w obliczu ludzi zalecających totalną władzę państwa – czy naszą główną troską powinno być oszczędzanie uczuć tych, którzy dostarczają broni naszym wrogom? Ideał wolności zasługuje na obrońców z nieco twardszego materiału.

Jestem pewien, że podstawy argumentu z moralności są już jasne. A zatem teraz, z pewną praktyką w zakresie stosowania sokratejskiej metody kwestionowania założeń, jesteś gotowy, aby stać się ekspertem w zakresie niszczenia fałszywej moralności.

Jedno małe ostrzeżenie: Jak przekonał się sam Sokrates, decyzji o stosowaniu argumentu z moralności nie należy podejmować pochopnie. Zadawanie fundamentalnych pytań moralnych wywołuje u wielu ludzi strach, pogardę lub otwartą wrogość. Jest to jednak, moim zdaniem, jedyny sposób w jaki możemy wygrać walkę o wolność. Społeczeństwo podejmuje wszystkie podstawowe decyzje w oparciu o przesłanki moralne. Nasza jedyna szansa na sukces to podważyć i zmienić te przesłanki. Wymaga to umiejętnego, wytrwałego i konsekwentnego stosowania argumentu z moralności. Zbyt długo byliśmy w defensywie, wykrzykując prawdy z samotnych wzgórz – i zbyt często tylko wzajemnie do siebie. Czas przejść do ofensywy i wziąć w krzyżowy ogień pytań tych, którzy są tak pewni swojego prawa do używania przemocy w celu realizacji swoich zamiarów. To nie będzie łatwe – mówię to z osobistego doświadczenia – ale to konieczne. Zadawanie takich pytań jest właściwe i dobre. A jeśli zdecydujesz, że jesteś wystarczająco odważny i silny, aby zacząć używać argumentu z moralności, dołączysz do tej nielicznej grupy uczciwych myślicieli, którzy od zawsze ratowali świat.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, The Argument From Morality (or, how we will win...), http://freedomain.blogspot.com/2005/11/argument-from-morality-or-how-we-will.html

The Argument From Morality (or, how we will win...) opublikowano na stronie http://www.freedomain.blogspot.com/ 28 listopada 2005 r.