tag:blogger.com,1999:blog-85998166572125402542024-02-20T02:00:25.587-08:00Luke7777777.blogspot.comCATHOLICISM > LIBERTARIANISM > INFOANARCHYLuke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.comBlogger104125tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-50453118814642958102010-06-30T22:55:00.000-07:002010-06-30T23:03:58.262-07:00Tłumaczenie: Anthony Buono „Jak Bóg działa prowadząc ludzi do małżeństwa”<div style="text-align: justify;">Drogi Anthony!<br /><br />Zawsze czułam, że Bóg obmyślił na mojego męża konkretną osobę i wpłynie na bieg mojego życia w taki sposób, abym na pewno ją spotkała. Ale mam już 38 lat, a Ten Właściwy wciąż się nie pojawił. Czy mylę się, sądząc, że Bóg ma udział w prowadzeniu do mnie tej osoby, która w Jego zamierzeniu ma być moim mężem?<br /><br />_______<br /><br /><br />Nie, nie mylisz się. Bóg nieustannie angażuje się w nasze życie we wszystkich jego wymiarach. Nie inaczej jest z powołaniem do małżeństwa. Bóg wpływa na ludzi, z którymi się spotkamy, i na to, jak dochodzi do naszego spotkania. Bóg naprawdę pomaga w znalezieniu właściwego towarzysza życia. Mówimy nawet w trakcie ceremonii zaślubin: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”.<br /><br />Ale my, ludzie, zbyt często mamy skłonność do działań autodestrukcyjnych. Innymi słowy: robimy głupie rzeczy. Niemądre działania i decyzje (albo całkowity brak decyzji) wpływają na sposób realizacji naszego powołania do małżeństwa – tak jak wpłynęłyby na jakikolwiek inny ważny aspekt naszego życia. Dzieje się tak z powodu egoizmu. Chcemy tego, czego chcemy. Ale czego chce Bóg? Jeśli chce, abyśmy zawarli związek małżeński, pragnie pomóc nam w urzeczywistnieniu tego zamiaru i to raczej wcześniej niż później.<br /><br />Bóg NIE wyznacza nam konkretnej osoby na współmałżonka. Działa natomiast w taki sposób, abyśmy spotkali osoby potencjalnie odpowiednie. Musimy mieć rozum i serce otwarte na to, kim są nasi potencjalni współmałżonkowie i postępować tak, aby rozpoznać tę osobę, która sprawi, że miłość zagości w naszych sercach. Jest tajemnicą, w jaki sposób Bóg prowadzi dwoje konkretnych ludzi do małżeństwa. Ale rola człowieka w tym procesie jest bardzo wielka i ostatecznie decyzja należy do nas.<br /><br />Sakrament małżeństwa łączy dwoje ludzi dobrowolnie ślubujących wzajemne oddanie się sobie. „Dobrowolność” oznacza, że to my dokonujemy wyboru, a następnie Bóg błogosławi nasze postanowienie. Nasza decyzja to także zrezygnowanie z wszystkich innych potencjalnych współmałżonków. Twoim towarzyszem życia mógł teoretycznie zostać kto inny, ale decydujesz się na dozgonny związek z tą osobą, z którą się pobieracie.<br /><br />Tajemnicą jest, w jaki sposób Bóg łączy rolę wpływającego na bieg zdarzeń z rolą ich obserwatora. Bóg z wielkim zaangażowaniem pomaga ci w znalezieniu kogoś, ale czeka na decyzję tych dwojga, którym pomógł. Dlatego też, niestety, rzeczywiście zdarza się, że – ze względu na wolną wolę człowieka – dwoje ludzi, którym Bóg pomógł, NIE łączy się węzłem małżeńskim. Czy dla któregokolwiek z niedoszłych małżonków to już koniec? Nie! Bóg nadal działa, ponieważ powołanie to coś zbyt ważnego. Może jest ktoś inny gotów ślubować (to znaczy dobrowolnym aktem przysiąc) Ci miłość do końca życia.<br /><br />Dopóki będzie istnieć wolna wola, dopóty nie dojdzie do pewnych małżeństw, które powinny zostać zawarte. Sądzę, że człowiek mógł przegapić swoją najlepszą szansę na zawarcie małżeństwa, gdy w przeszłości dobrowolnie zdecydował o powiedzeniu „nie” komuś, kto był dobrym, odpowiednim kandydatem na współmałżonka. Nie oznacza to, że wszystko skończone; oznacza tylko, że znalezienie odpowiedniego towarzysza życia może stać się dużo trudniejsze albo zająć więcej czasu niż się spodziewamy itd.<br /><br />Bóg nie ześle nam kogoś tak po prostu, „przeciwdziałając” brakowi wysiłku z naszej strony, ale raczej doprowadzi nas do właściwej osoby, „współdziałając” z naszymi staraniami. Musimy zacząć spotykać się z ludźmi, wśród których mamy szansę poznać uczciwych katolików stanu wolnego. W przeciwnym razie utrudniamy Bogu zadanie. Nie staje się ono niemożliwe do zrealizowania – ale jest dla Niego trudniejsze Na przykład: jeśli mieszkasz w takim miejscu, gdzie prawie nie ma katolików, i jesteś niechętna, aby się przeprowadzić albo pojechać gdzieś dalej, żeby kogoś spotkać, próbujesz zmusić Boga do uczynienia cudu. Musimy robić to, co do nas należy. Bóg pomaga tym, którzy pomagają sami sobie.<br /><br />Nie zrzucajmy odpowiedzialności na Boga, twierdząc, że nie zsyła nam „tego jedynego” („tej jedynej”). To prawdopodobnie nasza wina; czy to ze względu na to, że jesteśmy zanadto zajęci, aby się z kimś spotkać; czy dlatego, że mamy zbyt wysokie oczekiwania; albo wymagamy doskonałości w każdym calu; albo pragniemy małżeństwa na naszych własnych warunkach i w określonych przez nas ramach czasowych. Jeśli masz wstąpić w związek małżeński, musisz zabrać się do roboty i zrobić wszystko to, czego potrzeba, aby znaleźć odpowiedniego towarzysza życia.<br /><br />Zacznij od uświadomienia sobie, że istnieje wiele osób, którą staną się wspaniałymi (i odpowiednimi) towarzyszami życia, gotowymi do spełniania celów małżeństwa – to znaczy wzajemnej miłości i wydania na świat potomstwa dla chwały Bożej. Bóg jest w tym procesie obecny; wiedz więc, że to On jest zawsze Tym, który prowadzi nas do spotkania z innymi ludźmi. Przypatruj się uważnie wszystkim, którzy pojawiają się w Twoim życiu. Nie skreślaj ludzi pośpiesznie. Bądź gotowa (gotowy) otworzyć serce dla wartościowego mężczyzny (wartościowej kobiety). Nie przegap szansy na małżeństwo z kimś dobrym, tylko dlatego, że wydaje ci się, iż gdzieś żyje ktoś lepszy. Zaangażuj również w sprawę swoich rodziców. Mogą ci podpowiedzieć, czy jesteś z właściwą, czy też z niewłaściwą osobą. Częściej niż rzadziej kończy się na tym, że rodzic mówi: „Co z nim (nią) było nie tak?”, bo ich dziecko właśnie rozstało się z kimś wspaniałym i na pozór bez żadnego zrozumiałego powodu. A był to pewnie jakiś głupi powód.<br /><br />W dzisiejszych czasach potrzeba, byś była w swoich wysiłkach „heroiczna”. Katolikom stanu wolnego nie jest dziś łatwo. Znalezienie odpowiedniego towarzysza życia może wymagać sporych nakładów (zarówno czasowych, jak i finansowych). Z pewnością jednak warto podjąć cały ten trud, który owocuje tym, że obdarzasz miłością męża (żonę), i wiesz, że robisz to, czego oczekuje od Ciebie Bóg.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.6stonejars.com/index.cfm/2008/2/26/How-God-Works-in-Bringing-People-Together">Anthony Buono, <span style="font-style: italic;">How God works in bringing people together</span>, http://www.6stonejars.com/index.cfm/2008/2/26/How-God-Works-in-Bringing-People-Together</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">How God works in bringing people together</span> opublikowano na blogu Anthony’ego Buono <a href="http://www.6stonejars.com/">6 Stone Jars</a> 26 lutego 2008 r.<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-54031357842547750742010-06-28T09:25:00.000-07:002010-06-28T09:33:58.592-07:00Części stałe Mszy świętej na A4 do pobrania<div style="text-align: justify;">Teksty Mszy św. w języku łacińskim oraz polskim. Odpowiedzi wiernych wyróżniono pogrubioną czcionką. Części stałe Mszy świętej przygotowano do dwustronnego druku na kartce formatu A4.<br /><br />Pliki w formatach .doc, .pdf oraz .rar można ściągnąć stąd:<br /><a href="http://www.steekr.com/n/50-17/share/LNK74464c28cb71e7423/">http://www.steekr.com/n/50-17/share/LNK74464c28cb71e7423/</a><br /><br />Zapraszam do pobierania.<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-64716432257506184192010-03-16T23:08:00.000-07:002010-03-16T23:13:05.919-07:00Tłumaczenie: Kevin Carson „Mutualizm – wprowadzenie”<div style="text-align: justify;">Mutualizm, jako odmiana anarchizmu, sięga korzeniami myśli P.J. Proudhona we Francji oraz Josiaha Warrena w USA. Mutualizm postuluje ewolucyjne, na ile to możliwe, podejście do tworzenia nowego społeczeństwa. Podkreśla wagę pokojowej działalności polegającej na budowaniu wewnątrz istniejącego społeczeństwa alternatywnych instytucji społecznych i wzmacniania ich – aż ostatecznie zajmą miejsce obecnego systemu etatystycznego. Paul Goodman ujął to w następujący sposób: „Wolne społeczeństwo nie może polegać na zastąpieniu starego porządku przez »nowy porządek«; wolne społeczeństwo rodzi się z rozszerzania sfery wolnych działań aż do chwili, gdy stanowią one większą część życia społecznego”.<br /><br />Inne grupy anarchistyczne i lewica libertariańska w ogólności do pewnego stopnia podzielają te przekonania. Czy znamy je pod nazwą „dwuwładzy”, „kontrsiły społecznej”, czy „kontrekonomii” – alternatywne instytucje społeczne stanowią część naszej wspólnej wizji. W mutualistycznej koncepcji przemiany ewolucyjnej zajmują zaś miejsce centralne.<br /><br />Mutualiści należą do tych anarchistów, którzy nie są kolektywistami. Choć odnosimy się przyjaźnie do koncepcji demokratycznej kontroli, gdy natura procesu produkcji oraz innych kolektywnych przedsięwzięć wymaga wspólnego działania, nie popieramy kolektywizmu jako ideału samego w sobie. Nie opowiadamy się przeciw pieniądzowi i wymianie. Jesteśmy zwolennikami własności prywatnej, o ile oznacza ona osobiste, fizyczne zajmowanie i używanie dóbr [<span style="font-style: italic;">personal occupancy and use</span>]. Opowiadamy się za społeczeństwem, w którym wszystkie relacje i transakcje obywają się bez przymusu i w oparciu o dobrowolną współpracę, swobodną wymianę albo wzajemną pomoc. „Rynek” w znaczeniu wymiany owoców pracy między jej wykonawcami to koncepcja głęboko ludzka i sprzyjająca wolności. Sprzeciwiamy się przyjętemu powszechnie rozumieniu rynku jako idei, którą zawłaszczył i zafałszował państwowy kapitalizm.<br /><br />W naszej wizji ostateczny cel stanowi społeczeństwo, w którym gospodarka opiera się o wolną wymianę rynkową między producentami, a produkcją zajmują się głównie samozatrudnieni rzemieślnicy i rolnicy, małe stowarzyszenia spółdzielcze producentów, zarządzane przez robotników duże przedsiębiorstwa i zrzeszenia konsumentów. Nawet gdyby wciąż istniało zjawisko pracy etatowej (co jest prawdopodobne, jeśli jej pod przymusem nie zakażemy), likwidacja etatystycznych przywilejów przyniesie rezultat w postaci naturalnego wynagrodzenia robotnika, którym jest – jak ujął to Benjamin Tucker – cały produkt jego pracy.<br /><br />Sympatia, jaką mutualiści mają dla wolnego rynku, prowadzi nas nieraz do konfliktu z ludźmi czującymi estetyczny pociąg do kolektywizmu i traktującymi słowo „drobnomieszczaństwo” jak przekleństwo. Ale to nasze drobnomieszczańskie skłonności wprowadziły nas w główny nurt amerykańskiej tradycji populistyczno-radykalnej. I to one sprawiły, że nasze działanie oraz idee mają odniesienie do potrzeb przeciętnych pracujących Amerykanów. Większość ludzi nie ufa biurokratycznym organizacjom kontrolującym ich społeczności i życie zawodowe; chcą mieć większy wpływ na decyzje, które ich dotyczą. Są otwarci na decentralistyczne, budowane od postaw rozwiązania alternatywne wobec obecnego systemu. Ale nie chcą przekształcenia Ameryki na wzór ortodoksyjnego syndykalizmu w stylu tego propagowanego przez CNT [1].<br /><br />Mutualizm nie jest „reformistyczny” w tym (pejoratywnym) sensie, w jakim używają tego słowa bardziej bojowo nastawieni anarchiści. Nie musi też być pacyfistyczny, choć wielu mutualistów to faktycznie pacyfiści. Poprawna definicja reformizmu powinna zależeć nie od tego, jakich środków użyjemy do budowania nowego społeczeństwa, ani od szybkości, z jaką się w kierunku jego realizacji posuwamy, ale od natury naszego ostatecznego celu. Ktoś, komu wystarczy milsza, grzeczniejsza wersja kapitalizmu albo etatyzmu, która wciąż da się rozpoznać jako państwowy kapitalizm, jest reformistą. Człowiek, który dąży do likwidacji państwowego kapitalizmu i zastąpienia go czymś całkowicie innym, niezależnie od tego, jak miałoby przebiegać to w czasie, nie jest reformistą.<br /><br />„Pokojowe działanie” oznacza po prostu powstrzymywanie się od celowego prowokowania państwa do stosowania represji; zamiast prowokować, robimy (zgodnie z hasłem członków IWW [2]) wszystko, co możliwe, aby „wznosić budowlę nowego społeczeństwa wewnątrz skorupy starego” zanim spróbujemy rozbić skorupę. Nie ma niczego złego w przeciwstawianiu się państwu, jeśli próbuje ono drogą represji zahamować proces budowania przez nas instytucji nowego społeczeństwa. Działalność rewolucyjna powinna jednak spełniać dwa warunki: 1) cieszyć się dużym poparciem społecznym; 2) być podejmowana dopiero wtedy, gdy w istniejącym społeczeństwie nie da się już zrobić niczego więcej dla budowy nowego społeczeństwa metodami pokojowymi.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY TŁUMACZA<br /><br />[1] CNT (hiszp. <span style="font-style: italic;">Confederación Nacional del Trabajo</span> – Krajowa Konfederacja Pracy) – hiszpańska konfederacja anarchosyndykalistycznych związków zawodowych założona w 1910 r.<br /><br />[2] IWW (ang. <span style="font-style: italic;">Industrial Workers of the World</span> – Robotnicy Przemysłowi Świata) – międzynarodowy związek zawodowy założony w 1905 r.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.mutualist.org/">Kevin Carson, <span style="font-style: italic;">Introduction</span>, http://www.mutualist.org/</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Introduction</span> opublikowano na stronie <a href="http://www.mutualist.org/">Mutualist.Org: Free Market Anti-Capitalism</a><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-15670291350730262612010-02-25T06:24:00.000-08:002010-03-03T01:19:13.657-08:00Tłumaczenie: O. Dennis Koliński SJC „Kanonicy Regularni Św. Jana Kantego – Przywracanie Świętości”<div style="text-align: justify;"><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMmK_rB49VXKmywJcqbJ-4DQhJcxaCpXjH95iEuCODmvfXri7UI-gx80xB3WWAvCschZOUY5rIWxVJeg3hP7mHsDFYdfAcgu0I_a7uQjx_hhwYFfDgIVI50JJ_Ncmzpb9pxxvwnmdQk0U/s1600-h/01+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 287px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhMmK_rB49VXKmywJcqbJ-4DQhJcxaCpXjH95iEuCODmvfXri7UI-gx80xB3WWAvCschZOUY5rIWxVJeg3hP7mHsDFYdfAcgu0I_a7uQjx_hhwYFfDgIVI50JJ_Ncmzpb9pxxvwnmdQk0U/s400/01+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442190459259257026" border="0" /></a><span>Czytania i kolędy (grudzień 2008)</span><br /></div><br />Gdy o. C. Frank Phillips CR [1] w 1998 r. powoływał do życia Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego, nie chodziło mu o reformę jego własnej wspólnoty zakonnej, zmartwychwstańców, lecz raczej o zrealizowanie czegoś zupełnie nowego. Była to wizja powstała z natchnienia Ducha Świętego i wznoszona w oparciu o liturgiczne dziedzictwo dwóch osób, które wywarły na Phillipsa znaczący wpływ we wcześniejszych latach: Mons. Martina B. Hellriegela oraz Mons. Richarda Schulera.<br /><br />Mons. Hellriegel, z pochodzenia Niemiec, należał, obok osób takich jak Pius Parsch, do najwybitniejszych postaci powstałego z inspiracji Papieża Piusa X dwudziestowiecznego ruchu liturgicznego. Prężność życia liturgicznego, zwłaszcza w sferze muzyki sakralnej, w parafii Świętego Krzyża w Baden w stanie Missouri, gdzie pracował Hellriegel, wywarła głębokie wrażenie na o. Phillipsie, który towarzyszył mu tam jako seminarzysta. Gdy pod koniec studiów Phillips szykował się do opuszczenia parafii, Hellriegel powiedział mu: „Poniesiesz ze sobą iskrę ze Świętego Krzyża”. Wiele lat później ta iskra wznieciła płomień, który miał się przeobrazić w Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego.<br /><br />Drugą osobą, która miała wywrzeć na o. Phillipsa ogromny wpływ, był Mons. Richard Schuler, przez ponad trzy dekady proboszcz kościoła św. Agnieszki w St. Paul w stanie Minnesota. Jako jeden z założycieli Amerykańskiego Stowarzyszenia Muzyki Kościelnej [<span style="font-style: italic;">Church Music Association of America</span>] Mons. Schuler odegrał znaczącą rolę w ochronie i popularyzacji kościelnego dziedzictwa muzyki sakralnej oraz wiernej wskazaniom Kościoła celebracji liturgicznej po Soborze Watykańskim II. O. Phillips odziedziczył po Mons. Schulerze między innymi troskę o piękno i prawdę w liturgii.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj7EQ4kXx26lsJPAT8O8mUE2FR8xU1PKforJ7AGvc0Ps4Z0OLLAssZRHjCPjKia50rX6fagsDyU15MmFsSqkC-tvdF8nRqa9D9fZ3EYFp-oxW1sZJhxcmnpce8XiLj58c_xcD1wPgKiQKU/s1600-h/02+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 290px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj7EQ4kXx26lsJPAT8O8mUE2FR8xU1PKforJ7AGvc0Ps4Z0OLLAssZRHjCPjKia50rX6fagsDyU15MmFsSqkC-tvdF8nRqa9D9fZ3EYFp-oxW1sZJhxcmnpce8XiLj58c_xcD1wPgKiQKU/s400/02+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442192350805689874" border="0" /></a><span>O. Phillips SJC głosi bożonarodzeniową homilię (2008).</span><br /></div><br />Gdy w 1988 r. o. Phillips został proboszczem parafii św. Jana Kantego w Chicago, nie rozpoczynał od jakiegoś wielkiego planu, ale zamierzał robić po prostu to, o co prosił go Kościół. Zaczął od wcielania w życie liturgicznych ideałów Hellriegela i Schulera. Dla upiększenia liturgii wprowadził do niej chorał i polifonię. Zaczął składać ofiarę Mszy św. w zwyczajnej formie [rytu rzymskiego] po łacinie. Sprawował Mszę św. w godny sposób, ubrany w piękne szaty, i starał się wzbogacić celebrację tym wszystkim, co zawsze stanowiło część naszego wspólnego katolickiego dziedzictwa. Powodowany głęboką miłością do Świętej Liturgii, wykorzystywał całą swą energię i umiejętności, aby otworzyć skarbiec muzyki sakralnej oraz piękna kościelnych ceremonii i tym sposobem pomóc w ukazaniu wiernym blasku Świętych Tajemnic. Krok po kroku parafia zaczęła się rozwijać i zaczęły się w niej dziać wspaniałe rzeczy.<br /><br />Po wydaniu przez Jana Pawła II w 1988 r. <span style="font-style: italic;">motu proprio Ecclesia Dei</span> kard. Joseph Bernardin zapytał o. Phillipsa, czy chciałby sprawować w swojej parafii Mszę św. indultową. Odtąd w parafii św. Jana Kantego regularnie odprawiane są Msze św. w obydwu formach rytu rzymskiego. W rezultacie wielu dawnych członków Bractwa Św. Piusa X przybyło obejrzeć tę parafię, widząc w niej miejsce, w którym mogliby pojednać się z Kościołem, nie zrywając przy tym swojej więzi z tradycyjną liturgią.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjVkVOu4iUWYmwTzZsGublwhzIPVohjgMgEV350h4sNw2OIxtolY7dotbJzgMD_hrSoWzgDSb7R_Xn6KYcsvCvmVE_LuGREkq-G_JUuZWhCpc0Kx_VZrRUws0sb3sKEBHuMGDirtrCwiM/s1600-h/03+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 267px; height: 400px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjVkVOu4iUWYmwTzZsGublwhzIPVohjgMgEV350h4sNw2OIxtolY7dotbJzgMD_hrSoWzgDSb7R_Xn6KYcsvCvmVE_LuGREkq-G_JUuZWhCpc0Kx_VZrRUws0sb3sKEBHuMGDirtrCwiM/s400/03+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442193383803484962" border="0" /></a><span>Prezbiterium i krucyfiks (Boże Narodzenie 2008)</span> </div><br />Po kilku latach praca o. Phillipsa wydała obfite owoce. Borykająca się niegdyś z problemami mała parafia stała się parafią pełną życia. I choć o. Phillips radował się tym, że dzieją się tu wspaniałe rzeczy, wiedział też, że – gdyby coś mu się przytrafiło – parafia zaczęłaby znowu podupadać (miał zaobserwować taki proces w parafii Hellriegela po jego śmierci). Wśród wielu nowych osób przyciągniętych do parafii św. Jana Kantego dzięki odnowie liturgicznej, pojawiło się kilku mężczyzn rozpoznających swoje powołanie do kapłaństwa i życia zakonnego. Pobudziło to o. Phillipsa do zastanowienia nad tym, czy to nie Duch Święty wzywa go, aby kontynuował dzieło przywracania świętości liturgii w nowy sposób Wreszcie zdecydował, że musi zrobić to, do czego wzywał nas Jan Paweł II – „wypłynąć na głębię!”. Zwrócił się zatem do kard. Francisa George’a OMI, ordynariusza archidiecezji chicagowskiej, aby porozmawiać o możliwości powołania do życia wspólnoty zakonnej mężczyzn oddanych sprawie „przywracania świętości”.<br /><br />Kard. George spostrzegł, że dzieje się coś naprawdę dobrego i usilnie zachęcał o. Phillipsa, aby zaczął prowadzić życie wspólnotowe z osobami, które wyraziły zainteresowanie tego rodzaju nowym zgromadzeniem. Kardynał nazwał je „Stowarzyszeniem Św. Jana Kantego”, a o. Phillips obrał za jej motto „Przywracanie Świętości”.<br /><br />Oficjalna data założenia Stowarzyszenia to 15 sierpnia 1998 r., Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, bo właśnie tego dnia pierwsi członkowie zostali do niego oficjalnie przyjęci. Obłóczyny pierwszych nowicjuszy miały miejsce 20 czerwca 1999 r., a pod koniec roku, 23 grudnia, w święto św. Jana Kantego, kard. Francis George OMI wydał dekret formalnie erygujący Stowarzyszenie Św. Jana Kantego jako publiczne stowarzyszenie wiernych. Pierwsze śluby zakonne członkowie Stowarzyszenia złożyli 15 sierpnia następnego roku.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiVk9MR3kK_eR2SFi1wXo6Tuie9iNUOTikv74DkPld4rPRK_NvNKI4NNoarq6ylbk7nAdkkXOBaCv1XuZntHjHFgS172TQJ4UlweZcZnpR_YUD9tgrSIN6VdfGbNtphoT0nvLTw7-4M8b8/s1600-h/04+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 260px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiVk9MR3kK_eR2SFi1wXo6Tuie9iNUOTikv74DkPld4rPRK_NvNKI4NNoarq6ylbk7nAdkkXOBaCv1XuZntHjHFgS172TQJ4UlweZcZnpR_YUD9tgrSIN6VdfGbNtphoT0nvLTw7-4M8b8/s400/04+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442195420132447762" border="0" /></a><span>Profesja zakonna (sierpień 2008). (Środek, pierwszy rząd) o. C. Frank Phillips SJC; (bracia – od lewej do prawej) br. Joshua Caswell (śluby wieczyste), br. Jonathan Ryan (pierwsze śluby), br. Robert Brajkovich (pierwsze śluby), br. Robin Kwan (odnowienie ślubów), br. Scott Thelander (pierwsze śluby), br. Brian Schafer (odnowienie ślubów), br. Kevin Mann (pierwsze śluby) oraz br. Nathan Caswell (odnowienie ślubów).</span><br /></div><br />W lutym 2003 r. kard. George zaakceptował <span style="font-style: italic;">ad experimentum</span> tymczasowe konstytucje jako regułę Stowarzyszenia. Następnie, w 2007 r., gdy Stowarzyszenie wprowadziło do wspomnianych konstytucji niezbędne zmiany, kard. George wysłał je do Kongregacji Życia Konsekrowanego w Rzymie, pytając o możliwość nadania rozwijającej się wspólnocie statusu instytutu diecezjalnego. Kongregacja odpowiedziała pozytywnie i kard. George zlecił swemu łącznikowi ze Stowarzyszeniem, biskupowi pomocniczemu Chicago, Josephowi Perry’emu, rozpoczęcie potrzebnych przygotowań. W tym samym czasie oficjalnie zmieniono nazwę wspólnoty na „Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego”, aby ściślej odzwierciedlić jej charakter.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgv6dl2oySnt9VnIruXLhpRJdNncbtdMYN3uJW7EfDzssrMH4h5V_3YU-rRiwTVr1YcwRMF1xuW4b2wDOefmmgAWQ0UmzZWSc2Am8KaAsiKf1RfQhWrNGH0J6vzuUsB37kwFWN4KrBnX7E/s1600-h/05+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 160px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgv6dl2oySnt9VnIruXLhpRJdNncbtdMYN3uJW7EfDzssrMH4h5V_3YU-rRiwTVr1YcwRMF1xuW4b2wDOefmmgAWQ0UmzZWSc2Am8KaAsiKf1RfQhWrNGH0J6vzuUsB37kwFWN4KrBnX7E/s400/05+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442196290914038050" border="0" /></a><span>Spotkanie kard. Francisa George’a OMI z Kanonikami Regularnymi Św. Jana Kantego</span><br /></div><br />W miarę rozwoju zgromadzenia Kanonicy Regularni czekali na moment, w którym mogliby objąć swoim apostolatem inne parafie. Kard. George wyznaczył na drugą parafię Kanoników kościół św. Piotra w Volo, rozwijającej się wiejskiej społeczności na północ od Chicago, a w sierpniu 2004 r. polecił księżom ze zgromadzenia Kanoników Regularnych, aby zaczęli odprawiać tam Mszę św. w nadzwyczajnej formie [rytu rzymskiego]. Gdy w październiku 2007 r. kardynał na stałe przypisał Kanoników Regularnych do tej parafii, o. Phillips wyznaczył na jej nowego proboszcza o. Dennisa Kolińskiego SJC. Przy wsparciu parafian o. Koliński zaczął rozwijać życie liturgiczne i praktyki modlitewne w duchu, w którym Kanonicy Regularni prowadzą je w macierzystej parafii w Chicago.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEheRtlIg1ys64UyZwAWoeNHvC2o7v2t4tE9zbH1QJuhGuPHDlwRRnHdgJjpjdAvqS4-wNrtgUHt7iNfWuZLjaQPtCC0nuxA2IGxSeQKtxnkAD5qL5o3pveEzCBgAD6I_Kiz0-EJ14xlrRQ/s1600-h/06+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 290px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEheRtlIg1ys64UyZwAWoeNHvC2o7v2t4tE9zbH1QJuhGuPHDlwRRnHdgJjpjdAvqS4-wNrtgUHt7iNfWuZLjaQPtCC0nuxA2IGxSeQKtxnkAD5qL5o3pveEzCBgAD6I_Kiz0-EJ14xlrRQ/s400/06+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442198239094894610" border="0" /></a><span>Parafia św. Piotra w Volo w stanie Illinois</span> </div><br />Od chwili powstania Kanonicy Regularni Św. Jana Kantego są zgromadzeniem kapłanów i braci, których misja polega na pomaganiu katolikom w odkrywaniu na nowo głębokiego znaczenia świętości poprzez uroczyście sprawowaną liturgię, modlitwę, sztukę i muzykę sakralną, jak również wykłady na temat dziedzictwa Kościoła, jego nauczania oraz kultury katolickiej w ramach parafialnego duszpasterstwa. Wielką rolę w pracy duszpasterskiej odegrały także zajęcia dla młodych parafian, które pomogły im wyrosnąć na dobrze ukształtowanych dojrzałych katolików.<br /><br />W myśl wierności tradycji kanoników regularnych, duchowość Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego jest w swej istocie duchowością liturgiczną – skupia się wokół publicznej celebracji Najświętszej Ofiary oraz Liturgii Godzin, które stoją na pierwszym miejscu i tworzą fundament całego życia zgromadzenia. Msza św. i Liturgia Godzin stanowią też centralny punkt apostolatu Kanoników.<br /><br />Szczególnym elementem charyzmatu Kanoników Regularnych jest sprawowanie Najświętszej Ofiary oraz sakramentów według obydwu obowiązujących form liturgii rytu rzymskiego – formy zwyczajnej oraz nadzwyczajnej. W trosce o zachowanie tradycji muzycznej, obrzędowej i artystycznej, które zawsze wzbogacały liturgię, prowadzone są stanowiące niezwykle ważną część formacji Kanoników Regularnych warsztaty liturgiczne i muzyczne, jak również zajęcia z łaciny, historii Kościoła, sztuki sakralnej i inne. Podstawowym przejawem liturgicznego apostolatu Kanoników jest sprawowanie liturgii w ścisłej wierności wskazaniom Kościoła, z wykorzystaniem całego ich bogactwa odnajdywanego w tradycji liturgicznej Kościoła.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZDqLyUjxSYZWtyc_HBbUKGzkFbirI-M5Gnsk_ynPhyphenhyphenf1L3jikvbzQ5USoiZ_4YKeb4IcP-WxxbpZZHZHxWWtgt-Hy-3FTgC215ufm_SCgDE_TZQWJhgh7yx4NTu1JgioaICwRtUUhyphenhyphen08/s1600-h/07+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 312px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZDqLyUjxSYZWtyc_HBbUKGzkFbirI-M5Gnsk_ynPhyphenhyphenf1L3jikvbzQ5USoiZ_4YKeb4IcP-WxxbpZZHZHxWWtgt-Hy-3FTgC215ufm_SCgDE_TZQWJhgh7yx4NTu1JgioaICwRtUUhyphenhyphen08/s400/07+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442222780661704018" border="0" /></a><span>Msza św. Niedzieli Zmartwychwstania Pańskiego w zwyczajnej formie rytu rzymskiego (2007)</span><br /></div><br />Ze względu na to, że w tradycji Kościoła muzyka sakralna zawsze stanowiła nieodłączny element liturgii, szczególnie istotny aspekt apostolatu zgromadzenia – „Przywracania świętości” – stanowi troska o zachowanie i pielęgnowanie bogatego dziedzictwa muzyki sakralnej Kościoła w oparciu o zajmujące centralne miejsce chorał [gregoriański] i polifonię. Kanonicy Regularni śpiewają przeznaczoną na każdy dzień Liturgię Godzin i mają swoją własną <span style="font-style: italic;">Scholę Cantorum</span>. Korzystają także z pomocy innych chórów i muzyków w wykonywaniu trudniejszych utworów z kościelnego skarbca muzyki sakralnej. W macierzystej parafii Kanoników Regularnych w Chicago działa siedem różnych chórów, które specjalizują się m.in. w chorale gregoriańskim, polifonii renesansowej, wielkich mszach z orkiestrą okresu klasycyzmu, jak również kompozycjach współczesnych. Kanonicy kształcą także świeckich – przede wszystkim w zakresie chorału gregoriańskiego – aby oni również mogli odzyskać to, co stanowi część ich wspólnego dziedzictwa, ucząc się wspólnego śpiewania po łacinie tych części Mszy św., które wolno im wykonywać. Wszyscy członkowie zgromadzenia w jakiś sposób uczestniczą we wspomnianych szkoleniach muzycznych, szczególnie tych poświęconych śpiewowi gregoriańskiemu – przynajmniej w okresie swojej formacji.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhNJy-Gzz93ffTNFpUoursNvXyEjQpS08Pwr30ZvQvESO39XmQGChmjLBnp804zqtuep0Ld3EpwFcN0vR_a-ao5LM2rNmKqhWW-KjOdY4HyTkRmIEHy7XCnfIkYhaYXyHt9fCbWwi_gx7I/s1600-h/08+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 250px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhNJy-Gzz93ffTNFpUoursNvXyEjQpS08Pwr30ZvQvESO39XmQGChmjLBnp804zqtuep0Ld3EpwFcN0vR_a-ao5LM2rNmKqhWW-KjOdY4HyTkRmIEHy7XCnfIkYhaYXyHt9fCbWwi_gx7I/s400/08+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442223471208579378" border="0" /></a><span>Br. Chad McCoy dyryguje jednym z chórów kościoła św. Jana Kantego.</span><br /></div><br />W duchowość Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego wpisany jest także żarliwy kult Męki Pańskiej oraz kult Jego Przenajświętszej Matki. W liturgicznym i modlitewnym życiu Kanoników szczególnie wyróżniają się: obchodzenie uświęconych tradycją uroczystości w okresach Wielkiego Postu i Wielkanocy, takich jak uroczysta celebracja liturgii Wielkiego Tygodnia oraz odprawianie tradycyjnego nabożeństwa kościołów stacyjnych w Wielkim Poście. Kult Maryi objawia się w uroczystym obrzędzie poświęcenia Błogosławionej Dziewicy przed złożeniem pierwszych ślubów zakonnych, codziennym wspólnym odmawianiu Różańca i szczególnie uroczystych obchodach świąt maryjnych.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaa2LwGBi_Q2foPfmpXEtQqTHiEPc3FncE0QFIVR4XAaFOPJ5qYA4e2xpAekJU03QpjB2m4hW5Br69stmsJgLmzVirrD8vmihyphenhyphenJzadeDafhyphenhyphenVA2W4O0QTtWY_7gon3LtcsQcLIFOEKnf4/s1600-h/09+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 311px; height: 400px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaa2LwGBi_Q2foPfmpXEtQqTHiEPc3FncE0QFIVR4XAaFOPJ5qYA4e2xpAekJU03QpjB2m4hW5Br69stmsJgLmzVirrD8vmihyphenhyphenJzadeDafhyphenhyphenVA2W4O0QTtWY_7gon3LtcsQcLIFOEKnf4/s400/09+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442228742656489202" border="0" /></a><span>Relikwie Męki Pańskiej wystawione w kościele św. Jana Kantego</span><br /></div><br />7 lipca 2007 r. Kanonicy Regularni, ku swemu wielkiemu zdumieniu, pojawili się na pierwszej stronie największej chicagowskiej gazety. I od tego dnia głosy znaczących osób zaangażowanych w nowy ruch liturgiczny widziały w nich przykład wcielania w życie wizji, którą przedstawił w swoim <span style="font-style: italic;">motu proprio</span> [<span style="font-style: italic;">Summorum Pontificum</span>] Benedykt XVI. Niektórzy obawiali się, że szersze stosowanie nadzwyczajnej formy Mszy św. doprowadzi do podziałów. Doświadczenie Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego było jednak inne. Wizja Benedykta XVI, według której zarówno stara, jak i nowa forma liturgiczna mogą harmonijnie współistnieć, od wielu lat była dla nich czymś naturalnym. Ponadto program nauczania muzyki sakralnej tworzy pomost między dwiema formami liturgii i stanowi w rękach Kanoników Regularnych szczególnie silne narzędzie ewangelizacji, wiodące wielu katolików, którzy odeszli od Kościoła, do powrotu i przygotowujące grunt pod nowe nawrócenia.<br /><br />Miesiąc po promulgacji <span style="font-style: italic;">Summorum Pontificum</span> Kanonicy Regularni Św. Jana Kantego uruchomili nową stronę internetową <a href="http://www.sanctamissa.org/">www.sanctamissa.org</a>, podręcznik w formacie multimedialnym, aby pomóc kapłanom w nauczeniu się sprawowania Mszy św. w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego według <span style="font-style: italic;">Missale Romanum</span> z 1962 r., jak również ułatwić wiernym świeckim lepsze zrozumienie jej ceremonii i duchowości. Portal <a href="http://www.sanctamissa.org/">SanctaMissa.org</a> był pierwszym, a obecnie jest najobszerniejszym anglojęzycznym źródłem internetowym dotyczącym nadzwyczajnej formy Mszy św. i docelowo zostanie przetłumaczony na kilka innych języków. Ze względu na olbrzymie zapotrzebowanie na materiały dotyczące celebracji nadzwyczajnej formy Mszy św. Kanonicy Regularni wydali również szereg szkoleniowych płyt DVD oraz publikacji.<br /><br />Kard. George poprosił ponadto Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego o współpracę z Archidiecezją Chicago we wprowadzaniu w życie postanowień <span style="font-style: italic;">Summorum Pontificum</span> poprzez organizację szkoleń w zakresie celebracji liturgicznych według nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego dla kapłanów i seminarzystów oraz prowadzenie katechezy na temat tej formy świętej liturgii dla wiernych świeckich. Pierwszy z warsztatów, w którym uczestniczyli księża z całego obszaru Stanów Zjednoczonych, jak również z zagranicy, był przedsięwzięciem tak udanym, że Kanonicy już zaczęli przygotowywać kolejne kursy dla kapłanów i seminarzystów oraz świeckich.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilHarg0g9PBnGEFtNl8Hxu2BDlWQdY0CvDMHF49nVF4cog-auNpXf1f0dAxE6mKks2qdfnKPiiQV0e1zW36tqE_wgyFVkXR77JDgjPOv6PTI4ImAtveaS-4KArOS_Ko3_UOZSDP09_-uo/s1600-h/10+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 268px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEilHarg0g9PBnGEFtNl8Hxu2BDlWQdY0CvDMHF49nVF4cog-auNpXf1f0dAxE6mKks2qdfnKPiiQV0e1zW36tqE_wgyFVkXR77JDgjPOv6PTI4ImAtveaS-4KArOS_Ko3_UOZSDP09_-uo/s400/10+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442229539601069874" border="0" /></a><span>Po otrzymaniu święceń prezbiteratu, o. Anthony Rice i o. Bart Juncer udzielają wspólnocie swojego pierwszego kapłańskiego błogosławieństwa (maj 2008).</span><br /></div><br />Kanonicy Regularni Św. Jana Kantego nigdy nie określali się mianem tradycjonalistycznego bastionu. Od chwili powstania nieprzerwanie trwali w głównym nurcie liturgicznego życia Kościoła, wierni dokumentom Soboru Watykańskiego II i w szczególny sposób przestrzegając zasad <span style="font-style: italic;">Sacrosanctum Concilium</span> [2] oraz <span style="font-style: italic;">Mediator Dei</span> [3]. Kanonicy Regularni ze skwapliwością i śmiałością przyjmują całe bogactwo liturgicznych darów Kościoła, a wszystko, co robią, odzwierciedla jedność pięknej liturgii i wspaniałej muzyki opartych na głębokim przywiązaniu do ortodoksyjnej wiary.<br /><br />Dla Kanoników Regularnych Św. Jana Kantego piękne i godne sprawowanie liturgii według obu obowiązujących form rytu rzymskiego w pełnym bogactwie liturgicznej tradycji Kościoła stanowi doskonałe wypełnienie nieustannie stojącego przed Kościołem obowiązku oddawania należnego hołdu naszemu Bogu, który jest źródłem wszelkiego życia. To najważniejszy aspekt duchowości i życia religijnego Kanoników Regularnych – najważniejsza z dróg, którymi co dzień próbują zbliżać się do Boga. Pragną przywracania w Kościele świętości nie tylko dla własnego uświęcenia, ale także dla zbawienia i uświęcenia wszystkich. Starają się o wspieranie ciągłego procesu odnawiania życia chrześcijańskiego karmiącego się tajemniczym pięknem liturgicznego dziedzictwa Kościoła. Parafie Kanoników dążą do tego, aby stać się ośrodkami modlitwy i autentycznego życia katolickiego zakorzenionego w bogatym i różnorodnym dziedzictwie naszej wiary – tak, aby być prawdziwymi ośrodkami Przywracania Świętości w Kościele naszych czasów.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEimeEKgzw2n_h0SmzWj8rCzkiu_LviCRqm79T7uFHSsxLr-YYZXlAHD8iYrKUkjDa_RGVeyJj9u6iZjxfwZf79gnf3YAHOQlk5lKIi-3nOIRfbd4eq250NfzepwUpH5OifbR2VxwdL_zU0/s1600-h/11+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 292px; height: 400px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEimeEKgzw2n_h0SmzWj8rCzkiu_LviCRqm79T7uFHSsxLr-YYZXlAHD8iYrKUkjDa_RGVeyJj9u6iZjxfwZf79gnf3YAHOQlk5lKIi-3nOIRfbd4eq250NfzepwUpH5OifbR2VxwdL_zU0/s400/11+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442230313205799170" border="0" /></a><span>Frontowe drzwi kościoła św. Jana Kantego ze sceną Narodzenia Pańskiego</span><br /></div><br />_______<br /><br />PRZYPISY TŁUMACZA<br /><br />[1] CR (łac. <span style="font-style: italic;">Congregatio a Resurrectione Domini Nostri Iesu Christi</span>) – skrót oznaczający przynależność do Zgromadzenia Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa, potocznie zwanego zmartwychwstańcami.<br /><br />[2] <span style="font-style: italic;">Sacrosanctum Concilium</span> – konstytucja o liturgii świętej promulgowana przez Pawła VI w 1963 r.<br /><br />[3] <span style="font-style: italic;">Mediator Dei</span> – encyklika o liturgii świętej wydana przez Piusa XII w 1947 r.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.sanctamissa.org/via-sacra-winter-2009.pdf">O. Dennis Koliński SJC, <span style="font-style: italic;">Canons Regular of St. John Cantius: A Restoration of the Sacred</span>, „Via Sacra”, Volume XII, Number 1, winter 2009, s. 1–7, http://www.sanctamissa.org/via-sacra-winter-2009.pdf</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Canons Regular of St. John Cantius: A Restoration of the Sacred</span> opublikowano na stronie <a href="http://www.sanctamissa.org/">Sancta Missa</a> w 2009 r.<br /><br />Archiwalne numery „Via Sacra” są dostępne na stronie <a href="http://www.canons-regular.org/">Canons Regular Of Saint John Cantius</a>:<br /><a href="http://www.canons-regular.org/go/newsletter/">http://www.canons-regular.org/go/newsletter/</a><br /><br /><br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1vpl-prKuGpSVmsjtrfvYTOuai717LIlEapyxxmqctkgRQYT6k52PLJPO1UVOcQxD8QZh4hITRKa8eBYgBO-UO-KWlF4234Ny7DMy5Moq8iX6EAUmp3Q39icd_9panPTstcaHpzHz-U4/s1600-h/00+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg"><img style="display: block; margin: 0px auto 10px; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 85px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1vpl-prKuGpSVmsjtrfvYTOuai717LIlEapyxxmqctkgRQYT6k52PLJPO1UVOcQxD8QZh4hITRKa8eBYgBO-UO-KWlF4234Ny7DMy5Moq8iX6EAUmp3Q39icd_9panPTstcaHpzHz-U4/s400/00+-+Koli%C5%84ski,+Dennis+SJC+-+Canons+Regular+of+St.+John+Cantius.jpg" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442230904649318914" border="0" /></a><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-57245781501720782482009-11-17T05:25:00.000-08:002010-07-27T20:14:08.155-07:00Tłumaczenie: Michael Hennessy „Ojciec Vincent McNabb – głos sprzeciwu”<div style="text-align: justify;"><br /><div style="text-align: center;"><span style="font-weight: bold;">I</span><br /></div><br />Sądzę, że powinienem napisać o tym na samym początku: gdybym żył mniej więcej wtedy, kiedy ojciec Vincent McNabb, w czasie, gdy wiek dziewiętnasty stawał się dwudziestym, byłby on – poza kanonizowanymi świętymi – tą osobą, którą chciałbym spotkać najbardziej (choć nie ukrywam, że po piętach deptałby mu Hilaire Belloc). Napisałem poniższy tekst prawie pięć lat temu. (Noszę się z zamiarem napisania dłuższej biografii/studium ojca McNabba i jego myśli. W ciągu ostatnich paru lat prace posunęły się bardzo niewiele – ten brak postępu przyczynił się po części do powstania tego bloga).<br /><br /><div style="text-align: justify;">_______<br /></div><br /><blockquote>Każdy kapłan świętej religii musi zaangażować w walkę całą moc swojego umysłu i cały hart swego ducha.</blockquote><br />Jeżeli istnieje jedna rzecz, jedna linijka tekstu, o której można by powiedzieć, że stanowiła motywację do niestrudzonej pracy apostolskiej dla ojca Vincenta McNabba, to jest nią powyższe zdanie z encykliki papieża Leona XIII <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span>. To wielkie papieskie „wezwanie do broni” ogłoszone przez Świętą Matkę Kościół zaledwie kilka tygodni przed tym, jak ojciec McNabb został w wieku 23 lat wyświęcony na kapłana w zakonie dominikanów, kształtowało całą jego pracę i działanie – po Piśmie Świętym i dziełach św. Tomasza zajmowało w jego sercu najważniejsze miejsce. Prawdopodobnie nie powinno to specjalnie zaskakiwać, skoro był on dominikaninem pracującym przez większą część życia w angielskich slumsach, a – jak się mówi – <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span> napisał we współpracy z papieżem kardynał Zigliara, wybitny dominikański uczony. Na ojca McNabba wpłynęły również niewątpliwie życie i praca wielkiego angielskiego kardynała Manninga. Jednak z pewnością żaden kapłan, żaden zakonnik w Anglii nie żywił tak niewzruszonego jak ojciec McNabb pragnienia, aby ujrzeć, jak projekt nakreślony w <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span> jest wprowadzany w życie – i nie pracował nad tym tak niezmordowanie. W rzeczy samej, dominikańscy studenci, których uczył podczas swojego pobytu w klasztorze w Hawkesyard, pamiętali, jak polecano im, aby trzymali egzemplarz encykliki koło swoich łóżek, a (swego rodzaju) biograf ojca McNabba, ojciec Ferdinand Valentine, wspominał, jak kazano mu nauczyć się na pamięć akapitu, który ojciec McNabb uważał za kluczowy w dziele papieża Leona:<br /><br /><blockquote>[J]asno widzimy, że trzeba prędko znaleźć odpowiedni sposób zaradzenia nędzy i niedolom, których tak silnie i niezasłużenie doświadcza większa część klasy pracującej; co do tej potrzeby panuje powszechna zgoda. W ostatnim wieku zniszczono istniejące od wieków stowarzyszenia robotnicze, a w ich miejsce nie pojawiła się żadna inna organizacja, która dawałaby robotnikom ochronę. Państwowe instytucje i przepisy pozbawiono tradycyjnego wpływu religii. W rezultacie stopniowo doszło do tego, że osamotnionych i bezbronnych robotników wydano na pastwę bezlitosnych pracodawców i chciwości nieokiełznanej rywalizacji. Zło powiększyła jeszcze drapieżna lichwa, którą łapczywi i zachłanni ludzie wciąż uprawiają w innej niż dawniej, choć tak samo niesprawiedliwej, postaci – mimo że Kościół niejednokrotnie lichwę potępiał. Dodać trzeba jeszcze, że możliwość najmowania do pracy i prowadzenia handlu są skupione stanowią przywileje skupione w rękach stosunkowo niewielu. Skutkiem tego mała grupa ludzi bardzo bogatych zdołała nałożyć nieprzeliczonym rzeszom pracującej biedoty niewolnicze niemal jarzmo.<br /></blockquote><br />Te słowa Wikariusza Chrystusa ojciec McNabb przynosił ludziom żyjącym w slumsach albo rozpadających się domach czynszowych oraz pracującym w fabrykach i zakładach pracy niewolniczej [<span style="font-style: italic;">sweat-shops</span>]; jako kapłan zaś przynosił im Chrystusową moc, która ożywia i leczy.<br /><br />Wyraźnie widać, że ojciec McNabb jest dziś postacią mało znaną przez katolików. Nawet wśród tych, którzy troszczą się o Tradycję, być może sporo osób wie, jak się nazywał, ale niewiele ponad to. Niektórzy mogą mieć świadomość, że jest związany ze zbiorem idei znanym jako dystrybutyzm (dla którego stanowił główną inspirację); niektórzy – że był dominikańskim zakonnikiem, który często przemawiał na Parliament Hill i na Speakers’ Corner do złożonego z najrozmaitszych osób londyńskiego tłumu; niektórzy – że był on niegdyś przyjacielem Eryka Gilla i związał się z jego wspólnotą w Ditchling; prawdopodobnie większość z tych, którzy słyszeli o ojcu McNabbie, natknęła się na jego nazwisko czytając o Hilarym Bellocu albo G.K. Chestertonie. Wszystkie te skojarzenia rzeczywiście opisują w pewnym stopniu tego człowieka, tego kapłana; ale, jak sądzę, on sam najbardziej chciałby, aby znano go jako orędownika <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span>.<br /><br />Ojca McNabba – z pewnymi specyficznymi wyjątkami, głównie wśród jego zakonnych współbraci – wysoko cenili jego współcześni – nawet osoby takie jak George Bernard Shaw czy [Sidney i Beatrice] Webbowie, założyciele socjalistycznego Towarzystwa Fabiańskiego, po których można by się z największym prawdopodobieństwem spodziewać, że nie będą darzyć go sympatią. Za życia ojca McNabba G.K. Chesterton napisał o nim we wstępie do jego książki <span style="font-style: italic;">Francis Thompson i inne eseje</span> [<span style="font-style: italic;">Francis Thompson And Other Essays</span>]:<br /><br /><blockquote>Odczuwam zdenerwowanie myśląc o przelaniu na papier tego, co naprawdę sądzę o ojcu Vincencie McNabbie, w obawie, że jakimś sposobem zdobędzie on wersję tekstu przeznaczoną do korekty i usunie moje uwagi. Ale powiem krótko i stanowczo, że jest on jednym z nielicznych wielkich ludzi, których spotkałem w życiu; jest wielki pod wielu względami: umysłowym, moralnym, mistycznym i praktycznym [...] nikt, kto kiedykolwiek spotkał, zobaczył albo usłyszał ojca McNabba, nigdy go nie zapomniał.</blockquote><br />Hilaire Belloc, który pod wielu względami przypominał ojca McNabba swoim usposobieniem, po jego śmierci w 1943 r. napisał w dominikańskim czasopiśmie „Blackfriars” te słowa:<br /><br /><blockquote>Wielkość jego [ojca McNabba] charakteru, wiedzy, doświadczenia i – nade wszystko – jego roztropności była w otaczającym go świecie czymś zupełnie wyjątkowym [...] najbardziej niezwykłym ze wszystkich aspektem [osobowości ojca McNabba] była świętość [...] Mogę pisać o tym w oparciu o bardzo osobiste doświadczenie [Belloc odnosi się tutaj do wizyty, jaką ojciec McNabb złożył mu – na jego prośbę – bezpośrednio po nadspodziewanie wczesnej śmierci jego żony, Elodie Belloc, w 1914 r.] [...] Znałem, widziałem i czułem człowieka świętego [...] Widziałem świętość najwyższej próby na codziennych ścieżkach mojego życia, a pamięć o tym doświadczeniu, która jest także czymś pięknym, napełnia mnie teraz, gdy piszę te słowa – napełnia mnie w taki sposób, że nic już nie trzeba dodawać.</blockquote><br />To wspomnienie, ten nekrolog – pewnie tak właśnie miało się zdarzyć – był ostatnim tekstem, który Belloc napisał (albo podyktował) celem publikacji, przed swoją śmiercią dziesięć lat później.<br /><br /><span style="font-style: italic;">Monsignore</span> Ronald Knox, którego temperament był pod wielu względami przeciwieństwem usposobienia ojca McNabba, poproszony w latach pięćdziesiątych [XX wieku] o opinię na temat inicjatywy rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego ojca McNabba, napisał:<br /><br /><blockquote>Ojciec Vincent to jedyny człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem, w odniesieniu do którego czułem – i mówiłem przy więcej niż jednej okazji – „On daje człowiekowi pewne pojęcie o tym, kim jest święty”. Było wokół niego jakieś światło, które, jak się zdaje, pochodziło niezupełnie z tego świata.</blockquote><br />Ale prawdopodobnie wyrazy uznania dla ojca McNabba ze strony jego sławnych współczesnych, które najbardziej mi się podobają – przynajmniej pod jednym względem – pochodzą spod pióra Maurice’a Baringa i przedstawiają ojca McNabba widzianego oczami, uszami i poprzez refleksje niewierzącego. Aby trochę nakreślić tło: Cecil Chesterton, brat G.K., zmarł w 1918 r. na gorączkę okopową, której nabawił się służąc na froncie – wcześniej, w 1913 r., nawrócił się na katolicyzm. Zanim zaciągnął się do wojska, był wojowniczym dziennikarzem, walczącym z finansową i polityczną korupcją w parlamencie. Skazano go w procesie wytoczonym mu niesprawiedliwie przez braci Isaacsów za ujawnienie roli, jaką odegrali w skandalu Marconiego. W opinii Belloca był zdolniejszym z braci Chestertonów (opinii tej, muszę dodać, zdawał się nie podzielać nikt inny – prócz pokornego G.K.). Ojciec McNabb wygłosił na pogrzebie Cecila kazanie – co smutne, nie zachował się żaden jego zapis (Belloc mówił o tym kazaniu jako o najdoskonalszym przykładzie religijnej sztuki oratorskiej, jaki kiedykolwiek słyszał), ale w numerze „Blackfriars” z sierpnia 1943 r. Maurice Baring opublikował wiersz zainspirowany komentarzami jego niewierzącego przyjaciela i poety, który razem z nim udał się na pogrzeb:<br /><br /><blockquote>A poet heard you preach and told me this:<br />While listening to your argument unwind<br />He seemed to leave the heavy world behind;<br />And liberated in a bright abyss<br />All burdens and all load and weight to shed;<br />Uplifted like a leaf before the wind,<br />Untrammelled in a region unconfined,<br />He moved as lightly as the happy dead.<br />And as you read the message of Our Lord<br />You stumbled over the familiar word,<br />As if the news now sudden to you came;<br />As if you stood upon the holy ground<br />Within the house filled with mighty sound<br />And lit with Pentecostal tongues of flame.</blockquote><br /><br /><div style="text-align: center;"><span style="font-weight: bold;">II</span><br /></div><br />Kim zatem był ojciec McNabb?<br /><br />Urodził się jako Joseph McNabb w Portaferry nieopodal Belfastu 8 lipca 1868 r. Był więc – co jest, jak sądzę, istotne – starszy zarówno od Belloca, jak i Chestertona – odpowiednio o dwa lata i sześć lat. Jego ojciec, którego rzadko widywał, był kapitanem na statkach; jego matka – „po prostu” matką, co w oczach ojca McNabba zasługiwało na tym większą cześć (przed zamążpójściem w bardzo młodym wieku zajmowała się sprzedażą i zarządzaniem na ważnym stanowisku w nowojorskim domu handlowym). Nie, żeby nie miała innych zajęć poza wychowywaniem dzieci i prowadzeniem domu – jedno z pierwszych wspomnień ojca McNabba o jego matce dotyczyło tego, jak brała go z wizytą do pewnej kobiety z rakiem piersi; pani McNabb myła tę kobietę i podtrzymywała ją na duchu. Matka ojca McNabba zdawała się zawsze odgrywać wiodącą rolę w parafialnej działalności charytatywnej i często zlecała swoim dzieciom, aby jej w tym pomagały. Miała w sumie jedenaścioro dzieci – Joseph McNabb był dziesiątym w kolejności. W swoich późniejszych latach napisał książkę, niemal autobiograficzne studium swojej młodości, zatytułowaną <span style="font-style: italic;">Jedenaścioro, dzięki Bogu!</span> [<span style="font-style: italic;">Eleven, Thank God!</span>], którą zadedykował swojej matce i która trwa jako wspaniała <span style="font-style: italic;">apologia pro familia magna</span>. W świecie ojca McNabba rodzina zawsze zajmowała centralne miejsce – tak jak niewątpliwie zajmuje centralne miejsce w <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span>.<br /><br />Chociaż ojciec McNabb urodził się w Irlandii, w wieku 14 lat ze względu na pracę ojca przeniósł się wraz z rodziną do Newcastle-upon-Tyne. Rozważano też przeprowadzkę do Londynu, ale uznano stolicę za miejsce zbyt okropne, aby wychowywać tam dzieci. Przez krótki okres – do ukończenia 16 lat – Joseph McNabb nadal spędzał większą część roku w internacie St Malachy’s [College] w Belfaście. Niemniej jednak wpływ, jaki wywarł na nim pobyt w Newcastle, był znaczący, bo jego rodzina przeniosła się na teren parafii św. Dominika, którą – co nie zaskakuje – kierował zakon dominikański. Wielkie wrażenie zrobiło na nim wszystko to, co zaobserwował w dominikańskim życiu i duchowości: asceza zakonników, ich umiłowanie Pisma Świętego i głęboka wiedza; i tak, po opuszczeniu St Malachy’s i roku spędzonym w nieodpowiadającej mu szkole średniej św. Cuthberta [<span style="font-style: italic;">St Cuthbert’s Grammar School</span>] w Newcastle, zdecydował, że zostanie dominikaninem. Co ciekawe, wydaje się, że główny ludzki motyw, stojący za powołaniem ojca McNabba, był tym samym, który skierował Chestertona do Kościoła Katolickiego – obawa przed Piekłem. Jak to ujął: „Nie chcę iść do Piekła; myślę, że pójdę do nowicjatu!”. Choć bez wątpienia można wskazać wiele powodów, dla których Joseph McNabb przyjął powołanie zakonne, fakty były takie, że czuł on, iż Bóg wzywa go do życia zakonnego, aby zbawić jego duszę.<br /><br />W wieku 17 lat Joseph McNabb wstąpił do nowicjatu dominikańskiego w Woodchester, mimo że jego ojciec początkowo czuł gniew na syna, który zdecydował się wcielać w życie ślub ubóstwa – „Nigdy, przenigdy, nie zgodzę się na to, aby moje dziecko zostało dobrowolnym nędzarzem!”. Gniew ten ostygł dopiero po tym, jak dominikanin z miejscowego klasztoru przyszedł z wizytą mającą na celu wyjaśnienie natury ubóstwa. W tym okresie dominikanie stanowili naprawdę niewielką grupę; od chwili ulokowania się w Woodchester w 1854 r. doświadczali największych trudności w historii swojej obecności na angielskiej ziemi. Dopiero od 1885 r. zaczynali przyciągać nowicjuszy i wciąż mieli ich zaledwie tylu, aby uzasadniało to istnienie nowicjatu. Wstąpienie Josepha McNabba do zakonu zbiegło się w czasie z początkami stosunkowo dużego napływu zdolnych i gorliwych nowicjuszy, którzy wstąpili do nowicjatu w tym samym czasie lub w ciągu następnych trzech czy czterech lat. Nowicjusze owi – od chwili przyjęcia do zakonu – stanowili podstawę wzrostu znaczenia dominikanów w pierwszej połowie XX wieku – głównie pod skrzydłami ojca Bede’a Jarretta.<br /><br />Ojciec McNabb złożył śluby zakonne we wrześniu 1891 r., wkrótce po swoich dwudziestych trzecich urodzinach, w roku ukazania się <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span>. Był najbardziej błyskotliwym uczonym spośród wszystkich nowicjuszy na swoim roku, chociaż kolejne lata miały być świadkami wstąpienia do zakonu jeszcze większych umysłów naukowych. Jeden ze współczesnych ojca McNabba napisał, że „jedynie ojciec Humbert Everest – który ukończył nowicjat i udał się do Louvain dwa lata przed ojcem McNabbem – mógłby mierzyć się z nim pod względem intelektualnym”. Ojciec McNabb podążył śladem ojca Everesta do Louvain dla odbycia dalszych studiów. W 1894 r., trzy lata po przyjęciu do zakonu, ojca McNabba wysłano z powrotem do Woodchester z doktoratem w zakresie świętej teologii.<br /><br />Przez następnych dwadzieścia sześć lat ojciec McNabb udawał się w rozmaite miejsca, gdzie go kierowano – zgodnie z nakazami świętego Posłuszeństwa. Po powrocie z Louvain przez trzy lata uczył nowicjuszy w Woodchester, a następnie został wysłany do Hawkesyard (gdzie nauczano wtedy kandydatów do zakonu na dalszym etapie formacji), aby uczył teologii – znów na trzy lata. Na kolejnych sześć lat – od roku 1900 do 1906 – wrócił do Woodchester jako przeor (w wieku zaledwie 32 lat); w roku 1906 został przeniesiony do klasztoru św. Dominika w północno-zachodnim Londynie, gdzie przez dwa lata służył – po raz pierwszy – jako wikariusz; zabrano go stamtąd w 1908 r. i ustanowiono przeorem klasztoru Holy Cross w Leicester – na sześć lat, do roku 1914. W roku 1914 został wybrany przeorem Hawkesyard, gdzie stanął w obliczu najsurowszych osobistych i duchowych prób (i dorobił się kilku wrogów – tą sprawą zajmiemy się później) – urząd przeora pełnił tam przez trzy lata; przez kolejne trzy piastował w Hawkesyard stanowisko profesora dogmatyki, po czym powrócił do klasztoru św. Dominika w Londynie, gdzie znów posługiwał jako wikary – aż do swojej śmierci 17 czerwca 1943 r., czyli dwadzieścia trzy lata później.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><span style="font-weight: bold;">III</span><br /></div><br />Tak oto – przedstawione pobieżnie i w telegraficznym skrócie – wyglądało życie ojca McNabba. Skąd brała się jego dobra reputacja? Brała się z tego, co mówił, co pisał, z treści jego życia.<br /><br />Przyjrzyjmy się teraz dokładniej dziełu i myśli ojca McNabba. Jak każdy inny zakonnik, potrzebował on trochę czasu, aby zadomowić się w nowej sytuacji apostolskiej. Był mało znany światu zewnętrznemu do chwili mianowania na przeora Holy Cross w Leicester – wtedy zaczęła się jego bardziej publiczna działalność apostolska. Dzięki tej działalności nawiązał kontakt z co znaczniejszymi katolikami i niekatolikami; jednocześnie zrobiło się o nim głośniej w całym kraju – proszono go o pisanie artykułów i esejów, głoszenie kazań i przemawianie na publicznych zgromadzeniach każdego niemal rodzaju. Dopiero gdy w wieku 52 lat osiadł na stałe w klasztorze św. Dominika w Londynie – mieście, które William Cobbett określał mianem „wielkiej narośli” [<span style="font-style: italic;">great wen</span>] – znalazł się w okolicznościach sprzyjających jego pracy i kontaktom z ludźmi najlepiej przygotowanymi do pomagania mu w niej; i w ten sposób – <span style="font-style: italic;">per accidentem</span> – stał się osobowością katolicką o znaczeniu ogólnokrajowym. Do coraz większej popularności ojca McNabba bardzo przyczyniło się to, co głosił wspólnie ze Stowarzyszeniem Świadectw Katolickich [<span style="font-style: italic;">Catholic Evidence Guild</span>] na Parliament Hill i na Speakers’ Corner.<br /><br />Na początku tekstu rzuciłem parę cytatów dotyczących ojca McNabba, aby objaśnić, co znaczył dla współczesnych mu osób; teraz chciałbym przytoczyć kilka fragmentów jego własnych dzieł, aby rzucić światło na to, co on mówił swoim współczesnym.<br /><br />Pierwszy cytat pochodzi ze wstępu do wydanej w 1942 r. książki <span style="font-style: italic;">Stare zasady i nowy porządek</span> [<span style="font-style: italic;">Old Principles and the New Order</span>], która była zbiorem esejów ojca McNabba drukowanych w katolickich czasopismach w ciągu wcześniejszych dwudziestu lat:<br /><br /><blockquote>Ta książka opiera się na pewnych zasadach dogmatycznych i moralnych, na pewnych niezaprzeczalnych faktach, i podsuwa pewne rozwiązania praktyczne.<br /><br />Pierwszą zasadą jest ta, że istnieje Bóg, nasz Stwórca, któremu winniśmy okazywać miłość i służyć; a nie jesteśmy w stanie kochać Go ani służyć Mu bez miłowania naszych bliźnich i służenia im.<br /><br />Drugą zasadą jest ta, że Rodzina to podstawa życia społecznego we wszystkich jego przejawach; zatem oceniając wartość wszelkich projektów dotyczących tego życia, za kryterium trzeba przyjąć ich wpływ na Rodzinę.<br /><br />Trzecią (psychologiczną) zasadą jest ta, że od przeciętnego człowieka nie możemy spodziewać się cnoty większej niż przeciętna. Zespół okoliczności, które domagają się od przeciętnego człowieka cnoty większej niż przeciętna (to znaczy heroicznej) nazywa się Okazją do Grzechu.<br /><br />Czwartą (moralną) zasadą jest ta, że okazji do grzechu powinno się – na ile to możliwe – unikać; to znaczy trzeba je pokonywać przez wystrzeganie się ich, a nie przez walkę.<br /><br />Na całym świecie obserwuje się zjawisko wielkiej wagi: na olbrzymich uprzemysłowionych obszarach miejskich (i zaatakowanych przez miasto obszarach wiejskich) normalne życie rodzinne jest z psychologicznego i ekonomicznego punktu widzenia niemożliwe; od przeciętnego rodzica notorycznie żąda się bowiem cnoty większej niż przeciętna [...]<br /><br />[...] Powyższa obserwacja, że uprzemysłowione miasto to okazja do grzechu, prowadzi do wniosku, iż – skoro okazji do grzechu powinno się unikać [...] – Ucieczce ze Wsi [<span style="font-style: italic;">Flight from the Land</span>] trzeba się bez zwłoki przeciwstawić, wybierając Ucieczkę na Wieś [<span style="font-style: italic;">Flight to the Land</span>].</blockquote><br />Komu po przeczytaniu ten opisu życia w mieście jako okazji do grzechu nie przychodzi na myśl fragment powieści <span style="font-style: italic;">Callista</span>, w której kardynał John Henry Newman kreśli postać pracującego na roli Agelliusa odwiedzającego po raz pierwszy Kartaginę?<br /><br /><blockquote>Napawające strachem obrazy to szokują, to nęcą – nie tylko gdzieniegdzie, ale wszędzie: i na budowlach przytłaczających inne okazałością, i w najobskurniejszych dziurach, w urzędach publicznych i domach prywatnych, na głównych placach i na rogach ulic, na bazarach, w sklepach i na drzwiach domostw, w podłej jakości wyrobach rzemieślniczych i w sztuce wysokiej, w literaturze, w symbolice, w malarstwie – insygnia i ostentacyjny przepych Szatana i Beliala, rządów zepsucia i hulaszczego bałwochwalstwa, których nie da się uniknąć, ale z którymi trzeba obcować. Dokądkolwiek idziesz, wszędzie spotykasz się z tym samym; [...] jesteś jawnie i bezwstydnie napastowany, znieważany przez wszystko to, od czego, jako chrześcijanin, odsuwasz się z odrazą i czego się wyrzekasz – jakby ataku tego domagały się jakieś wyznawane przez twoich prześladowców zasady religijne albo ich poczucie, że należy oddawać hołd przyrodzie.</blockquote><br />Okazją do grzechu, o której ojciec McNabb mówił w sposób szczególny – choć mówił też o innych – była stawiana przed rodzinami żyjącymi w warunkach ubóstwa pokusa uciekania się do metod kontroli narodzin (oznaczających „zero urodzin i zero kontroli” – jak celnie ujął to G.K. Chesterton; „samobójstwo ludzkości” – jak ujął to bardziej ponuro McNabb).<br /><br />Choć stan, w jakim tak wielu jego współczesnych żyło i pracowało, napełniał ojca McNabba smutkiem i boleścią – notował on regularnie bieżące dane statystyczne na temat liczby rodzin żyjących w jednym pomieszczeniu (a nawet dzielących je z innymi rodzinami) w obskurnych, walących się kamienicach czynszowych Londynu oraz gdzie indziej – to właśnie przede wszystkim wśród tych ludzi pracował, tym ludziom służył i tych ludzi nauczał. Mimo popularności, która przydawała mu się w prowadzeniu apostolatu, ojciec McNabb nieustannie wzywał swoich wiernych, swoją widownię, aby opuścili jego i opuścili Londyn. Zachęcał wszystkich, którzy mogli to zrobić, do porzucenia londyńskiego Babilonu – „Babilondynu”, jak często go nazywał – i przyrzekł pozostać w nim, aby służyć ludziom, którzy nie mogli albo nie chcieli go opuścić – przynajmniej do momentu, gdy ci, którzy wcześniej przeprowadzili się na wieś, przetarliby dla nich drogę. Trzeba też pamiętać o tym, że koncepcja Ucieczki na Wieś nie była niczym głupawym – pod koniec życia ojca McNabba nawet rząd, mimo że stał w obliczu wojny, planował nakłaniać ludzi, żeby wrócili na wieś i zajęli się uprawą zniszczonej, leżącej odłogiem ziemi, co pozwoliłoby zwiększyć produkcję rolną.<br /><br />Mimo że obecnie – poza szczególnymi przypadkami – obiektywne ubóstwo materialne nie jest może tak wielkie, jak w czasach przed II wojną światową, któż spośród nas odważyłby się powiedzieć, że różnorakie zmory dzisiejszego życia wielkomiejskiego nie są gorsze?<br /><br />Oczywiście, główną przyczynę, dla której ojciec McNabb odczuwał wstręt wobec budzących odrazę i poniżających warunków życia w mieście, stanowiło to, w jaki sposób wpływały one na życie rodzinne. Rodzina to podstawowa jednostka społeczeństwa chrześcijańskiego – właściwie każdego społeczeństwa – nadrzędna wobec państwa pod każdym względem. Ojciec McNabb zdawał sobie sprawę z tego, że wszelkie działania ekonomiczne, społeczne i polityczne wpływają w pewien sposób na rodzinę – to właśnie sposób, w jaki na nią wpływają, był kryterium, według którego mierzył ich wartość lub moralność. Rodzina była tym, co nazywał <span style="font-weight: bold;">„miarą nazaretańską”</span> [<span style="font-weight: bold; font-style: italic;">“the Nazareth Measure”</span>]. W swojej książce <span style="font-style: italic;">Kościół i ziemia</span> [<span style="font-style: italic;">The Church and the Land</span>] pisał:<br /><br /><blockquote>Aby cała nasza osobista i społeczna budowla zapewniła sobie trwałość, musi być konstruowana zgodnie z miarą tej małej szkoły proroków, których imiona to muzyka dla naszych uszu – Jezus, Maryja, Józef! [...] Nazaretańską miarą długości, ciężaru i wartości jest Rodzina [...] Niech żadna podstępna argumentacja z „przydatności społecznej” nie doprowadzi cię zdradziecko do ugodzenia w autorytet Ojca, czystość Matki, niezbywalne prawa, które przysługują Dziecku.</blockquote><br />Ojciec McNabb zdawał sobie sprawę, jak ważna jest siła, która pochodziła od rodziny, z którą złączony był więzami krwi, i siła, którą czerpał co dzień ze swej nowej rodziny duchowej – wspólnoty dominikańskiej. Zawsze podkreślał, że tym, co zmieniło się, gdy „przeszedł” ze swej rodziny przyrodzonej do nadprzyrodzonej, nie były cnoty, które starał się osiągnąć, ale złożone śluby. Doskonale zdawał sobie sprawę z potrzeby, aby ludzie świeccy – wpośród mnóstwa pułapek współczesnego świata – czuli inspirację do realizowania cnót w stopniu heroicznym, do pójścia drogą rad ewangelicznych – tak daleko, jak pozwalają im na to obowiązki stanu. W książce <span style="font-style: italic;">Stare zasady i nowy porządek</span> – tytuł brzmi brzmi w naszych uszach całkiem profetycznie – ojciec McNabb pisze o czystości, ubóstwie i posłuszeństwie:<br /><br /><blockquote>[N]awet katolikom czasami wydaje się, że te trzy cnoty stojące za ślubami zakonnymi są tylko dla zakonników i zakonnic, podczas gdy realizowanie ich stanowi obowiązek każdego człowieka, a w pewnym stopniu także tej wspólnoty osób, [...] którą my, współcześni, [...] mylnie nazywamy państwem.</blockquote><br />Na pierwszy rzut oka to, co mówi tutaj ojciec McNabb, to truizm – wszyscy musimy starać się o czystość, ubóstwo (duchowe, dodajmy) i posłuszeństwo – ale po bliższym przyjrzeniu się sprawie stwierdzamy, że ojciec McNabb wskazuje, iż zadanie realizowania tych trzech cnót powinno stanowić codzienne wezwanie do broni dla każdego człowieka – tak dla osób, które złożyły śluby zakonne, jak dla wszystkich innych ludzi. Jak mówił bowiem ojciec McNabb:<br /><br /><blockquote>[...] osoby konsekrowane, które złożyły przed Bogiem publiczne śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, nie zobowiązują się tym samym do praktykowania tych cnót w stopniu większym, niż gdyby pozostały w stanie świeckim.</blockquote><br />Dodawał też:<br /><br /><blockquote>[N]ie trzeba chyba zaznaczać, że praktykowanie cnoty ubóstwa przez pracę i oszczędność, samokontrola przejawiająca się w zachowywaniu dziewiczej i małżeńskiej czystości, oraz posłuszeństwo rządzącym i prawu są społeczeństwu w najwyższym stopniu potrzebne i wartościowe.<br /></blockquote><br />W wielu artykułach ojciec McNabb wskazywał źródła niszczącego i demoralizującego wpływu państwa na społeczeństwo: lekceważenie cnoty ubóstwa – nierozważne wydatki, marnotrawstwo środków finansowych, działalność lichwiarska; lekceważenie cnoty posłuszeństwa – przeciwstawianie się naturalnemu prawu moralnemu i prawdom religii objawionej; lekceważenie cnoty czystości – zezwalanie na działania podkopujące moralność w dziedzinie seksualności i życia małżeńskiego – a nawet zachęcanie do nich. Tak jak każdy człowiek powinien starać się o ubóstwo, czystość i posłuszeństwo, tak i państwo powinno mieć na celu wierność tym trzem fundamentalnym cnotom.<br /><br />Jedna z najtrudniejszych nauk ojca McNabba kierowanych do jego własnego oraz do naszego pokolenia dotyczy ubóstwa. Dziś ludzie ze szczególną niechęcią odnoszą się do rozważania tego, co ojciec McNabb mógł rozumieć pod pojęciem ubóstwa, gdy z takim zapałem zachęcał do umiłowania go. Z pewnością nie miał na myśli nędzy. Dla ojca McNabba być ubogim oznaczało mieć tyle, aby móc wypełniać swoje obowiązki stanu – ale nie więcej: bez nadmiaru, bez ekstrawagancji, bez wygód – zgodnie z wymogami chrześcijańskiego miłosierdzia zawsze obdarowując osoby, znajdujące się w trudniejszej od ciebie sytuacji tym, co nie jest potrzebne ani tobie, ani osobom, za które ponosisz odpowiedzialność. Oczywiście, to, co stanowiło w oczach ojca McNabba ilość „wystarczającą”, większość współczesnych nam ludzi, a nawet większość z nas uznałaby za o wiele zbyt mało. Ojciec McNabb nie zalecał jednak, abyśmy wszyscy zostali żebrakami, żyli w poczuciu bezradności i niedoli albo wpadli w skrajną nędzę – tylko abyśmy starali się być samowystarczalni, ograniczyli nasze pragnienia, zmniejszyli nasze potrzeby i dzielili się z innymi wszelkim posiadanym nadmiarem. Na przestrzeni dziejów wielu katolików uspokajało w tej kwestii swoje sumienie, chowając się za parawanem „ubóstwa duchowego” i pozwalając sobie na absolutnie wszystko pod pozorem tego, że są ubodzy w duchu. Ojciec McNabb zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę ze znaczenia ubóstwa duchowego; wiedział, iż istnieje możliwość, żeby biedak był bardziej skąpy i chciwy niż bogacz. Ale uświadamiał sobie również niebezpieczeństwa bogactw, trudność osiągnięcia duchowego ubóstwa w otoczeniu zbytków – i rozumiał, że cnoty sprawiedliwości i, w sposób szczególny, miłosierdzia domagają się, aby ludzie posiadali mniej niż prawdopodobnie chcieliby posiadać lub zazwyczaj już posiadali. Nadto widział w ukochaniu ubóstwa środek do pokonania coraz silniejszego materializmu i nędzy świata, w którym żył.<br /><br />Na zakończenie rozważań o ubóstwie przytoczę wam fragment książki <span style="font-style: italic;">Kościół i ziemia</span>, dotyczący opisanego w Ewangeliach młodzieńca posiadającego wiele majętności:<br /><br /><blockquote>Tylko raz zdarzyło się, że ktoś przyszedł do Jezusa, aby z nim porozmawiać, i odszedł zasmucony. Był to młodzieniec, który miał wielkie pragnienie, aby osiągnąć życie wieczne. Ale miał również „wiele majętności”. Nie rozumiał, że jego droga do radości życia polegała na przyjęciu wezwania Jezusa: „[I]dź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; a przyjdź i pójdź za mną”. Nie pojął, że to zaproszenie do naśladowania ubogiej Dzieciny z Betlejem, ubogiego człowieka z Galilei, ubogiego odrzuconego z Golgoty, było wezwaniem do wejścia na wąską ścieżkę radości doskonałej. Nie potrafił opuścić rzeczy, które prędzej czy później same by go opuściły. Trzymał się kurczowo swoich wielkich majętności doczesnych, zamiast starać się o skarb w Niebie, i odrzucił radość dobrowolnego ubóstwa i naśladowania Jezusa dla smutku dobrowolnego bogactwa i służby Mamonie.</blockquote><br /><br /><div style="text-align: center;"><span style="font-weight: bold;">IV</span><br /></div><br />Nie wolno nam jednak zapominać, że ojciec McNabb nigdy nie przypisywałby sobie autorstwa którejkolwiek z głoszonych przez siebie nauk; nie twierdziłby nawet, że dał inspirację do ich powstania. Powodem do wielkiej dumy – jeśli w tym kontekście wolno nam użyć słowa „duma” – było dla niego to, że uczył tylko tego, czego uczył Kościół; a zwłaszcza to, że nauczał niemal wyłącznie w oparciu o Pismo Święte i dzieła Doktora Anielskiego [św. Tomasza z Akwinu]. Tym, co w naukach ojca McNabba może nas uderzać jako wyjątkowe – on sam, oczywiście, nigdy nie przypisywałby im żadnej wyjątkowości – były konsekwencja, z jaką je głosił, i praktyczne zastosowanie ich w życiu.<br /><br />A ojciec McNabb działał na wielu polach: w dziełach takich jak <span style="font-style: italic;">Nazaret albo chaos społeczny </span>[<span style="font-style: italic;">Nazareth or Social Chaos</span>] czy wspomnianych wcześniej książkach <span style="font-style: italic;">Kościół i ziemia</span> oraz <span style="font-style: italic;">Stare zasady i nowy porządek</span> był zaangażowanym całym sercem w sprawę popularyzatorem <span style="font-style: italic;">Rerum novarum</span>; był również „sławnym braciszkiem”, który pojawiał się na publicznych zgromadzeniach, przemawiał na Speakers’ Corner, Parliament Hill i głosił kazania na uroczystych pogrzebach katolickich, takich jak pogrzeb Cecila Chestertona; był ponadto bardzo aktywny jako nauczyciel i rekolekcjonista – w obu przypadkach zarówno dla osób świeckich, jak i duchownych. Jego zajęcia o świętym Tomaszu – otwarte dla wszystkich chętnych – cieszyły się ogromną popularnością; zagorzała wielbicielka nauk ojca McNabba, Dorothy Findlayson, zebrała wystarczająco dużo sporządzonych metodą stenograficzną wiernych notatek, aby – za jego zezwoleniem – wydrukować je w cienkich, lecz nieocenionych tomikach porad duchowych: <span style="font-style: italic;">Gwiazdy pocieszenia</span> [<span style="font-style: italic;">Stars of Comfort</span>], <span style="font-style: italic;">W naszej dolinie</span> [<span style="font-style: italic;">In Our Valley</span>], <span style="font-style: italic;">Sztuka modlitwy</span> [<span style="font-style: italic;">The Craft of Prayer</span>], <span style="font-style: italic;">Sztuka cierpienia</span> [<span style="font-style: italic;">The Craft of Suffering</span>], <span style="font-style: italic;">Radość wiary</span> [<span style="font-style: italic;">Joy in Believing</span>], <span style="font-style: italic;">Boże miłosierdzie</span> [<span style="font-style: italic;">God’s Way of Mercy</span>] oraz <span style="font-style: italic;">Maria z Nazaretu</span> [<span style="font-style: italic;">Mary of Nazareth</span>]. Większość rozdziałów w tych tomikach wypełniają medytacje dotyczące kilku wersetów Pisma Świętego albo analiza linijka po linijce którejś z wielkich modlitw Kościoła.<br /><br />Ojciec McNabb był również miłośnikiem Chaucera oraz Francisa Thompsona i pisał o nich, a także o innych poetach i pisarzach. Jego zbiory tekstów o różnorodnej tematyce noszą tytuły: <span style="font-style: italic;">Francis Thompson i inne eseje</span>, <span style="font-style: italic;">Nasza rozumna służba</span> [<span style="font-style: italic;">Our Reasonable Service</span>], <span style="font-style: italic;">Myśli poświęcone</span> [<span style="font-style: italic;">Thoughts Twice-Dyed</span>], <span style="font-style: italic;">Z zakonnej celi</span> [<span style="font-style: italic;">From a Friar’s Cell</span>] oraz <span style="font-style: italic;">Na skraju drogi – Księże pokłosie</span> [<span style="font-style: italic;">The Wayside: A Priest’s Gleanings</span>]. Ojciec McNabb był też – trzeba to przyznać – raczej nieszczególnym biografem; napisał krótkie dziełko o św. Janie Fisherze. Był także autorem kilku niewielkich książek, w których spoglądał od różnych stron na Pismo Święte: <span style="font-style: italic;">Świadectwo Nowego Testamentu o Naszej Pani</span> [<span style="font-style: italic;">The New Testament Witness to Our Lady</span>], <span style="font-style: italic;">Świadectwo Nowego Testamentu o św. Piotrze</span> [<span style="font-style: italic;">The New Testament Witness to St Peter</span>], <span style="font-style: italic;">Medytacje nad św. Janem</span> [<span style="font-style: italic;">Meditations on St John</span>], <span style="font-style: italic;">Św. Maria Magdalena</span> [<span style="font-style: italic;">St Mary Magdalen</span>], <span style="font-style: italic;">Doktrynalny dowód nieomylności czwartej Ewangelii</span> [<span style="font-style: italic;">The Doctrinal Witness of Infallibility of the Fourth Gospel</span>]. <span style="font-style: italic;">Życie naszego Pana</span> [<span style="font-style: italic;">The Life of Our Lord</span>], napisane pod ścisłym rygorem posłuszeństwa, to osobliwa książka, pełna kuriozalnych braków i dziwacznie rozłożonych akcentów – które, niestety, świadczą o niechęci autora do zmierzenia się z tak wymagającym tematem.<br /><br />Co ciekawe, pierwszą ze wszystkich książką, za którą odpowiadał ojciec McNabb, było wydanie dekretów I Soboru Watykańskiego; zaś najwcześniejsza drukowana broszura, którą sam napisał, zatytułowana <span style="font-style: italic;">Nieomylność</span> [<span style="font-style: italic;">Infallibility</span>], stanowiła adaptację wykładu, o którego wygłoszenie poprosiło go Anglokatolickie Stowarzyszenie św. Tomasza z Canterbury [Tomasza Becketa]. Ojciec McNabb okazywał wielkie zainteresowanie możliwością ponownego zjednoczenia Kościoła Anglikańskiego z Kościołem Katolickim. Często przemawiał na zgromadzeniach anglikanów i anglokatolików, a w związku z postępującą dechrystianizacją ich sekty wyrażał wielki niepokój, który zaowocował książką <span style="font-style: italic;">Kościół i ponowne zjednoczenie</span> [<span style="font-style: italic;">The Church and Reunion</span>]. Interesował się też bardzo losem biednych Żydów z Whitechapel (i wschodniego Londynu w ogólności), a tamtejsza społeczność żydowska żywiła wobec niego bardzo ciepłe uczucia.<br /><br />Natomiast w kontekście teologii ojciec McNabb początkowo wyrobił sobie nazwisko jako kaznodzieja i nauczyciel poza murami dominikańskich instytucji, którym służył – wygłaszając konferencje na temat wiary i modlitwy dla członków katolickiego duszpasterstwa Uniwersytetu Oksfordzkiego [<span style="font-style: italic;">Catholic Chaplaincy of Oxford University</span>]. Teksty tych konferencji, pierwotnie publikowane oddzielnie, a wydane w końcu z drobnymi poprawkami w jednym tomie pod tytułem <span style="font-style: italic;">Wiara i modlitwa</span> [<span style="font-style: italic;">Faith and Prayer</span>], stanowią najznaczniejszy wkład ojca McNabba w bardziej akademickie pisarstwo teologiczne. Ojciec McNabb jest też autorem cienkiej książeczki o Najświętszym Sakramencie zatytułowanej <span style="font-style: italic;">Boża uczta</span> [<span style="font-style: italic;">God’s Good Cheer</span>], zbioru esejów teologicznych <span style="font-style: italic;">Tam, gdzie wierzący mogą wątpić</span> [<span style="font-style: italic;">Where Believers May Doubt</span>], skupiającego się na relacji między Pismem Świętym i scholastyką, oraz innego zbioru podobnych esejów pod tytułem <span style="font-style: italic;">Granice wiary i rozumu</span> [<span style="font-style: italic;">Frontiers of Faith and Reason</span>], który traktuje o rozmaitych tematach – od kwestii pochodzenia epiklezy [1] po apel o przywrócenie obrzędów zaręczyn i małżeństwa według rytu Sarum [2].<br /><br />Oprócz zajmowania się tą twórczością ojciec McNabb był również znakomitym współpracownikiem różnorakich czasopism – od „GK’s Weekly”, gdzie jego pisarstwo obracało się w towarzystwie tekstów Chestertona, Belloca i T.S. Eliota, po rozpoznawane wyraźniej jako katolickie: „Blackfriars” i ortodoksyjny w tamtych czasach „Tablet”. Jakkolwiek można z łatwością dostrzec, że ojciec McNabb to ktoś więcej niż „człowiek jednej sprawy”, uderzające jest, jak wiele jego książek i artykułów dotyka kwestii związanych ze społecznym nauczaniem Kościoła i z rodziną – właściwie nawet stanowi rozmyślanie na ich temat.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><span style="font-weight: bold;">V</span><br /></div><br />Teraz powinniśmy powiedzieć trochę więcej o życiu ojca McNabba jako zakonnika, aby raz jeszcze przybliżyć jego postać po tak nużącym wykazie książek i antologii.<br /><br />Nawet wśród swoich współbraci dominikanów, nieskażonych jeszcze modernizmem i właściwym mu rozluźnieniem zasad, ojciec McNabb uchodził za ascetę. Jako przeor Woodchester, Hawkesyard i Holy Cross wyrobił sobie opinię surowego względem innych, ale z pewnością nie surowszego niż względem samego siebie – i zawsze był gotów życzliwie wysłuchać drugiego człowieka; czego, jak się zdaje, ze strony innych nigdy nie doświadczał! Jadł skromnie – winił za to swój „protestancki żołądek” – a twarz i ciało ojca McNabba dawały świadectwo ciężkich wyrzeczeń jego zakonnego życia. Spał w swojej celi na podłodze, którą co dzień szorował, a jego łóżko stało nieużywane nawet w trakcie choroby i cierpień na krótko przed śmiercią. Krzesło wstawiono tam w ostatnich dniach życia ojca McNabba, który – wciąż odmawiając położenia się na łóżku – ostatecznie zgodził się, aby posadzono go na krześle. Gdy pisał, klęczał przy stole, na którym stał krucyfiks i mała figurka Najświętszej Panny. Na stole leżały jedyne książki, jakie posiadał: egzemplarz Wulgaty, Brewiarz i <span style="font-style: italic;">Summa Theologiae</span>. W solidnym pudle ojciec McNabb trzymał swoje zapiski – wszystkie sporządzone na skrawkach papieru: na odwrotach pocztówek, zużytych kopertach i tym podobnych. Notatki obejmowały ogromną różnorodność tematów; niektóre sporządzono w języku angielskim, inne po łacinie, jeszcze inne po grecku, a część nawet po hebrajsku. (Wspomniane pudło znajduje się obecnie w dominikańskim archiwum w Edynburgu; pieczę nad nim sprawuje najstarszy dominikanin w Wielkiej Brytanii, ojciec Bede Bailey, uczeń ojca McNabba). Ojciec McNabb wszystko pisał ręcznie – nienawidził większości maszyn, a szczególnie negatywne odczucia wzbudzały w nim maszyny do pisania! Hilaire Belloca, który podzielał wiele poglądów ojca McNabba, maszyny zawsze fascynowały; uważał maszynę do pisania i telefon (którego ojciec McNabb także nie znosił) za wielkie dobrodziejstwa (charakter pisma Belloca był zawsze bez wyjątku niechlujny; pismo ojca McNabba było niezmiennie schludne i czytelne). Byłoby czymś bez wątpienia interesującym i zabawnym przysłuchiwać się z ukrycia, jak dyskutują na temat wartości posiadania „zautomatyzowanej maszyny piszącej”!<br /><br />Oczywiście, jak na zakonnika – a właściwie katolika przystało – modlitwa stanowiła centrum życia ojca McNabba. Darzył on głęboką miłością Mszę Świętą i Liturgię Godzin; ponadto wiele zapału poświęcał modlitwie na Różańcu Świętym i zachęcaniu do niej innych. Ponieważ był człowiekiem o głębokiej wiedzy i budzącym respekt intelekcie, irytację wzbudzali w nim ludzie twierdzący, że Różaniec to modlitwa, to nabożeństwo dla prostodusznych nowicjuszy, dla osób niepiśmiennych, dla tych, którzy nie wznieśli się jeszcze na niedostępne wyżyny duchowości. Tacy ludzie powodowali, że ojca McNabba niemal zatykało z oburzenia. „Różaniec” – zwykł mówić – „to najbezpieczniejsza i najpewniejsza droga do zjednoczenia z Bogiem poprzez modlitwę myślną”. Owocem Różańca Świętego, który robił na nim największe wrażenie, była pobożność wielkiej liczby wiernych, których albo nauczono modlitwy do Boga za pośrednictwem naszej Najświętszej Pani, albo sami do niej dojrzeli. Ojciec McNabb nieustannie powtarzał: „Większość spośród spotkanych przeze mnie ludzi zdolnych do kontemplacji [religijnej] żyje w świecie; weszli oni we wspólnotę z Bogiem dzięki Różańcowi”. Podkreślał, że odmawianie Różańca powinno stanowić dla katolika fundament życia modlitewnego. Podczas kazania z okazji Niedzieli Różańcowej w 1936 r. mówił:<br /><br /><blockquote>Wcielenie [Jezusa Chrystusa] to centrum całego naszego życia duchowego. Jednym ze środków, dzięki czynimy je tym centrum, jest Różaniec Święty. Nie ma chyba żadnego innego sposobu, aby dotrzeć do zrozumienia tej wielkiej tajemnicy [Wcielenia] w takim stopniu, w jakim pewne pojęcie o niej daje odmawianie Różańca. Nic nie wyryje tej tajemnicy w twoim umyśle tak silnie jak przenoszenie się myślą, każdego dnia po trochu, do Betlejem, na Golgotę i Górę Przemienienia.</blockquote><br />Ojciec McNabb nosił habit z samodziału – chodził w nim za każdym razem aż do zupełnego zużycia – i rok po roku maszerował po Londynie w tych samych ciężkich podkutych ćwiekami butach. Gdy brnął ulicami, przez ramiona przewieszał sobie „McPlecak” [<span style="font-style: italic;">“McNabb-sack”</span>], pojemny, choć sponiewierany środek transportu dla Wulgaty, Brewiarza i wszelkich innych potrzebnych książek. Choć nie sprzeciwiał się podróżom kolejowym i w ogólności komunikacji publicznej, zazwyczaj odmawiał jazdy samochodem lub dorożką. Długie dystanse, które musiał pokonywać w Londynie między klasztorem św. Dominika a licznymi domami zakonnymi, w których posługiwał jako kapelan, Speakers’ Corner i Parliament Hill, pokonywał pieszo w zdumiewająco szybkim tempie. Hilaire Belloc, do którego, co zadziwiające, wciąż należy rekordowy czas w chodzie między Londynem a Oksfordem, był pełen podziwu dla szybkości i wytrzymałości ojca McNabba. Udzielił mu nawet rady, jak podążać z Toul do Rzymu jego własną słynną trasą, którą przeszedł i opisał w <span style="font-style: italic;">Drodze do Rzymu</span> [<span style="font-style: italic;">The Path to Rome</span>]. Jednak przełożony ojca McNabba nie chciał udzielić mu urlopu na marsz, który tak bardzo pragnął odbyć – w wieku 68 lat (Belloc, gdy szedł, miał 31!) – dla uczczenia złotego jubileuszu wstąpienia do zakonu dominikańskiego.<br /><br />Istnieje wzruszający opis okoliczności, w których ojciec McNabb wyjątkowo wrócił do swojego klasztoru dorożką. Przez wiele miesięcy odwiedzał chorą dziewczynkę, jedynaczkę, która umierała. Jej matka – która prosiła go o wizyty – była katoliczką; nieobecny zazwyczaj ojciec, który w dodatku zaliczał się do osób najczęściej nękających go podchwytliwymi pytaniami na Parliament Hill – nie. Żyli w biedzie; gnieździli się razem z inną rodziną w jednym małym pokoju w walącej się kamienicy koło Stacji św. Pankracego [<span style="font-style: italic;">St. Pancras Station</span>]. Niestety, córka umarła. Ojciec McNabb odprawił Mszę Żałobną. Zaledwie kilka tygodni później zmarła jej matka – niedomagała przez cały okres choroby swojej córki, ale nikomu nic o tym nie powiedziała. Ojciec McNabb znów odprawił Mszę Żałobną. Gdy opuszczał cmentarz, podszedł do niego mąż zmarłej, wręczył mu kwiat z pogrzebowego bukietu, o który ojciec McNabb wystarał się u pobożnego dobrodzieja, i zapytał, jakim sposobem zamierza wrócić do swojego klasztoru. Niebo zasnuły burzowe chmury i zaczynało padać. Ojciec McNabb odpowiedział, że planuje wrócić tak, jak przybył – pieszo. Wdowiec – teraz potrójnie biedny – wyciągnął z kieszeni sumę wystarczającą na wzięcie dorożki. W pierwszym odruchu ojciec McNabb sprzeciwił się – a potem zdał sobie sprawę, że jest to „wdowca grosz” [<span style="font-style: italic;">widower’s mite</span>]. Ze łzami w oczach przyjął pieniądze. Nigdy nie zapomniał tego prostego uczynku. Jak napisał:<br /><br /><blockquote>Błogosławieni ubodzy! Niewiele zdarzeń, które kiedykolwiek przeżyłem, wzruszyło mnie bardziej niż to. Ze swojego ubóstwa ofiarował mi pieniądze na dorożkę. Wyobraźcie sobie: spotkało mnie to ze strony człowieka, któremu brak wiary. Co mam zrobić, gdy spotkam go za następnym razem? Ucałowanie jego stóp byłoby czymś zbyt małym. Będę się modlił [...] aby Bóg dał mu pociechę wiary.</blockquote><br />Naturalnie, wszystkie czyny miłosierdzia ojca McNabba nigdy nie zostaną w pełni poznane. To, co robił w ukryciu, pozostało w ukryciu – nawet po jego śmierci, która stała się wydarzeniem społecznym, a którą wkrótce będziemy rozważać. Może musi nam wystarczyć opis znanego przykładu. W jednym z licznych walących się bloków mieszkalnych w pobliżu Camden Lock żyła stara, przykuta do łóżka kobieta. Całymi miesiącami, prawdopodobnie latami, ktoś regularnie ją odwiedzał, aby z nią rozmawiać, sprzątać jej pokój i szorować podłogę. W kilka tygodni po śmierci ojca McNabba grupa osób zajmujących pokoje w pobliżu mieszkania chorej kobiety dyskutowała o tym, kto zajmie się teraz tymi pracami, skoro starsza <span style="font-style: italic;">lady</span>, która wcześniej je wykonywała, najwyraźniej przestała przychodzić. Tylko najlepsza przyjaciółka przykutej do łóżka kobiety wiedziała, że ową „<span style="font-style: italic;">lady</span>” był tak naprawdę ojciec McNabb – wpadający do chorej na jakieś pół godzinki w drodze na Parliament Hill.<br /><br />Napomknąłem wcześniej, że ojciec McNabb miał habit z samodziału. Gdy jeden habit nie nadawał się już do noszenia, ojciec McNabb otrzymywał następny. Od 1917 r. darczyńcą była Wspólnota Ditchling [<span style="font-style: italic;">Ditchling Community</span>], artystyczna gałąź ruchu powrotu na wieś [<span style="font-style: italic;">back-to-the-land movement</span>], który ojciec McNabb wspierał przez całe życie. Za narodzinami ruchu w 1907 r. stali dwaj utalentowani ludzie: Eryk Gill oraz Hilary Pepler. Ojciec McNabb pełnił funkcję kapelana Wspólnoty – wielu spośród jej członków wstąpiło do Trzeciego Zakonu Dominikańskiego – jednak wkrótce pojawiły się kłopoty. Próby zapewnienia sobie bytu drogą uprawy roli nie powiodły się – większość członków Wspólnoty stanowili artyści, którzy przejawiali niewielkie zdolności do prawdziwej pracy na roli. Wspólnota stopniowo przerodziła się raczej w wiejskie ustronie artystyczne niż w samowystarczalną społeczność ze skłonnością do twórczości artystycznej. Ojca McNabba rozczarowało to, że członkowie Wspólnoty nie włożyli więcej serca w rzecz pierwszą – pracę na roli. W tej kwestii między nim a Erykiem Gillem zachodziła różnica zdań. Ostatecznie w 1924 r. Gill wyjechał do Walii. Mimo że później ojciec McNabb z entuzjazmem zachęcał każdego, kto prosił go o radę, aby wybrał powrót do życia na wsi, starał się o ubóstwo oraz samowystarczalność z dala od zaduchu miast, nigdy już nie związał się z żadnym konkretnym przedsięwzięciem tak, jak uczynił to z Ditchling.<br /><br />Istotnie, ojciec McNabb zawsze troszczył się o rzeczy pierwsze, a każdą pracę lub działanie, które oddalały się od rzeczy pierwszej choćby o krok, postrzegał jako mniej wartościowe i prawdopodobnie mniej cnotliwe. Dlatego nie znosił działalności międzynarodowych finansistów, które odeszły od rzeczywistości i rzeczy pierwszych tak daleko, jak to tylko możliwe. Ujął to wnikliwie w następujących słowach:<br /><br /><blockquote>Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie, wydzierając je naturze. To nazywa się pracą. Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie, wydzierając je tym, którzy wydzierają je naturze. To nazywa się handlem. Niektórzy ludzie zdobywają środki na życie wydzierając je tym, którzy wydzierają je tym, którzy wydzierają je naturze. To nazywa się finansami.</blockquote><br />Czuję, że, zanim przejdę do opisu śmierci ojca McNabba, muszę przywołać kilka przykładów jego błyskotliwego dowcipu, aby uspokoić tych, którzy mogliby odnieść wrażenie, że ojciec McNabb z pewnością musiał być nieszczęśliwym fanatykiem. Ojciec McNabb niewątpliwie potrafił posługiwać się słowem. Szczególnie biegle radził sobie z czepialskimi. Kiedyś podczas wygłaszanego przez niego na Speakers’ Corner długiego przemówienia o grzechu pewna Irlandka krzyknęła: „Gdybym była twoją żoną, wsypałabym ci trucizny do herbaty!”. Ojciec McNabb, szczerząc zęby w uśmiechu, odpowiedział: „Proszę pani, gdybym był pani mężem, to bym ją wypił!”. Innym razem dokonał słynnego porównania wyznających swoje grzechy w konfesjonale zakonnic do kaczek powoli zadziobujących spowiednika na śmierć. Na poważniejszą nutę – ojciec McNabb uczestniczył pewnego razu w publicznym spotkaniu dotyczącym Ustawy o Degeneracji Umysłowej, która akurat przechodziła przez Izbę Gmin. Po wysłuchaniu rozmaitych ekspertów w dziedzinie medycyny, wyjaśniających, jakim sposobem doprowadziliby do uznania za degeneratów wielu osób, które ojciec McNabb poznał podczas swojej pracy duszpasterskiej, i – w konsekwencji – wysterylizowania ich, dobry zakonnik wstał i, gdy przewodniczący zebrania poprosił go o zabranie głosu, ryknął: „Jestem ekspertem w dziedzinie moralności i uznaję was za degeneratów moralnych!”. Zaraz potem przy wtórze entuzjastycznych oklasków z gniewem opuścił zebranie, które poszło w rozsypkę.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><span style="font-weight: bold;">VI</span><br /></div><br />Jeśli prawdą jest, że można powiedzieć o życiu człowieka bardzo wiele, patrząc na sposób, w jaki umarł, wydaje się stosowne, abyśmy w tym miejscu zajęli się długimi ostatnimi tygodniami życia ojca McNabba i jego śmiercią.<br /><br />14 kwietnia 1943 r. lekarz powiedział zbliżającemu się do ukończenia 75. roku życia ojcu McNabbowi, że zostało mu już niewiele czasu. Tego samego dnia zakonnik napisał do swojej bratanicy, siostry Marii Magdaleny, dominikanki: „<span style="font-style: italic;">Deo Gratias!</span> Bóg wzywa mnie do odbycia drogi, którą wcześniej czy później musi odbyć każdy. Powiedziano mi, że mam w gardle nieuleczalny nowotwór. Zostało mi najwyżej kilka tygodni życia”. Następnego dnia ojciec McNabb wygłaszał kazanie do Sióstr Miłosierdzia. Był czwartek Tygodnia Męki Pańskiej i po kilku trafiających do serca słowach refleksji na temat bliskości Męki i Śmierci Pana Naszego Jezusa Chrystusa, ojciec McNabb powiedział:<br /><br /><blockquote>A teraz, drogie siostry, mam dla was bardzo dobrą wiadomość. To ostatni raz, kiedy mówię do was w tej kaplicy. Wiecie, że w tych dniach każdy otrzymuje wezwanie [działo się to, rzecz jasna, w środku II wojny światowej] [...] Ja również zostałem wezwany! [...] A do czego i do kogo? Do Króla Królów i to nie na jakiś ograniczony czas, ale do Życia Wiecznego! Słowa Psalmu [121] – „Weseliłem się z tego, co mi powiedziano: pójdziemy do domu Pańskiego” – napełniają moje serce radością.</blockquote><br />Do chwili śmierci ojca McNabba miało jeszcze minąć około dziewięciu tygodni – i te dwa ostatnie miesiące życia były dla niego wypełnione pracą w takim samym stopniu, jak poprzednie. Nadal prowadził kursy o Akwinacie i o Psalmach, proponując nawet, że rozpocznie nowy cykl wykładów na temat Aniołów i będzie wygłaszać odczyty dopóty, dopóki starczy mu sił: „Nie wiem, wśród jakich Aniołów mnie postawią, drogie dzieci! Nie jestem dość dobry, aby znaleźć się wśród dobrych Aniołów”. Ojciec McNabb ostrzegał swoich studentów, że w każdym momencie może zostać zmuszony do wysłania im telegramu z wiadomością o swojej śmierci.<br /><br />Gdy prasa – katolicka i świecka – dowiedziała się, że tak popularna osoba ma umrzeć, zaczęła nachodzić wspólnotę w klasztorze św. Dominika. Ojciec McNabb pragnął, aby jego śmierć była kazaniem, takim jak jego życie dominikanina. Wiedział, że ostatnie tygodnie będą trudne. Powiedziano mu, że, ściśle rzecz ujmując, będzie powoli umierał z wygłodzenia i może się zdarzyć, że dojdzie u niego do poważnych kłopotów z oddychaniem w miarę jak przewód oddechowy w jego gardle zacznie się zwężać, aż w końcu zniknie. Dopóki miał jeszcze siłę, wygłaszał kazania i przemawiał w całym Londynie, maszerując jego posępnymi ulicami w swoim habicie i podkutych ćwiekami butach z ciężkim „McPlecakiem” na ramionach. Spełniał wszystkie swoje obowiązki chórowe – przestał to robić dopiero na kilka dni przed śmiercią. Choć do końca mógł mówić, a problemy z oddychaniem okazały się niezbyt dotkliwe, na około tydzień przed śmiercią ojciec McNabb nie był już w stanie jeść, a przez ostatnie trzy dni przełknąć żadnego płynu. W końcu rankiem 14 czerwca zasłabł podczas prymy. Potem trochę mu się polepszyło; napisał ostatni list, znów do swojej bratanicy, siostry Marii Magdaleny. Następnego dnia otrzymał Ostatnie Namaszczenie i powoli tracił siły aż do czwartkowego poranka 17 czerwca, gdy wezwał do swojej celi ojca przeora (podporządkował się nakazowi posłuszeństwa i zgodził, aby posadzono go na krześle z prostym oparciem; nikt nie śmiał sugerować mu, że powinien położyć się na łóżku!). Tam, w surowych warunkach umiłowanej przez niego ascezy, ojciec McNabb po raz ostatni zaśpiewał <span style="font-style: italic;">Nunc Dimittis</span> [Pieśń Symeona], wyznał ojcu przeorowi swoje grzechy i odnowił swoje śluby zakonne. Potem na pół godziny stracił przytomność, westchnął i umarł.<br /><br />Tłumy ludzi młodych i starych, bogatych i biednych, ale przede wszystkim starych i biednych, przybyły go zobaczyć, pomodlić się za niego i dotknąć jego habitu, gdy leżał przez trzy dni w klasztornej kaplicy Matki Bożej. Mszę Żałobną odprawiono w poniedziałek 21 czerwca. Kościół był nabity ludźmi, głównie katolickimi luminarzami; na ulicach wokół kościoła tłumnie stawiła się biedota z kamienic czynszowych, które zmarły tak często nawiedzał. Ojca McNabba pochowano – zgodnie z jego życzeniem – w prostej drewnianej trumnie z czarnym krzyżem pozbawionym ornamentów; trumnę wieziono otwartym z tyłu wozem na Kensal Green Cemetery, dokąd niemal pół wieku wcześniej w obecności jeszcze większego tłumu przewożono kardynała Manninga. Gazety były pełne anegdot i szczegółów na temat ostatnich dni życia ojca McNabba, jego śmierci i pogrzebu. Prawdziwie, jego ostatnie kazanie – jego śmierć – było tym, co dotarło do największej liczby osób. Na pogrzebie ojca McNabba jego przeor, ojciec Bernard Delaney, powiedział:<br /><br /><blockquote>Wszystko, co [ojciec McNabb] mówił, wszystko, co robił, wszystko, kim był, stanowiło świadectwo jego wielkiej miłości do Mistrza, Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Pochłaniała go troska o sprawy Boże – chwałę, sprawiedliwość i prawdę Boga. Był wielkim synem zakonu kaznodziejskiego, ale i kimś więcej – żywym kazaniem.</blockquote><br />O ojcu McNabbie można by powiedzieć jeszcze wiele więcej. Wykonał ogromną pracę na rzecz sprawy społecznego panowania Naszego Pana Jezusa Chrystusa; poruszył bardzo wiele dusz; po śmierci ojca McNabba niewielki ruch zapoczątkował inicjatywę na rzecz jego beatyfikacji. Mimo znaczącego wsparcia z kilku stron, niczego nie osiągnięto – głównie dlatego, że w samej rodzinie dominikańskiej zdania na temat ojca McNabba były podzielone. Podczas gdy ci, którzy widywali się z nim rzadziej, uważali go za świętego, kilku spośród współbraci ojca McNabba miało go za wędrownego aktora, niewzruszonego, surowego egomaniaka, który pożądał cudzej uwagi i całkowitego posłuszeństwa. Zdaje się, że wielu spośród braci zakonnych, którzy mieli o nim tak negatywne zdanie, spotkały w ich odczuciu nieprzyjemności, gdy wiele lat wcześniej ojciec McNabb jako przeor Hawkesyard był ich przełożonym – a oni jego podwładnymi.<br /><br />Podobne wrażenie rozdźwięku wzbudza jedyna istniejąca (pseudo)biografia ojca McNabba. Napisał ją jego uczeń, ojciec Ferdinand Valentine, dominikanin (zbyt młody, aby pamiętać znojne czasy w Hawkesyard), który, w miarę pisania książki i napotykania opinii na temat ojca McNabba znacznie różniących się od swoich własnych przeszedł od postawy uwielbienia dla bohatera do pełnej zakłopotania niepewności. Największą zaletę książki ojca Valentine’a – będącej raczej nieco komicznym quasi-psychologicznym studium, w którym autor snuł wielorakie domniemania, zamiast rzetelnie przyjrzeć się biografii ojca McNabba i przestudiować jego dzieła – stanowi dodatek zawierający duży zbiór korespondencji i świadectw, które zajmują ponad ćwierć objętości całej książki. Niestety, przez wiele lat reputacja ojca McNabba cierpiała wskutek tego, w jaki sposób przedstawił go w swojej książce ojciec Valentine. W 1996 r. redaktorzy „The Chesterton Review” uczynili odważny krok, poświęcając ojcu McNabbowi bardzo pożyteczny numer specjalny, choć zamieszczone w artykuły różnie oceniały jego osobę. Jedyną poza tymi dwiema publikacją na temat ojca McNabba jest pełna zaskakującego podziwu dla jego osoby książka autorstwa E.A. Sidermanna, jednego z ludzi najczęściej zadających mu podchwytliwe pytania na Speakers’ Corner – i w dodatku ateisty.<br /><br />Nie ulega wątpliwości, że niektóre aspekty katolickiej nauki społecznej, w których obronie występował ojciec McNabb, zostałyby przyjęte entuzjastycznymi okrzykami przez niektórych spośród „typowych” uczestników pierwszomajowych protestów przeciw kapitalizmowi i globalizacji, a inne spotkałyby się z niemrawymi oklaskami na dość upiornych spotkaniach z trzymaniem się za ręce organizowanych w całym kraju w ramach inicjatywy Sprawiedliwość i Pokój [<span style="font-style: italic;">Justice and Peace</span>] przez odzianych w swetry pseudodominikanów, którzy, niestety, nawet dziś uchodzą niekiedy za synów św. Dominika. Niemniej jednak na wielką część tego, czego orędownikiem był ojciec McNabb – na integralny, prawy, nieskory do przepraszania za swoje istnienie, silny, żarliwy katolicyzm – nie patrzy się już dziś przychylnie. Nie ulega wątpliwości, że ojciec McNabb spotkałby się z niegościnnym traktowaniem ze strony tego, co uchodzi za katolicyzm w tak wielu kościołach w naszym kraju – a właściwie na całym świecie. Jako lekarstwo na tę sytuację ojciec McNabb przepisałby apostolat Akcji Katolickiej – ale tylko gdyby oparto go na mocnym i silnie zakorzenionym w wierze życiu duchowym. Ojciec McNabb rozumiał, że dobre przeżycie naszego życia da więcej niż wypowiadane przez nas słowa.<br /><br />Chciałbym zakończyć ten tekst kilkoma jeszcze słowami ojca McNabba i ułożoną przez niego modlitwą:<br /><br /><blockquote>Niektórzy ludzie mówią: „Nie lubię kazań. Nigdy nie chodzę słuchać kazania”. Nie wiedzą, że same te słowa są kazaniem. Nie zdają sobie sprawy, że każdy nasz uczynek, o którym słyszy lub który widzi drugi człowiek, jest wygłoszonym kazaniem. Najlepszym i najgorszym spośród wszystkich kazań jest nasze życie. Bóg uczynił każdego mężczyznę i każdą kobietę apostołami, gdy uczynił ich zdolnymi do życia wśród innych mężczyzn i kobiet. Najlepszym argumentem za Kościołem Katolickim nie są słowa wymawiane z tej ambony, ale sposób, w jaki prowadzimy życie w tym klasztorze i w tej parafii. Powinniśmy mierzyć słowa miarą życia, a nie życie – miarą słów.<br /></blockquote><br /><blockquote>Mistrzu, nagnij moje uparte serce, uczyń me usta prawdomównymi. Niech moja modlitwa będzie modlitwą prawdy i modlitwą błagania. Niech pragnę tego, o czym mówię, że pragnę; niech pragnę nade wszystko tego, co Ty ustanowiłeś najważniejszym, na szczycie wszystkich naszych pragnień – Twojej Woli, Twojego Królestwa i czci dla Twojego Imienia.</blockquote><br />_______<br /><br />PRZYPISY TŁUMACZA<br /><br />[1] Epikleza (z gr. ἐπίκλησις <span style="font-family:arial;"></span>– „wzywanie-na”) – modlitwa wstawiennicza, w której kapłan prosi Boga Ojca o posłanie Ducha Uświęciciela, by składane ofiary stały się Ciałem i Krwią Chrystusa i aby wierni, przyjmując Je, sami stawali się żywą ofiarą dla Boga. Jest także modlitwą o pełną realizację komunii zgromadzenia z misterium Chrystusa. Por. <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>, nr 1105 i 1109, Poznań 1994, <a href="http://www.katechizm.opoka.org.pl/rkkkII-1-1.htm">http://www.katechizm.opoka.org.pl/rkkkII-1-1.htm</a><br /><br />[2] Ryt Sarum (in. ryt z Salisbury) – katolicki ryt liturgiczny, który kształtował się od XI wieku, i którym posługiwano się powszechnie na Wyspach Brytyjskich mniej więcej do końca XVI wieku.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><br /><a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction (Part I)</span>, http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of.html</a><br /><br /><a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_18.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction (Part II), </span>http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_18.html</a><br /><br /><a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_8694.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction (Part III)</span>, http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_8694.html</a><br /><br /><a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_9847.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction (Part IV),</span> http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_9847.html</a><br /><br /><a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_2282.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction (Part V),</span> http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_2282.html</a><br /><br /><a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_3786.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction (Part VI)</span>, http://nazarethmeasure.blogspot.com/2007/04/father-vincent-mcnabb-voice-of_3786.html</a><br /><br />_______<br /><br /><span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a voice of contradiction</span> opublikowano w sześciu częściach na stronie Michaela Hennessy’ego <a href="http://nazarethmeasure.blogspot.com/">The Nazareth Measure</a> 18 kwietnia 2007 r.<br /><br />_______<br /><br />Skrócone wersje tekstu opublikowano tutaj:<br /><br /><a href="http://www.seattlecatholic.com/a050429.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Fr. Vincent McNabb: A Voice of Contradiction,</span> http://www.seattlecatholic.com/a050429.html</a><br /><br /><a href="http://distributist.blogspot.com/2007/01/fr-vincent-mcnabb-voice-of.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Fr. Vincent McNabb: A Voice of Contradiction,</span> http://distributist.blogspot.com/2007/01/fr-vincent-mcnabb-voice-of.html</a><br /><br /><a href="http://www.vincentmcnabb.org/contradiction.html">Michael Hennessy, <span style="font-style: italic;">Father Vincent McNabb: a Voice of Contradiction</span>, http://www.vincentmcnabb.org/contradiction.html</a><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-39750490596958258972009-10-02T02:44:00.000-07:002009-10-10T08:56:21.153-07:00Tłumaczenie: Samuel Edward Konkin III „Nowy manifest libertariański”<div style="text-align: justify;">_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Dedykacja</span><br /><br />Chrisowi R. Tame’owi, który powiedział mi: „Nie musi być idealne – musi być napisane!”<br /><br />_______<br /><br />Podziękowania nade wszystko dla:<br /><blockquote>Ludwiga von Misesa,<br />Murraya N. Rothbarda,<br />Roberta LeFevre’a<br />oraz ich prekursorów</blockquote>_______<br /><br />Wydanie I: Anarchosamizdat Press, Los Angeles 1980<br />Wydanie II: KoPubCo, Los Angeles 1983<br />Wydanie III: Foundation for Social Justice, 2004<br />Wydanie IV: KoPubCo, Huntington Beach 2006<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Spis treści</span><br /><br /><br />Wstęp do pierwszego wydania<br /><br />Wstęp do drugiego wydania<br /><br />Wstęp do czwartego wydania<br /><br /><br />I. Etatyzm – nasza sytuacja<br /><br />Libertarianizm kontra przymus. Natura państwa. Libertarianie i zróżnicowanie ich ruchu. Państwo kontratakuje: antyzasady. Jak dążyć, a jak nie dążyć do wolności. Zdrada i reakcja; przede wszystkim działanie.<br /><br /><br />II. Agoryzm – nasz cel<br /><br />Spójność celów, spójność środków, spójność celów i środków. Próba sportretowania społeczeństwa agorystycznego. Teoria przywracania sprawiedliwości: restytucja, utrata czasu i koszt pojmania winnego. Definicja agoryzmu. Obalenie kontrargumentów.<br /><br /><br />III. Kontrekonomia – nasz środek<br /><br />Mikrodziałalność i makrokonsekwencje. Agoryści – kontrekonomiści ze świadomością libertariańską. Cel ekonomii „establishmentu”. Od agoryzmu do etatyzmu krok po kroku (rozważania teoretyczne). Czarny rynek i szara strefa – nieświadoma agora. Status kontrekonomii i jej najbardziej charakterystyczne przykłady w „Trzecim”, „Drugim” i „Pierwszym” Świecie. Kontrekonomia we wszystkich dziedzinach handlu, w niektórych wyłącznie – nawet w Ameryce Północnej. Uniwersalność kontrekonomii i przyczyna tego stanu rzeczy. Ograniczenia kontrekonomii oraz ich przyczyny. Rola inteligencji i mediów establishmentu. Niepowodzenie kontrkultur i klucz do sukcesu. Kroki od etatyzmu do agoryzmu i ryzyko na rynku usług ochrony. Podstawowa zasada kontrekonomii. Przyczyna nieuniknionego rozwoju kontrekonomicznego subspołeczeństwa agorystycznego.<br /><br /><br />IV. Rewolucja – nasza strategia<br /><br />Świadoma kontrekonomia wystarczy, ale niektórzy palą się, żeby zrobić coś więcej – walcz albo wspieraj walkę. Waleczność bezużyteczna bez strategii. Fazy rozwoju agoryzmu decydują o właściwej strategii. Taktyki, które są zawsze odpowiednie. Sojusz Nowych Libertarian [<span style="font-style: italic;">New Libertarian Alliance</span>] jako stowarzyszenie popularyzujące wolność. Libertariańskie credo jako ograniczenie dla taktyki Nowych Libertarian. Faza 0: Społeczeństwo Agorystyczne o Zerowej Gęstości. Zwiększanie świadomości. Faza 1: Społeczeństwo Agorystyczne o Małej Gęstości. Frakcje radykalne i Lewica Libertariańska. Walka z antyzasadami. Przewidywanie kryzysów etatyzmu. Faza 2: Społeczeństwo Agorystyczne o Średniej Gęstości i Małym Natężeniu. Państwo zamierza kontratakować, ale zostaje powstrzymane przez rozprzestrzeniający się agoryzm. Pojawia się SNL i ma się na czym oprzeć. Przyspieszanie nadejścia warunków rewolucyjnych. Faza 3: Społeczeństwo Agorystyczne o Dużej Gęstości i Dużym Natężeniu. Permanentny kryzys etatyzmu. Chęć zniszczenia kontrekonomii wzrasta w miarę jak szanse na to maleją. Antyzasady największym zagrożeniem. Ostatnie uderzenie państwa – rewolucja. Strategia obejmuje taktykę opóźniania i kontrwywiad. Poprawna definicja (prowadzonej przemocą) rewolucji. Faza 4: Społeczeństwo Agorystyczne z drobnymi Nieczystościami Etatyzmu. Upadek państwa i jednoczesne rozwiązanie SNL. Jesteśmy w domu!<br /><br /><br />V. Akcja! – nasza taktyka<br /><br />Niektóre rodzaje taktyk. Potrzeba obmyślenia taktyki i zastosowania jej w sprzyjających okolicznościach. Aktywista = przedsiębiorca. Gdzie (na razie) nie jesteśmy. Szanse związane z upadkiem lewicy etatystycznej. Szanse związane z przedwczesnym sprzedaniem się Partii. Ostateczne wyzwanie. Ślubowanie Nowych Libertarian i porywające zakończenie: Agora! Anarchia! Akcja!<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Słowa uznania dla <span style="font-style: italic;">Nowego manifestu libertariańskiego</span>:</span><br /><br />„Teksty Konkina należy witać z radością. Dlatego, że potrzebujemy w ruchu wolnościowym dużo więcej policentryzmu. Dlatego, że Konkin wstrząsa partiarchami skłonnymi do popadania w bezmyślne samozadowolenie. A szczególnie dlatego, że głęboko przejmuje go sprawa wolności i potrafi czytać oraz pisać, co wśród członków ruchu libertariańskiego zdaje się wychodzić z mody.”<br /><br />Murray N. Rothbard<br /><br /><br />„Z radością przyjąłem pojawienie się <span style="font-style: italic;">Manifestu</span> Konkina, któremu należy się uznanie za wyrażone w nim poglądy dotyczące spójności, celu i metody [...] Sądzę, że Manifest w znaczący i zasłużony sposób wpłynie na członków »starej« lewicy.”<br /><br />Robert LeFevre<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Wstęp do pierwszego wydania</span><br /><br />Nowy Libertarianizm w formie podstawowej pojawił się w czasie, gdy zmagałem się z Partią „Libertariańską”, podczas jej powstawania w 1973 r., a koncepcję kontrekonomii po raz pierwszy zaprezentowano publicznie na spotkaniu Forum Wolnej Przedsiębiorczości [<span style="font-style: italic;">Free Enterprise Forum</span>] w Los Angeles w lutym 1974 r. Od tej chwili Nowy Libertarianizm był propagowany wewnątrz ruchu libertariańskiego i w jego prasie, szczególnie na łamach magazynu „New Libertarian”, ale także poza nim.<br /><br />Co istotniejsze, zalecany tutaj aktywizm (w szczególności kontrekonomia) był praktykowany przez autora i jego najbliższych sojuszników od roku 1975. Doszło do powstania i reform kilku „anarchowiosek” Nowych Libertarian.<br /><br />Czy nie chciałbyś choć raz przeczytać manifestu, który został wprowadzony w życie, zanim zaczęto go głosić? Ja chciałem.<br /><br />I zrobiłem to.<br /><br /><div style="text-align: right;">Samuel Edward Konkin III, październik 1980<br /></div><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Wstęp do drugiego wydania</span><br /><br />Agorystyczna publikacja powinna zostać poddana surowemu osądowi wolnego rynku. Zgodnie z przewidywaniami sprzedano cały nakład pierwszej edycji <span style="font-style: italic;">Nowego manifestu libertariańskiego</span>, a teraz, Czytelniku, masz przed sobą drugie wydanie – do którego doszło dzięki nowemu przedsiębiorcy, szukającemu zysku zgodnie z głoszonymi przez siebie ideami. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, spośród moich licznych publikacji <span style="font-style: italic;">NML</span> odniósł na rynku największy sukces.<br /><br />W świecie idei dwa lata to stosunkowo krótki okres. Niemniej jednak w publikacjach centrolewicowych libertarian zaczęły się ataki na <span style="font-style: italic;">NML</span>, a nie dawniej niż w zeszłym miesiącu jeden ze studenckich biuletynów tego sortu zwymyślał „błądzące” grupy za przyłączenie się do „tego dziwaka Konkina”. Eseje i artykuły o kontrekonomii ukazują się w coraz większej liczbie nielewicowych [albo (jeszcze) nieagorystycznych] publikacji libertariańskich.<br /><br />Czymś prawdziwie krzepiącym jest pojawienie się wielu praktykujących kontrekonomię przedsiębiorców w rejonie Kalifornii Południowej (oraz kilku innych w Ameryce Północnej, a nawet Europie), którzy z radością podpisują się pod <span style="font-style: italic;">NML</span> i rozpowszechniają go. W okresie między dwoma wydaniami <span style="font-style: italic;">Nowego manifestu libertariańskiego</span> w Orange County bez rozgłosu zaczął się tworzyć agorystyczny „park przemysłowy”.<br /><br />To nieprzerwane uczucie satysfakcji nie powoduje, że autor spoczywa na laurach. Zainspirowało go do kontynuowania dialogu w dwóch wydaniach czasopisma naukowego dotyczących <span style="font-style: italic;">NML</span>, napisania <span style="font-style: italic;">Kontrekonomii</span> [<span style="font-style: italic;">Counter-Economics</span>] (zob. przypis 26) i zaplanowania naukowego <span style="font-style: italic;">magnum opus</span>, które będzie w stosunku do <span style="font-style: italic;">Nowego manifestu libertariańskiego</span> tym, czym <span style="font-style: italic;">Kapitał</span> był dla <span style="font-style: italic;">Manifestu komunistycznego</span>, i które niewątpliwie będzie nosiło tytuł <span style="font-style: italic;">Agoryzm</span>.<br /><br />Jeśli chodzi o dalsze i coraz szersze stosowanie w praktyce tego, co głoszę, mogę dodać do zakończenia wstępu do pierwszego wydania:<br /><br />I wciąż to robię.<br /><br /><div style="text-align: right;">Samuel Edward Konkin III, luty 1983<br /></div><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Wstęp do czwartego wydania</span><br /><br />Samuel Edward Konkin III sugerował, abyśmy – zamiast opatrywać <span style="font-style: italic;">Manifest</span> nowymi przypisami – po prostu wydali go w niezmienionej formie jako historyczne dzieło o żywej teorii, która rozwija się do dziś. Jedyne wprowadzone zmiany to poprawki kilku uporczywych literówek przeoczonych przez redaktora. Pan Konkin dołączył do wielkich na anarchistycznym nieboskłonie 23 lutego 2004 r. po zbyt krótkim życiu wypełnionym teoretycznymi i praktycznymi eksperymentami oraz podróżowaniem po świecie w celu dzielenia się z chętnymi słuchaczami ideą agoryzmu i Nowego Libertarianizmu.<br /><br />Dziś, 25 lat od pierwszego wydania, <span style="font-style: italic;">Manifest</span> nadal świetnie się sprzedaje. To wydanie – powstałe na życzenie czytelników i dostępne na całym świecie – powinno pozwolić na utrzymanie tego trendu.<br /><br />Wraz z obserwowanym na całym świecie upadkiem kolektywizmu – upadkiem spowodowanym przez ekonomiczne i moralne konsekwencje takich systemów –trafność analiz pana Konkina robi jeszcze większe wrażenie. W istocie <span style="font-style: italic;">Nowy Manifest Libertariański</span> jest obecnie bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Etatyzm w ZSRR udusił się i umarł. ONZ jako prototyp Państwa Światowego upada, przeradzając się w bezzębną, bezsilną i nieistotną organizację. Czy mieszkańcy Ziemi podtrzymają tę tendencję, czy też musimy przekroczyć granicę kosmosu, aby uczynić następny ewolucyjny krok w dziedzinie ludzkiego działania?<br /><br />Z Ruchem Lewicy Libertariańskiej* można się skontaktować pod adresem <a href="http://agorism.info/">agorism.info</a>, a wszystkie stare numery „New Libertarian” znajdują się w ofercie wydawnictwa KoPubCo na stronie <a href="http://www.kopubco.com/">kopubco.com</a>.<br /><br /><div style="text-align: right;">Victor Koman, wydawca, marzec 2006<br /></div><br />_______<br /><br />PRZYPIS DO WSTĘPU DO CZWARTEGO WYDANIA<br /><br />* Działalnością wspomnianego przez Komana Ruchu Lewicy Libertariańskiej [<span style="font-style: italic;">Movement of the Libertarian Left</span>] zajmuje się obecnie Sojusz Akcji Agorystycznej (SAA) [<span style="font-style: italic;">Agorist Action Alliance (A3)</span>] – przyp. tłum.<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">I. Etatyzm – nasza sytuacja</span><br /><br />Podlegamy przymusowi ze strony tych, którzy, podobnie jak my, są ludźmi. Ponieważ jednak mają oni możliwość powstrzymania się od jego stosowania, nasza sytuacja może wyglądać inaczej. Przymus jest niemoralny, nieefektywny, niepotrzebny w ludzkim życiu i niekonieczny człowiekowi do samorealizacji. Ci, którzy chcą pozostać bierni w obliczu faktu, że stają się ofiarami swoich sąsiadów, mogą dokonać takiego wyboru. Ten manifest jest dla tych, którzy dokonują innego wyboru: chcą stawiać opór.<br /><br />Aby przeciwstawiać się przymusowi, trzeba rozumieć, na czym on polega. Jeszcze ważniejsze jest rozumieć to, o co się walczy – równie dobrze jak to, z czym się walczy. Nieprzemyślane przeciwdziałanie uciskowi ulega rozproszeniu, uderzając we wszystko wokół, tylko nie w jego źródło, i zmniejsza nasze szanse; dążenie do wspólnego celu jednoczy przeciwników ucisku i pozwala na sformułowanie spójnej strategii i taktyki.<br /><br />Z przemocą „niezorganizowaną” najlepiej radzić sobie za pomocą lokalnej, bezpośredniej samoobrony. Chociaż na rynku mogą powstać działające na większą skalę przedsiębiorstwa świadczące usługi ochrony i naprawy szkód, z losowymi przypadkami gróźb inicjowania przemocy można sobie radzić tylko <span style="font-style: italic;">ad hoc</span> na miejscu zdarzenia. [1]<br /><br />Zorganizowana przemoc wymaga zorganizowanego przeciwdziałania. (Rozmaici myśliciele wielokrotnie podawali znakomite argumenty za tym, aby taka organizacja oporu miała strukturę co najwyżej szkieletową, która ujawnia się tylko w momencie faktycznej konfrontacji – aby zapobiec wypaczeniom i przekształceniu się obrońców w agencję inicjującą agresję). Do pokonania zinstytucjonalizowanej przemocy, udoskonalanej przez tysiąclecia i mającej swoje źródło w zabobonach i urojeniach głęboko zakorzenionych w umysłach jej ofiar, potrzeba całościowej strategii i przełomowego punktu o historycznej wyjątkowości: rewolucji.<br /><br />Taka instytucja przymusu – centralizująca niemoralność, popychająca do kradzieży oraz morderstw i koordynująca ucisk na skalę niewyobrażalną dla przestępczości „prywatnej” – istnieje. Jest to Mafia mafii, Gang gangów, Spisek spisków. Liczba ludzi zamordowanych przez tę instytucję w ciągu kilku ostatnich lat przewyższa liczbę wszystkich zgonów, do jakich doszło wcześniej na przestrzeni dziejów; wartość dóbr skradzionych przez nią w ciągu kilku ostatnich lat przewyższa wartość całego bogactwa wytworzonego wcześniej na przestrzeni dziejów; liczba umysłów, które instytucja to zwiodła – celem swojego przetrwania – w ciągu kilku ostatnich lat przewyższa liczbę umysłów omotanych jakimikolwiek irracjonalnymi ideami głoszonymi kiedykolwiek wcześniej na przestrzeni dziejów; państwo – nasz wróg. [2]<br /><br />W samym tylko XX wieku wojna doprowadziła do wymordowania większej liczby ludzi niż kiedykolwiek wcześniej; podatki i inflacja przyczyniły się do kradzieży mienia o wartości większej niż wszystkie wytworzone kiedykolwiek wcześniej bogactwa, a polityczne kłamstwa, propaganda i, nade wszystko, „edukacja” spaczyły więcej umysłów niż wszystkie wcześniejsze przesądy. Niemniej jednak wśród wszystkich celowych działań dezorientujących i zaciemniających rzeczywistość nić rozumu wytworzyła włókna oporu, aby spleść je w stryczek dla państwa: libertarianizm.<br /><br />Tam, gdzie państwo dzieli i niszczy swoich przeciwników, libertarianizm jednoczy i wyzwala. Gdzie państwo zaciemnia, libertarianizm rozjaśnia; gdzie państwo ukrywa, libertarianizm ujawnia; gdzie państwo uniewinnia, libertarianizm oskarża.<br /><br />Libertarianizm wyprowadza całą swoją filozofię z jednego prostego założenia: inicjowanie agresji albo grożenie jej zainicjowaniem (przymus) jest złe (niemoralne, niesprawiedliwe, niesłuszne, wysoce niepraktyczne itd.) i zakazane – wszystko inne jest dozwolone. [3]<br /><br />Libertarianizm w tym stadium rozwoju określił problem i wskazał rozwiązanie: państwo kontra rynek. Rynek to suma całego dobrowolnego działania ludzkiego. [4] Jeśli ktoś działa bez inicjowania przemocy, stanowi część rynku. W ten sposób ekonomia stała się częścią libertarianizmu.<br /><br />Libertarianizm zbadał naturę człowieka, aby wyjaśnić jego prawa wynikające z zakazu inicjowania agresji. Od razu okazało się, że człowiek (kobieta, dziecko, Marsjanin itd.) ma absolutne prawo do życia i swojej własności – i żadnego prawa do życia i własności innych. W ten sposób filozofia obiektywistyczna stała się częścią libertarianizmu.<br /><br />Libertarianizm postawił pytanie, dlaczego społeczeństwo nie jest obecnie libertariańskie, i spostrzegł państwo, jego klasę rządzącą, jego grę pozorów – oraz bohaterskich historyków usiłujących ujawnić prawdę. W ten sposób historia rewizjonistyczna stała się częścią libertarianizmu.<br /><br />Psychologia, szczególnie w rozwiniętej przez Thomasa Szasza postaci kontrpsychologii, została przyjęta przez libertarian usiłujących wyzwolić się zarówno z więzów państwa, jak i z samouwięzienia.<br /><br />Szukając formy artystycznej do wyrażenia budzącego zgrozę potencjału państwa i przedstawienia możliwości, jakie daje wolność, libertarianizm odnalazł ją w istniejącej już science fiction.<br /><br />Zwolennicy wolności dojrzeli w dziedzinach: politycznej, ekonomicznej, filozoficznej, psychologicznej, historycznej i artystycznej pewną całość, jednoczącą ich we wspólnym oporze; zjednoczyli się, gdy obudzili swoją świadomość. W ten sposób libertarianie stali się ruchem.<br /><br />Ruch libertariański rozejrzał się wokół i dostrzegł wyzwanie: pokonać państwo – naszego wroga – wszędzie: od oceanicznych głębin, przez miejsca wypalone słońcem, po powierzchnię Księżyca – w każdym kraju, ludzie, plemieniu, narodzie – i w każdym indywidualnym umyśle.<br /><br />Niektórzy usiłowali bezzwłocznie zawrzeć sojusz z innymi wrogami elity władzy w celu obalenia ówczesnych władców państwa. [5] Inni dążyli do natychmiastowej konfrontacji z jego funkcjonariuszami. [6] Jeszcze inni poszli drogą kolaboracji ze sprawującymi władzę, którzy oferowali zmniejszenie ucisku w zamian za głosy. [7] A niektórzy rozpoczęli intensywne długofalowe działania celem oświecenia społeczeństwa, aby zbudować i rozwinąć ruch. [8] Wszędzie pojawili się aktywiści Sojuszu Libertariańskiego. [9]<br /><br />Wyższe sfery państwa nie miały zamiaru powstrzymywać się od grabieży przy pierwszych oznakach sprzeciwu, ani oddawać swoim ofiarom ich własności. Pierwszy kontratak przyszedł ze strony antyzasad zasianych przez zdeprawowaną kastę intelektualną: defetyzmu, rezygnacjonizmu, minarchizmu, kolaboracjonizmu, gradualizmu, monocentryzmu i reformizmu – z przyjmowaniem państwowych stanowisk włącznie, żeby „usprawnić” etatyzm! Wszystkimi tymi antyzasadami (dewiacjami, herezjami, autodestrukcyjnymi i wewnętrznie sprzecznymi doktrynami itd.) zajmiemy się później. Najgorsza z nich wszystkich jest partiarchia, fałszywa koncepcja głosząca, że do libertariańskich celów można dążyć państwowymi środkami, zwłaszcza poprzez partie polityczne.<br /><br />Powołanie do życia Partii „Libertariańskiej” [<span style="font-style: italic;">“Libertarian” Party</span>] było drugim kontratakiem przypuszczonym przez państwo na początkujących libertarian – najpierw wykorzystywano ją jako niedorzeczny oksymoron [10], później jako najeźdźczą armię. [11]<br /><br />Trzeci kontratak to próba wykupienia głównych libertariańskich instytucji – nie tylko Partii – przez jednego z dziesięciu najbogatszych kapitalistów w Stanach Zjednoczonych i zarządzania ruchem w taki sposób, w jaki inni plutokraci zarządzają wszystkimi innymi partiami politycznymi w państwach kapitalistycznych. [12]<br /><br />Miarą sukcesu, jaki te państwowe kontrataki przyniosły w deprawowaniu libertarianizmu, było doprowadzenie do rozbicia „lewicy” ruchu i fatalnego paraliżu innych jego gałęzi. W miarę jak rosło rozczarowanie „libertarianizmem”, zawiedzeni nim szukali rozwiązania nowego problemu zarówno z pomocą, jak i bez pomocy państwa. Jak unikać bycia wykorzystywanym przez państwo i jego elitę władzy? W jaki sposób – pytali ci rozczarowani – możemy kroczyć drogą do wolności, skoro wiemy, że istnieje więcej niż jedna taka droga? Rynek daje wiele sposobów produkcji i konsumpcji danego dobra, ale nie da się do końca przewidzieć, który z nich zostanie wybrany. Nawet więc jeśli ktoś powie nam, jak dostać się stąd (z etatyzmu) – tam (do wolności), skąd będziemy wiedzieć, że to najlepsza droga?<br /><br />Niektórzy już odgrzebują stare strategie martwych od dawna ruchów o odmiennych celach. Proponuje się nowe drogi – odwołujące się znów do państwa. [13]<br /><br />Zdrada, nieumyślna lub zaplanowana, trwa nadal. Nie musi.<br /><br />Choć nikt nie potrafi przewidzieć kolejnych kroków, które niechybnie doprowadziłyby do powstania wolnego społeczeństwa ludzi obdarzonych wolną wolą, można wyeliminować za jednym zamachem wszystkie te działania, które nie posuną sprawy wolności do przodu, a wprowadzenie w życie zasad rynku w niezawodny sposób wyznaczy obszar do przebycia. Z całą pewnością nie ma jednej drogi, jednej – prostej niczym linia na wykresie – drogi do wolności. Ale jest zbiór wykresów, jest przestrzeń wypełniona liniami, które zaprowadzą libertarianina do jego celu – wolnego społeczeństwa – i tę przestrzeń da się opisać.<br /><br />Z chwilą, gdy cel zostaje obrany, a prowadzące do niego drogi – odkryte, jedyne, co pozostaje każdemu do zrobienia, by dostać się stąd – tam, to podjąć działanie [<span style="font-style: italic;">Action</span>]. Ten manifest nade wszystko wzywa do takiego działania. [14]<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY DO ROZDZIAŁU I<br /><br />[1] Mam dług wdzięczności wobec Roberta LeFevre’a za tę wnikliwą uwagę – choć wyciągamy z niej odmienne wnioski.<br /><br />[2] Dziękuję, Albercie J. Nocku, za to sformułowanie.<br /><br />[3] Współczesny libertarianizm najlepiej wyjaśnia Murray Rothbard w książce <span style="font-style: italic;">O nową wolność. Manifest libertariański</span>, która – niezależnie od daty ostatniego wydania – jest zawsze o co najmniej rok przestarzała. Rekomendowanie nawet najlepszego pisarstwa na temat libertarianizmu to jak rekomendowanie jednej piosenki w celu wyjaśnienia, czym jest muzyka we wszystkich jej odmianach.<br /><br />[4] Dziękuję, Ludwigu Von Misesie.<br /><br />[5] Sojusz Radykalnych Libertarian (SRL) [<span style="font-style: italic;">Radical Libertarian Alliance (RLA)</span>], 1968–1971.<br /><br />[6] Studencki Ruch Aktywistów Libertariańskich [<span style="font-style: italic;">Student Libertarian Action Movement</span>], 1968–1972, później na krótko reaktywowany jako prototyp Ruchu Lewicy Libertariańskiej (RLL) [<span style="font-style: italic;">Movement of the Libertarian Left (MLL)</span>].<br /><br />[7] Obywatele na rzecz Odbudowy Republiki [<span style="font-style: italic;">Citizens for a Restructured Republic</span>], 1972, złożony z członków SRL rozczarowanych rewolucją.<br /><br />[8] Towarzystwo na rzecz Wolności Jednostki [<span style="font-style: italic;">Society for Individual Liberty</span>], 1969–1989. (Po połączeniu z Międzynarodówką Libertariańską [<span style="font-style: italic;">Libertarian International</span>] działające obecnie jako Międzynarodowe Towarzystwo na rzecz Wolności Jednostki [<span style="font-style: italic;">International Society for Individual Liberty</span>]. Ponadto Rampart College (obecnie nie prowadzi działalności), Fundacja na rzecz Edukacji Ekonomicznej [<span style="font-style: italic;">Foundation for Economic Education</span>] oraz Instytut Wolnej Przedsiębiorczości [<span style="font-style: italic;">Free Enterprise Institute</span>] – wszystkie one istniały przed nagłą eksplozją liczebności libertarian w 1969 r.<br /><br />[9] Przede wszystkim Kalifornijski Sojusz Libertariański [<span style="font-style: italic;">California Libertarian Alliance</span>], 1969–1973. Nazwę tę wciąż utrzymuje się przy życiu do sponsorowania konferencji; jest również stosowana w Zjednoczonym Królestwie.<br /><br />[10] Pierwsza Partia „Libertariańska” została założona przez Gabriela Aguilara i Eda Butlera w Kalifornii w 1970 r. wyłącznie po to, aby uzyskać dostęp do mediów. (Aguilar, zwolennik Andrew Josepha Galambosa, był zagorzałym przeciwnikiem działalności politycznej). Nawet w pierwszym roku swojego istnienia Partia „Libertariańska” Nolana była wyśmiewana i pogardzana przez osoby takie jak Murray Rothbard.<br /><br />[11] Partię „Libertariańską”, która ostatecznie zorganizowała się na poziomie kraju i wystawiła kandydatury Johna Hospersa na prezydenta oraz Toniego Nathana na wiceprezydenta w wyborach w 1972 r., powołali do istnienia David i Susan Nolanowie w grudniu 1971 r. w Colorado. David Nolan był członkiem organizacji Młodzi Amerykanie na rzecz Wolności (MAW) [<span style="font-style: italic;">Young Americans for Freedom (YAF)</span>] w Massachusetts do momentu, w którym zerwał z nią w 1967 r. i nie pojawił się na szczycie w St. Louis w 1969 r. Pozostawał konserwatystą i minarchistą do chwili publikacji pierwszego wydania <span style="font-style: italic;">NML</span>.<br /><br />Chociaż Nolanowie, podobnie jak inne wczesne organizacje, byli raczej nieszkodliwi, natychmiast rozpoczęła się debata nad „kwestią Partii”. Czasopismo „New Libertarian Notes” zaatakowało koncepcję Partii „Libertariańskiej” wiosną 1972 r. i opublikowało debatę pomiędzy Nolanem a Konkinem niedługo przed wyborami („NLN” 15).<br /><br />Przed kampanią prezydencką w 1980 r. Nolanowie zerwali z kierownictwem Partii „Libertariańskiej” w osobach Eda Crane’a i jego kandydata Eda Clarka, którzy prowadzili dynamiczną, bardzo kosztowną kampanię, tradycyjnie goniącą za głosami i okaleczającą libertariański program.<br /><br />[12] Charles G. Koch, miliarder naftowy z Wichita, poprzez krewnych, fundacje, instytuty i centra nabył w całości, założył albo „wykupił” w latach 1976–1979: Murraya Rothbarda i jego „Libertarian Forum”; redagowany przez Roya A. Childsa „Libertarian Review” (od Roberta Kepharta); prowadzoną przez Miltona Muellera organizację Studenci na rzecz Społeczeństwa Libertariańskiego (SSL) [<span style="font-style: italic;">Students for a Libertarian Society (SLS)</span>]; Centrum Studiów Libertariańskich (CSL) [<span style="font-style: italic;">Center for Libertarian Studies (CLS)</span>] (skłaniające się ku Rothbardowi) i Joego Pedena; redagowane przez Williamsona Eversa „Inquiry”; Instytut Katona [<span style="font-style: italic;">Cato Institute</span>]; oraz rozmaite Fundusze, Fundacje i Instytuty Kocha. „Kochśmiornica” [<span style="font-style: italic;">“Kochtopus”</span>], której nadano tę nazwę w „New Libertarian” 1 (z lutego 1978 r.), została po raz pierwszy zaatakowana drukiem przez Edith Efron w konserwatywno-libertariańskim „Reason” – z zarzutami o „anarchistyczny” spisek. Ruch Lewicy Libertariańskiej odciął się od antyanarchistycznych bredni Efron i pospieszył z poparciem dla ujawnionej przez nią tezy o wzroście monocentryzmu w Ruchu.<br /><br />W 1979 r. Kochśmiornica przejęła kontrolę nad działającą na szczeblu krajowym Partią „Libertariańską” na konwencji w Los Angeles. David Koch, brat Charlesa, jawnie kupił za 500 tys. dolarów nominację na kandydata Partii na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.<br /><br />[13] Murray Rothbard zerwał z Kochśmiornicą wkrótce po konwencji Partii „Libertariańskiej” w 1979 r., a większość jego bliskich współpracowników – na przykład Williamsona Eversa z „Inquiry” – usunięto w ramach czystki. Koch odciął finansowanie CSL. „Libertarian Forum” zaczęło atakować Kocha. Rothbard i młody Justin Raimondo założyli w P„L” nową, „radykalną” frakcję (FR) [<span style="font-style: italic;">“radical” caucus (RC)</span>] (pierwszą, działającą w latach 1972–1974, kierujący nią prekursorzy Sojuszu Nowych Libertarian (SNL) wykorzystywali do prowadzenia rekrutacji i niszczenia Partii od środka).<br /><br />Chociaż w swoim przemówieniu z lipca 1980 na kolacji w Orange County Rothbard posunął się do zapytania: „Czy Sam Konkin ma rację?”, strategia frakcji „radykalnej” to zreformować Partię „Libertariańską”, stosując taktykę nowej lewicy i neomarksistów.<br /><br />[14] Mam nadzieję, że w kolejnych wydaniach będę mógł pominąć ten przypis, ale w obecnym kontekście historycznym niezbędne jest wskazanie na to, że libertarianizm nie jest wyłącznie dla najbardziej „rozwiniętych” albo oświeconych jednostek w Ameryce Północnej, uosabianych przez młodego, białego, oczytanego konsultanta komputerowego o poglądach równie feministycznych jak te, które głosi jego partner (i pół dziecka).<br /><br />Tylko najbardziej wolny rynek może wyciągnąć „Drugi” i „Trzeci Świat” z niszczącego ubóstwa i samobójczej zabobonności. Przymusowe próby znacznego podniesienia standardów produkcji i powiązane z tym porozumienie kulturowe wywołały wrogą reakcję i regresję – np. w Iranie i Afganistanie. Państwo najczęściej angażuje się w celowe hamowanie procesu samodoskonalenia.<br /><br />Wolne po części rynki, takie jak wolne porty w Hong Kongu, Singapurze i (dawniej) Szanghaju, przyciągnęły rzesze wysoko zmotywowanych przedsiębiorców liczących na awans ekonomiczny i społeczny. Niewiarygodnie wysoko rozwinięty czarny rynek Birmy już ciągnie całą tamtejszą gospodarkę i potrzebuje tylko libertariańskiej świadomości, aby usunąć Ne Wina i armię, oraz zwiększonej wymiany handlowej, aby zlikwidować ubóstwo niemal z dnia na dzień.<br /><br />Podobne obserwacje można poczynić także w odniesieniu do czarnych rynków i tolerowanych półwolnych rynków w „Drugim Świecie” pod okupacją sowiecką – takich jak Armenia, Gruzja i kontrekonomia rosyjska (<span style="font-style: italic;">nalevo</span>).<br /><br />Uwaga do drugiego wydania: Powyższy przypis jest, niestety, wciąż potrzebny.<br /><br />Uwaga do trzeciego wydania: Wraz z upadkiem komunizmu potrzeba być może się zmniejsza, ale przypis wciąż tu jest!<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">II. Agoryzm – nasz cel</span><br /><br />Podstawowa zasada, która prowadzi libertarianina od etatyzmu do społeczeństwa wolnościowego, jest tą samą, której założyciele libertarianizmu używali do odkrycia samej teorii. Zasadą tą jest spójność. A zatem konsekwentne stosowanie teorii libertariańskiej w ramach działań każdego libertarianina tworzy społeczeństwo libertariańskie.<br /><br />Wielu myślicieli mówiło o potrzebie spójności między środkami i celami, a nie wszyscy z nich byli libertarianami. Jak na ironię, wielu etatystów głosi niespójność chwalebnych celów i godnych pogardy środków; jednak gdy ich prawdziwe cele – większa władza i większy ucisk – zostają dostrzeżone, uznaje się je za całkiem spójne. Próba zatajenia faktu, że spójność środków i celów jest konieczna, stanowi jeden z etatystycznych zabobonów; najistotniejsza zatem działalność teoretyka libertariańskiego polega na ujawnianiu niespójności. Wielu teoretyków robiło to w sposób godny podziwu; ale tylko nieliczni próbowali – i większości się nie udało – opisać spójność środków i celów w libertarianizmie. [15]<br /><br />To, czy ten manifest jest sam w sobie prawdziwy, można ustalić w oparciu o tę samą zasadę. Jeśli brak mu spójności, cała jego zawartość nic nie znaczy; jego język jest wtedy bełkotem, a istnienie – oszustwem. Podkreślania tego faktu nigdy za wiele. Gdyby na tych stronach miano znaleźć jakąkolwiek niespójność, wtedy Nowym Libertarianizmem nazwiemy sformułowaną ponownie spójną teorię – nie to, co rozpoznano jako błędne. Nowy Libertarianizm (agoryzm) nie może zostać zdyskredytowany bez zdyskredytowania wolności lub rzeczywistości (albo ich obu); może być jedynie błędnie sformułowany.<br /><br />Zacznijmy od dokładnego przyjrzenia się naszemu celowi. Jak wygląda wolne społeczeństwo lub przynajmniej społeczeństwo na tyle wolne, jakie możemy mieć nadzieję osiągnąć przy naszym obecnym rozumieniu sprawy? [16]<br /><br />Niewątpliwie najbardziej wolnym spośród społeczeństw, które sobie wyobrażano, jest to, które opisywał Robert LeFevre. W takim społeczeństwie wszystkie relacje między ludźmi opierają się na dobrowolnej wymianie – stanowią wolny rynek. Nikt nie krzywdzi drugiego człowieka ani w żaden sposób nie narusza jego praw.<br /><br />Oczywiście, aby takie społeczeństwo zaistniało, trzeba by wyeliminować ze świadomości każdego człowieka dużo więcej niż sam etatyzm. Czymś najbardziej szkodliwym dla tego doskonale wolnego społeczeństwa jest brak mechanizmu naprawczego. [17] Wystarczy garstka ludzi praktykujących inicjowanie agresji, którzy cieszą się owocami swojej niesprawiedliwej grabieży w gronie wystarczająco dużym, aby się utrzymać – i wolność jest martwa. Nawet jeśli wszyscy będą żyli w wolności, jeden „kęs jabłka”, jeden krok do tyłu, nawrót do przeszłości albo własnoręczne ponowne odkrycie zła „zniewoli” idealne społeczeństwo.<br /><br />Najbliższe wolnemu społeczeństwu ukazanemu przez LeFevre’a jest społeczeństwo libertariańskie. „Ceną wolności jest wieczna czujność” (Thomas Jefferson) – jest możliwe, że na rynku będzie istniała pewna mała grupa osób gotowych bronić siebie i innych przed sporadycznymi przypadkami agresji. Lub też większa liczba osób może zaznajomić się z podstawowymi metodami samoobrony, posiąść umiejętność użycia ich do odparcia losowych przypadków napaści (napastnik nigdy nie będzie wiedział, kto umie się dobrze bronić) i uczynić systematyczne inicjowanie przemocy nieopłacalnym.<br /><br />Jednak nawet w takiej sytuacji system „Anarchii ze spontaniczną obroną” niesie ze sobą dwa szalenie trudne problemy. Pierwszy dotyczy obrony tych, którzy są wyraźnie bezbronni. Zakres tego problemu można ograniczyć, stosując zaawansowaną technologię w przypadku ograniczonych umysłowo osób z paraliżem kończyn (zakładając, że problem samej choroby nie zostanie rozwiązany przez odpowiednią technologię) i bardzo małych dzieci, które i tak wymagają stałej opieki. Zdarzają się również przypadki osób bezbronnych przez pewien krótki okres oraz – jeszcze rzadsze – tych napadanych z przeważającą siłą przez agresorów chcących sprawdzić swoje umiejętności na przeciwniku przypuszczalnie słabszym od nich. (Ostatni przypadek jest najrzadszy po prostu ze względu na wysoki stopień ryzyka i niski dochód materialny z inwestycji).<br /><br />Ci, którzy nie potrzebują – i nie powinni – być bronieni, to ci, którzy świadomie się na to zdecydowali: pacyfiści. LeFevre i jego uczniowie nie muszą się nigdy obawiać, że jakiś libertarianin użyje metod niezgodnych z ich przekonaniami, aby ich bronić. (Może dla łatwego rozpoznania mogliby przypinać sobie znaczek z gołąbkiem?)<br /><br />Dużo ważniejsze jest pytanie o to, co zrobić z człowiekiem inicjującym agresję już po akcie obrony. Od razu przychodzi na myśl sytuacja, w której czyjaś własność zostaje naruszona, a nieobecny właściciel nie może jej bronić. I wreszcie – choć w istocie stanowi to szczególny przypadek wymienionych wyżej wykroczeń – istnieje również możliwość oszustw oraz innych form naruszania umów. [18]<br /><br />Te sprawy można rozstrzygać drogą prymitywnej „strzelaniny” lub porozumienia społecznego – to jest poprzez interwencję trzeciej strony, która nie jest związana interesem z żadną ze stron sporu. Ten przypadek to fundamentalny problem dotyczący społeczeństwa. [19]<br /><br />Jakiekolwiek próby forsowania rozwiązań przeciwnych woli obu stron naruszają Libertariańską zasadę. Zatem „strzelanina”, która nie naraża na szwank trzeciej strony, jest dopuszczalna – ale poza paroma maniakami nikt nie uzna jej za rozwiązanie korzystne, skuteczne czy nawet cywilizowane (zadowalające estetycznie).<br /><br />Rozwiązanie wymaga zatem sędziego, „bezstronnego obserwatora” [<span style="font-style: italic;">“Fair Witness”</span>] lub arbitra. Gdy rozjemca lub sędzia wyda już i zakomunikuje wyrok, konieczne może okazać się wyegzekwowanie go siłą. (Swoją drogą, pacyfiści mogą wybrać arbitraż bez wykonywania wyroku).<br /><br />Powyższy system rynkowy został zaproponowany przez Rothbarda, Lindę i Morrisa Tannehillów oraz innych; nie musi być to jego ostateczny kształt; może zostać ulepszony dzięki postępom teorii i technologii (co niżej podpisany już uczynił). Na obecnym etapie historii wydaje się optymalny i jest tu przedstawiony jako wyjściowy model roboczy.<br /><br />Najpierw – zawsze wyłączając tych, którzy zdecydowali się nie uczestniczyć w systemie, ubezpieczamy się od napaści lub kradzieży. Człowiek może nawet przypisać konkretną wartość swemu życiu na wypadek morderstwa (czy nieumyślnego zabójstwa). Może ona przybrać różne formy – od odebrania napastnikowi życia poprzez pobranie od niego organów zdatnych do przeszczepu (jeśli pozwoli na to technologia), aby przywrócić ofierze życie, po wpłatę na fundację pozwalającą kontynuować czyjeś dzieło życia. Kluczowe jest tutaj to, że ofiara przypisuje wartość swemu życiu, ciału i mieniu, zanim nastąpi nieszczęście. (Dobra wymienialne można zwrócić, płacąc równowartość ich ceny rynkowej. Zob. niżej).<br /><br />A stwierdza ubytek mienia i zawiadamia o tym swoją firmę ubezpieczeniową IA. IA prowadzi śledztwo (albo poprzez jeden ze swoich działów, albo zatrudniając do tego zewnętrzną agencję detektywistyczną D). IA bezzwłocznie przekazuje A taki sam przemiot, jaki utracił, minimalizując stratę użyteczności dobra. [20] Może się zdarzyć, że D nie odnajdzie zaginionej własności. W takim przypadku strata poniesiona przez IA zostaje pokryta ze składek ubezpieczeniowych. Zwróćmy baczną uwagę na to, że – aby udało się utrzymać składki na niskim i konkurencyjnym poziomie – IA musi mieć silną motywację do odzyskiwania jak największej liczby skradzionych lub zaginionych dóbr. (Można by napisać całe tomy o braku takiej motywacji w monopolistycznych systemach wykrywania przestępstw, takich jak państwowa policja, oraz ich horrendalnym koszcie społecznym).<br /><br />Jeśli D stwierdza, że poszukiwane dobra znajdują się, dajmy na to, w posiadaniu B, a B dobrowolnie je zwraca (może skuszony nagrodą za znalezienie zguby), sprawa zostaje zamknięta. Konflikt powstaje tylko wtedy, gdy B twierdzi, że ma prawo do posiadania danego przedmiotu – i to samo twierdzi A.<br /><br />B ma firmę ubezpieczeniową IB, która może przeprowadzić niezależne śledztwo i przekonać IA o błędzie D. Jeśli tak się nie stanie, IA i IB znajdują się w stanie konfliktu. W tym momencie podnosi się standardowe zarzuty przeciw anarchii rynkowej, twierdząc, że dojdzie do eskalacji „wojny” między A i B, a w konflikt włączą się duże firmy ubezpieczeniowe, które mogą mieć własne siły ochrony znacznej wielkości albo kontrakty z agencjami ochrony (PA i PB). Ale na czym miałby polegać bodziec skłaniający IA oraz IB do użycia przemocy i zniszczenia nie tylko zasobów swojego konkurenta, ale z pewnością przynajmniej części swoich własnych? Mają jeszcze mniejszą motywację do stosowania przemocy w ugruntowanym od dawna społeczeństwie rynkowym; firmy posiadają specjalistów i kapitał związany z obroną. W społeczeństwie w przeważającej części libertariańskim (o którym właśnie mówimy) każda firma prowadząca dochodzenie z użyciem przemocy stałaby się wysoce podejrzana i z pewnością straciłaby klientów.<br /><br />IA oraz IB mogą po prostu wybrać bardzo tanie i zyskowne rozwiązanie – zapłacić firmie arbitrażowej za rozstrzygnięcie sporu, przedstawiając jej swoje roszczenia i dowody. Jeśli roszczenie B okaże się słuszne, IA zaniecha dalszego procesowania się, ponosząc niewielką (w porównaniu z wojną!) stratę, i dostaje silny bodziec, aby podnieść poziom prowadzonych przez siebie dochodzeń. Jeśli słuszne będzie roszczenie A, w analogicznej sytuacji znajdzie się IB.<br /><br />Do użycia przemocy dojdzie dopiero w momencie, gdy sprawa została już poddana arbitrażowi, zbadana i osądzona, a B wciąż odmawia zwrócenia skradzionej własności. (Do tego momentu udział B w sprawie mógł ograniczyć się do przyjęcia zawiadomienia o obronie prowadzonej w jego imieniu przez IB i zignorować je; wezwanie sądowe mogłoby zostać wydane dopiero po ogłoszeniu wyroku skazującego). Jednak PB oraz IB odstępują i B musi teraz stawić czoła zespołowi kompetentnych, skutecznych w zakresie odzyskiwania skradzionej własności fachowców. Nawet gdyby w tym momencie B wciąż opierał się z niemal szaleńczym zacięciem, zostałby prawdopodobnie zneutralizowany w najdelikatniejszy spośród możliwych sposób przez rynkową agencję ochrony, zabiegającą o dobry wizerunek publiczny i większą liczbę klientów – z samym B włącznie kiedyś w przyszłości. Nade wszystko PA musi działać tak, aby nie angażować w sprawę nikogo niezainteresowanego i nie naruszać własności osób trzecich.<br /><br />B oraz IB muszą teraz odpowiedzieć za szkodę. Odpowiedzialność może być podzielona na trzy części: restytucję, preferencję czasową i koszt pojmania winnego.<br /><br />Restytucja to zwrot skradzionego dobra lub jego rynkowej równowartości. Można by ją stosować nawet w odniesieniu do części ludzkiego ciała albo wartości przypisanej przez kogoś własnemu życiu.<br /><br />Preferencja czasowa to zwrot potencjalnych zysków utraconych w wyniku upływającego czasu; można ją łatwo ustalić w oparciu o rynkową stopę procentową, którą IA musiała zapłacić, aby bezzwłocznie przekazać A równowartość utraconej własności.<br /><br />Koszty pojmania winnego to suma kosztów dochodzenia, wykrycia, arbitrażu i wykonania wyroku. Zważmy, jak dobrze działa rynek, dając B dużą motywację do szybkiego zwrócenia skradzionego przedmiotu w celu minimalizacji kosztów ścigania go (dokładnie odwrotnie niż dzieje się to w większości systemów etatystycznych) i narastających odsetek.<br /><br />Zauważmy wreszcie wszystkie wbudowane w system bodźce skłaniające do szybkiego, skutecznego wymierzania sprawiedliwości i przywracania skradzionych dóbr przy minimum zamieszania i przemocy. Porównajmy to ze wszystkimi innymi stosowanymi systemami; zauważmy ponadto, że wszystkie elementy tego systemu zostały z sukcesem wypróbowane na przestrzeni dziejów. Nowatorstwo i wyjątkowość teorii libertariańskiej polega na opisaniu ich jako całości.<br /><br />Ten model przywracania sprawiedliwości został wyjaśniony tak szczegółowo (chociaż może być jeszcze rozwijany i ulepszany), ponieważ rozwiązuje on jedyny problem społeczny związany z użyciem siły. Pozostałe aspekty społeczeństwa libertariańskiego mogą być z powodzeniem przedstawione przez obdarzonych wyobraźnią autorów science fiction dobrze obeznanych z prakseologią (ukuty przez Misesa termin, oznaczający studiowanie ludzkiego działania, szczególnie – choć nie tylko – ekonomii).<br /><br />Pewnymi znakami szczególnymi opisywanego społeczeństwa – libertariańskiego w teorii i wolnorynkowego w praktyce, zwanego agorystycznym od greckiego słowa „agora”, oznaczającego „otwarty rynek” – są błyskawiczne innowacje w nauce, technologii, komunikacji, transporcie, produkcji oraz dystrybucji. To samo możemy powiedzieć o rozwoju sztuk pięknych oraz nauk humanistycznych, które będą nadążać za bardziej „materialnym” postępem; postęp nie-materialny będzie zaś prawdopodobny także ze względu na całkowitą wolność wszystkich form ekspresji artystycznej nie powiązanej w jakikolwiek sposób z inicjowaniem przemocy i coraz szybsze oraz pełniejsze przekazywanie jej chętnym odbiorcom. Literatura libertariańska wysławiająca te dobrodziejstwa wolności już jest dość pokaźna i rozwija się w szybkim tempie.<br /><br />W zakończeniu opisu teorii przywracania sprawiedliwości należy zająć się pewnymi stawianymi jej podchwytliwymi zarzutami. Większość z nich ogranicza się do kwestionowania idei przypisywania wartości naruszanym dobrom czy osobom. Pozostawienie tej decyzji bezosobowemu rynkowi oraz ofierze wydaje się jednak bardzo sprawiedliwe – zarówno wobec ofiary, jak i agresora.<br /><br />Sprawiedliwe traktowanie agresora oburza tych, którym wydaje się, że istnieje potrzeba karania za niepraworządne myślenie; odwracalność skutków czynu im nie wystarcza. [21]<br /><br />Chociaż ani Rothbard, ani David Friedman nie zajmują się moralnymi podstawami stosowania kar, spośród libertarian zwłaszcza oni opowiadają się za ekonomiczną potrzebą wykorzystania ich funkcji odstraszającej. Dowodzą, że każdy wskaźnik skuteczności zatrzymywania przestępców niższy od 100% daje małe prawdopodobieństwo sukcesu; „racjonalny przestępca” może zdecydować się na podjęcie ryzyka dla uzyskania spodziewanych korzyści. Trzeba zatem zastosować dodatkowy element odstraszający w postaci kary. Nie bierze się pod uwagę tego, że zmniejszy to motywację agresora do oddania się w ręce sprawiedliwości i w ten sposób wskaźnik zatrzymań obniży się jeszcze bardziej – albo tego, że kary trzeba będzie w coraz szybszym tempie zaostrzać, aby przeciwdziałać rosnącemu wskaźnikowi skutecznego unikania ich. W chwili, gdy to piszę, najniższy wskaźnik uchylania od kar za czyny definiowane przez państwo jako przestępstwa wynosi 80%; większość przestępców ma ponad 90% szans na to, że nie zostanie złapana. Dzieje się to w ramach systemu karno-rehabilitacyjnego, gdzie nie dochodzi do żadnej naprawy krzywd (ofiarę ograbia się dalej w podatkach przeznaczanych na utrzymanie systemu karnego), a rozwiązania rynkowe zostają odrzucone. Nie ma się co dziwić, że istnieje doskonale prosperujący „czerwony rynek” niepaństwowej agresji!<br /><br />Krytycy agorystycznej teorii przywracania sprawiedliwości i tak nie zauważają, że istnieje czynnik „entropii”. Potencjalny agresor musi położyć na jednej szali zysk z kradzieży przedmiotu, na drugiej zaś – perspektywę straty tego przedmiotu plus konieczność płacenia karnych odsetek oraz pokrycia kosztów aresztowania. To prawda, że jeśli odda się w ręce sprawiedliwości bez zwłoki, to odsetki i koszty aresztowania będą minimalne – tak samo jak koszty poniesione przez ofiarę i ubezpieczyciela.<br /><br />Agorystyczna metoda przywracania sprawiedliwości – pozostająca we wzajemnej relacji z posłuszeństwem prawu – stanowi nie tylko skuteczny środek odstraszający: rynkowe wyliczenie kosztów pojmania winnego pozwala na precyzyjny pomiar społecznego kosztu przymusu w społeczeństwie. Tej możliwości nie daje żaden inny spośród znanych dotychczas systemów. Jak mawia większość libertarian, wolność działa.<br /><br />W agorystycznej teorii przywracania sprawiedliwości myśli agresora nie odgrywają żadnej roli. Przyjmuje się tylko, że agresor to osoba [<span style="font-style: italic;">human actor</span>], która odpowiada za swoje czyny. Poza tym – czyja to sprawa, co ktoś sobie myśli? Istotne jest to, co agresor robi. Myśl nie jest czynem; przynajmniej w dziedzinie myśli anarchia jest wciąż absolutna. [22]<br /><br />Jeśli zrywasz się nagle i z przerażeniem stwierdzasz, że wpadłem przez okno do twojego domu, wybijając szybę, nie dbasz zbytnio o to, czy potknąłem się i wpadłem do środka, przechodząc obok, czy wpadłem w irracjonalną złość i skoczyłem, albo nawet czy był to świadomy plan, mający odwrócić uwagę ochroniarzy po drugiej stronie ulicy, aby nie zauważyli napadu na bank. To, czego chcesz, to aby szyba jak najprędzej znalazła się na swoim miejscu (a bałagan został posprzątany). To, co myślę, jest dla sprawy zwrotu mienia nieistotne. W istocie rzeczy można z łatwością wykazać, że angażowanie w to najmniejszego nawet nakładu energii to czyste marnotrawstwo. Motywacja – albo domniemana motywacja, bo możemy się jej tylko domyślać [22] – może być istotna dla wykrycia agresora, a nawet pozwolić arbitrowi na ustalenie prawdopodobieństwa, z jakim przestępstwa dokonała każda z dwóch równie podejrzanych osób, ale dla sprawiedliwości – tak jak postrzega ją libertarianin – znaczenie ma tylko to, aby możliwie najpełniej odwrócić skutki krzywdy wyrządzonej ofierze. „Grzeszne myśli” niech karze Bóg albo sumienie. [23]<br /><br />Inny kontrargument dotyczy obaw o to, co stanie się z inicjatorami przemocy, którzy spłacili swój dług (wobec konkretnego człowieka, nie – „społeczeństwa”), są „wolni” i mogą spróbować ponownie – mając większe doświadczenie. Co z recydywą, tak rozpowszechnioną w społeczeństwie etatystycznym?<br /><br />Oczywiście, od chwili, gdy ktoś zostanie rozpoznany jako agresor, będzie prawdopodobnie poddany baczniejszej obserwacji i – gdy zostanie popełnione przestępstwo podobne do tego, którego się niegdyś dopuścił – pierwszy znajdzie się na liście podejrzanych. I choć w nielicznych szczególnych przypadkach do pokrycia kosztów zwrotu mienia można wykorzystać obozy pracy, większości agresorów dla spłacenia zobowiązań umożliwiona zostanie praca we względnej swobodzie [<span style="font-style: italic;">relative freedom on bond</span>]. Tak więc nie będą istniały żadne „wyższe uczelnie edukacji przestępczej”, takie jak więzienia, które uczą agresji i zachęcają do niej.<br /><br />Charakterystyczną cechą tego precyzyjnie skonstruowanego i wysoce efektywnego systemu sądzenia i ochrony będzie to, że jego koszt – pod względem angażowanych przez poszczególne osoby czasu, myśli i pieniędzy – będzie znikomy. Ktoś może z kolei utrzymywać, że nie opisaliśmy w ogóle 99% agorystycznego społeczeństwa. Co z eliminacją działań autodestrukcyjnych (którą libertarianizm się nie zajmuje), badaniem kosmosu i kolonizacją, przedłużaniem życia, wzrostem inteligencji, relacjami międzyosobowymi i różnymi gustami? W tych sprawach tak naprawdę można i trzeba powiedzieć tyle, że – podczas gdy współczesny człowiek musi zużywać połowę albo nawet więcej swojego czasu i energii, służąc lub opierając się państwu – tę czaso-energię [<span style="font-style: italic;">time-energy</span>] (fizyczna definicja działania) będzie można wykorzystać do wszelkiego rodzaju innych celów służących samodoskonaleniu i okiełznywaniu natury. Potrzeba naprawdę cynicznego spojrzenia na ludzkość, żeby wyobrażać sobie cokolwiek innego niż bogatsze, szczęśliwsze społeczeństwo.<br /><br />Mamy zatem zarys naszego celu oraz szczegółowy opis (przybliżony obraz) kwestii sprawiedliwości i bezpieczeństwa. Znamy już „tutaj” i „tam”. Teraz przyjrzymy się drodze do celu – kontrekonomii.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY DO ROZDZIAŁU II<br /><br />[15] Aby wspomnieć o najbardziej spektakularnych dotychczas próbach:<br /><br />● Murray Rothbard użyje dowolnej znanej z przeszłości strategii politycznej, żeby posunąć sprawę libertarianizmu do przodu, odwołując się do coraz bardziej radykalnych, gdy dotychczasowe zawiodą.<br /><br />● Robert LeFevre postuluje czystość myśli i czynu każdego człowieka; postulat ten niżej podpisany oraz wiele innych osób uważa za inspirujący. LeFevre powstrzymuje się jednak od opisania całościowej strategii wynikającej z tej osobistej taktyki, częściowo ze względu na obawę, że zostanie oskarżony o to, iż – opisując ją – przepisuje komuś konkretne zachowania. Niżej podpisany nie ma takich obaw. Również pacyfizm LeFevre’a osłabia siłę przyciągania jego libertariańskiej taktyki, prawdopodobnie dużo bardziej niż [taktyka] na to zasługuje.<br /><br />● Andrew J. Galambos prezentuje całkiem kontrekonomiczne stanowisko (zob. następny rozdział), ale skutecznie odstrasza potencjalnych nowych libertarian swoją negatywną postawą względem ruchów i propozycją oparcia organizacji o „tajne stowarzyszenia”. Jego obsesja na punkcie „pierwotnej własności intelektualnej” [<span style="font-style: italic;">“primary property”</span>], podobnie jak pacyfizm LeFevre’a, prawdopodobnie zniechęca do pozostałej części jego teorii bardziej niż to uzasadnione.<br /><br />● <span style="font-style: italic;">Jak znalazłem wolność w zniewolonym świecie</span> [<span style="font-style: italic;">How I Found Freedom In An Unfree World</span>] Harry’ego Browna to niezwykle popularny przewodnik do osobistego wyzwolenia. Brown – czerpiący inspirację z myśli Rothbarda, LeFevre’a i Galambosa – nakreśla w dość przekonujący sposób, choć powierzchownie, skuteczną taktykę osobistą, pozwalającą przetrwać i odnosić sukcesy w społeczeństwie etatystycznym. Brown nie proponuje żadnej całościowej strategii, a jego metody stałyby się bezużyteczne w zaawansowanym, kontrekonomicznym systemie w miarę zbliżania się do wolnego społeczeństwa.<br /><br />● Koncepcja osiągnięcia wolności przez zdobycie technologicznej przewagi nad państwem nie ma jednego określonego rzecznika, ale jest w dużym stopniu związana z magazynem „Libertarian Connection”. Ta idea wydaje się mieć całkiem przekonujące podstawy – uwidocznione niedawno, kiedy państwo Stany Zjednoczone zdecydowało się nie regulować przeżywającego gwałtowny rozwój przemysłu informatycznego. Ale w wyżej wymienionej koncepcji nie bierze się pod uwagę pomysłowości tych, którzy będą usiłowali utrzymywać etatyzm przy życiu tak długo, jak długo ludzie będą się go domagali.<br /><br />[16] Możemy zakładać, że gdy zwiększa się nasza zdolność pojmowania, jesteśmy w stanie osiągnąć bardziej wolne społeczeństwo.<br /><br />[17] W <span style="font-style: italic;">Wielkiej eksplozji</span> [<span style="font-style: italic;">The Great Explosion</span>] Eric Frank Russell, pisarz science fiction, postuluje istnienie społeczeństwa bliskiego wyobrażanemu sobie przez LeFevre’a. Pacyfistyczni Gandowie mieli sposób na „Próżnych Jasiów” – nieliczne osoby odbiegające od normy. Niestety, bojkot zawiódłby z chwilą, gdy inicjatorzy agresji osiągnęliby „przełomową liczbę”, wystarczającą do utworzenia zwartego, samowystarczalnego subspołeczeństwa. Jest oczywiste, że mogliby to zrobić – zrobili to!<br /><br />[18] Według Misesa i Rothbarda oszustwo i niedopełnienie umowy (odpowiednie jej punkty mogą, oczywiście, określać postępowanie w takim przypadku) samo w sobie stanowi kradzież – kradzież przyszłych dóbr. Podstawą każdej umowy jest wymiana obecnych dóbr (zapłata tu i teraz) na przyszłe dobra (zapłata tam i w przyszłości).<br /><br />Każda kradzież jest inicjacją przemocy – niezależnie od tego, czy będzie to użycie siły w celu zagarnięcia cudzej własności bez zgody właściciela, czy niedopuszczenie do przyjęcia dóbr lub opłaty za dobra, których tytuł własności został zgodnie z umową przeniesiony.<br /><br />[19] Jak wskazuje Mises, społeczeństwo istnieje dzięki korzyściom z podziału pracy. Wskutek specjalizowania się w różnych rodzajach produkcji ludzie uzyskują większą łączną sumę wytworzonego bogactwa, niż każdy z nich zdołałby osiągnąć na własną rękę.<br /><br />[20] W tym miejscu musimy wprowadzić Misesowską koncepcję preferencji czasowej. Przyszłe dobra są zawsze niżej cenione niż teraźniejsze ze względu na niemożność ich natychmiastowego użycia. Chociaż poziom preferencji czasowej jest u poszczególnych osób różny, ludzie o wysokiej preferencji czasowej mogą pożyczać od tych o niższej preferencji czasowej, jako że suma, jaką ci pierwsi zapłacą w przyszłości tym drugim, będzie przez wierzycieli ceniona wyżej niż to, z czego wcześniej zrezygnowali, udzielając pożyczki. Punkt, w którym wszystkie te transakcje preferencji czasowej równoważą się na wolnym rynku, definiuje podstawową, czyli pierwotną, stopę procentową wszystkich pożyczek oraz inwestycji kapitałowych.<br /><br />[21] Murray Rothbard zajmuje tu najbardziej umiarkowane stanowisko: popiera zwrot mienia podwójnej wartości; to znaczy, agresor musi nie tylko doprowadzić (w miarę możliwości) do przywrócenia ofierze równowartości dóbr sprzed naruszenia sprawiedliwości, ale sam musi stać się ofiarą grabieży równej wielkości! To podwajanie wydaje się nie tylko arbitralne; Rothbard nie przedstawia też nigdzie moralnej podstawy dla takiej kary, nie mówiąc już o „rachunku moralnym” (<span style="font-style: italic;">á la</span> Bentham).<br /><br />Inni są znacznie gorsi i domagają się ograbienia schwytanego agresora na jeszcze większą skalę, czyniąc prawdopodobnym to, że nikt – poza największym głupcem, któremu zdarzyło się na chwilę zbłądzić – nie odda się dobrowolnie w ręce sprawiedliwości i raczej spróbuje sprawić, aby ścigający go drogo zapłacili za próbę schwytania go. Wielu neorandystów (Gary Greenberg na przykład) zastrzeliłoby dziecko za kradzież cukierka; inni przykuliby nastolatków łańcuchami do łóżek dla odpłaty za drobne występki.<br /><br />To jednak dopiero początek tego horroru. O wiele większą parodię sprawiedliwości proponują ci, którzy nie chcą zmuszać inicjującego przemoc do zwrotu skradzionego mienia ani nawet lekko go karać, ale rehabilitować go. Chociaż niektórzy spośród bardziej oświeconych zwolenników rehabilitacji zaakceptowaliby jednoczesne „odpracowywanie” zaciągniętego długu w ramach restytucji mienia, wykorzystaliby scedowane na nich przez ofiarę prawo do samoobrony (podstawę wszystkich legalnych działań), aby uwięzić agresora i – teraz, kiedy jest już bezbronny – poddać go praniu mózgu.<br /><br />Rehabilitatorzy – którym nie wystarcza ukaranie człowieka, wychłostanie go czy nawet relatywne miłosierdzie okrutnych tortur fizycznych – usiłują doprowadzić do zniszczenia wartości i motywacji, to jest: do zniszczenia ego. Mówiąc bardziej kwiecistym, ale uzasadnionym językiem: pragną pochłonąć duszę schwytanego agresora!<br /><br />[22] Jeśli odkryto by telepatię i okazałoby się, że da się ją w praktyce zastosować, mogłoby stać się możliwe przynajmniej badanie motywów oraz intencji; tym niemniej w systemie agorystycznym telepatia nadałaby się do zastosowania wyłącznie w przypadku próśb o ułaskawienie – ułaskawienie nakładające na ofiarę dalsze koszty. Ten przypis dotyczy także kolejnego akapitu – dlatego odnośnik do niego zaznaczono w tekście w dwóch miejscach.<br /><br />[23] Kiedy w ogóle zaczęto posługiwać się »karami«? – to dobre pytanie. Koncepcję tę da się zastosować tylko wobec niewolników, którzy nie mają nic do stracenia oprócz niedoświadczania bólu, wobec osób nieposiadających niczego (jeśli takie istnieją) oraz wobec bardzo małych dzieci, niezdolnych do wnoszenia opłaty za przywracanie sprawiedliwości i uważanych za niewystarczająco odpowiedzialne, aby zaciągnąć dług. Co oczywiste, prymitywna ekonomia miała o wiele za dużo problemów z racjonalnością i technologią, żeby zapewnić wiele solidnych usług w dziedzinie wykrywania przestępców i mierzenia utraconej wartości.<br /><br />Niemniej jednak niektóre prymitywne społeczeństwa, takie jak Irlandczycy, Islandczycy oraz Ibo, wprowadziły zasadę rekompensaty, żeby ograniczyć liczbę aktów zemsty – i szybko ewoluowały w quasi-anarchie.<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">III. Kontrekonomia – nasz środek</span><br /><br />Opisawszy szczegółowo naszą przeszłość oraz etatystyczną teraźniejszość i przedstawiwszy w zarysie wiarygodny opis dużo lepszego społeczeństwa możliwego do osiągnięcia przy naszej obecnej zdolności pojmowania i technologii, jaką dysponujemy – bez konieczności zmiany ludzkiej natury – dochodzimy do najważniejszej części manifestu: jak dostać się „stąd” – „tam”? Odpowiedź dzieli się naturalnie – albo może nienaturalnie – na dwie części. Bez państwa rozróżnienie między mikro (działania podejmowane przez konkretnego człowieka w jego własnym środowisku – z rynkiem włącznie) i makro (działania kolektywów) będzie co najwyżej ciekawym ćwiczeniem statystycznym, odnoszącym się w pewnym niewielkim stopniu do realiów rynku. Mimo to człowiek o wysokim poczuciu przyzwoitości może pragnąć rozumieć społeczne konsekwencje swoich czynów, nawet jeśli nie krzywdzą one nikogo.<br /><br />Państwo plugawi każdą czynność i zanieczyszcza nasze umysły bezpodstawnym poczuciem winy – dlatego niezwykle istotne staje się zrozumienie społecznych konsekwencji naszych działań. Na przykład: jeśli nie zapłacimy podatku i ujdzie nam to płazem, kto jest pokrzywdzony? My? Państwo? Niewinni? Libertariańska analiza pokazuje nam, że państwo jest odpowiedzialne za wszelkie ponoszone przez niewinnych straty; odpowiedzialnością za nie stara się obarczyć „egoistów unikających podatków”, a „usługi”, których „dostarcza”, są iluzoryczne. Ale mimo to musi chyba istnieć coś więcej niż zmyślnie zamaskowany samotny opór albo „zniknięcie z radarów państwa”? Jeśli partia polityczna lub armia rewolucyjna są dla osiągnięcia libertariańskich celów nieodpowiednie i samobójcze, jakie wspólne działanie daje rezultaty?<br /><br />Odpowiedzią jest agoryzm.<br /><br />Zachęcenie wielkich grup ludzi do przejścia ze społeczeństwa etatystycznego do agory jest możliwe, praktyczne, a nawet opłacalne. Na tym polega – w najgłębszym sensie tego słowa – prawdziwa działalność rewolucyjna, którą zajmiemy się w następnym rozdziale. Ale – aby zrozumieć tę odpowiedź w skali makro, musimy najpierw przedstawić w zarysie odpowiedź w skali mikro [24].<br /><br />Celem ekonomii establishmentu, tej pseudonauki, dla klasy panującej istotniejszym nawet od formułowania przepowiedni (podobnych do przepowiedni augurów w Imperium Rzymskim), jest dezorientowanie klasy rządzonych w kwestii tego, na co przeznacza się jej mienie, i jak jest jej odbierane. Nauka zajmująca się wyjaśnianiem, jak ludzie mogą chronić swój majątek i własność przed państwem, jest więc ekonomią wymierzoną przeciw establishmentowi albo, w skrócie, kontrekonomią [25]. Praktykowanie przez ludzi działań polegających na unikaniu państwa, wystrzeganiu się go i przeciwstawianiu się mu to działalność kontrekonomiczna. Terminu „kontrekonomia” będzie się niewątpliwie używać – wskutek swego rodzaju niestaranności – tak jak wyrazu „ekonomia” – odnosząc go zarówno do nauki (teorii), jak i do tego, co stanowi przedmiot jej badań (praktyki). Skoro niniejszy tekst jest sam w sobie kontrekonomiczną teorią, słowo „kontrekonomia” będzie się odnosić do praktyki.<br /><br />Dokładne przedstawienie i opisanie całej kontrekonomii albo nawet tylko jakichś jej szczególnie pożytecznych aspektów wymagałoby co najmniej jednego opasłego tomu. [26] Tutaj zostanie naszkicowane tylko to, co umożliwi zrozumienie pozostałej części manifestu.<br /><br />Przejście od społeczeństwa agorystycznego do etatystycznego będzie uciążliwe i żmudne – jak droga wysoko negatywnej entropii w fizyce. W końcu, gdy ktoś żyje w dobrze funkcjonującym wolnym społeczeństwie i rozumie jego działanie, dlaczego miałby życzyć sobie powrotu do systematycznego przymusu, grabieży i niepokoju? Szerzenie ignorancji oraz irracjonalności wśród osób zorientowanych i racjonalnych jest trudne; ukrywanie tego, co stało się już zupełnie jasne, jest prawie niemożliwe. Społeczeństwo agorystyczne powinno być – w porównaniu z dekadenckim – całkiem stabilne, a jednocześnie gotowe wciąż się doskonalić.<br /><br />Cofnijmy się w czasie – jakby przewijając do tyłu film – od społeczeństwa agorystycznego do współczesnego społeczeństwa etatystycznego. Co spodziewalibyśmy się zobaczyć?<br /><br />Najpierw pojawiłyby się małe, wyizolowane, w większości przylegające do siebie obszary etatystyczne, ponieważ państwo wymaga terytorialnego monopolu. Przebywające wciąż na etatystycznych obszarach ofiary stają się coraz bardziej świadome istnienia wokół nich wspaniałego wolnego świata i „ulatniają się”. Wielkie syndykaty rynkowych agencji ochrony powstrzymują państwo, broniąc tych, którzy zawarli umowy ubezpieczeniowe na ochronę. Co najważniejsze, ludzie poza etatystycznymi obszarami lub subspołeczeństwami cieszą się dobrodziejstwami społeczeństwa agorystycznego – być może za cenę wyższych składek ubezpieczeniowych i potrzebę zwracania uwagi na to, dokąd podróżują. W tym okresie agoryści mogliby współistnieć z etatystami, zachowując izolacjonistyczną „politykę zagraniczną”, jako że koszty inwazji na subspołeczeństwa etatystyczne i wyzwolenia ich byłyby wyższe niż bezpośredni zysk (chyba że państwo przypuści ostateczny atak na wszystkich frontach), ale nie ma żadnego poważnego powodu, aby wyobrażać sobie, że ofiary znajdujące się na terenach etatystycznych wybiorą dalszy ucisk, gdy libertariańska alternatywa będzie tak dobrze widoczna i łatwo dostępna. Obszary państwa są jak roztwór przesycony gotowy do wytrącenia anarchii.<br /><br />Cofnijmy się jeszcze o krok, a ujrzymy odwrotną sytuację. Stwierdzamy, że większa część społeczeństwa żyje w warunkach etatyzmu, a mniejsza – tak agorystycznie, jak to tylko możliwe. Jest jednak widoczna różnica: agoryści nie muszą zajmować zwartego terytorium. Mogą żyć gdziekolwiek, chociaż będą się skłaniali ku współdziałaniu z innymi agorystami – nie tylko po to, aby uzyskać silniejszą pozycję społeczną, ale dla ułatwienia i zwiększenia korzyści z wymiany handlowej. Zawsze bezpieczniej i zyskowniej dokonywać transakcji z klientami i dostawcami, których darzymy większym zaufaniem. Osoby nastawione bardziej agorystycznie będą miały tendencję do ściślejszej współpracy, a zbiorowości bardziej etatystyczne – do atomizacji. (Tendencja ta potwierdza się nie tylko w teorii; ona istnieje już obecnie w stadium embrionalnym). Pewne łatwe do obrony terytoria – których państwo nie jest w stanie zniszczyć – być może miejsca w kosmosie, wyspy na oceanie (lub pod oceanem) albo wielkomiejskie „getta”, mogą być prawie całkowicie agorystyczne. Jednak większość agorystów będzie żyła w obrębie obszarów, nad którymi prawo do kontroli rości sobie państwo.<br /><br />U większości osób dojrzymy całe spektrum postaw agorystycznych o różnym natężeniu – tak jak i dziś. Pewna grupa osób będzie czerpała korzyści z głębokiego zetatyzowania Państwa, inna grupa będzie w pełni świadoma agorystycznej alternatywy i zdolna do życia w jak największej wolności, a reszta – w różnym stopniu zdezorientowana – znajdzie się w środku.<br /><br />Wreszcie cofamy się do punktu, w którym widzimy tylko garstkę ludzi rozumiejących agoryzm, ogromną większość postrzegającą pozytywnie iluzoryczne korzyści z istnienia państwa albo niezdolną do uświadomienia sobie alternatywy i samych etatystów: aparat rządowy i klasę czerpiącą zyski z interwencji państwa w rynek [27].<br /><br />To opis naszego obecnego społeczeństwa. Jesteśmy „w domu”.<br /><br />Zanim zawrócimy i opiszemy drogę od etatyzmu do agoryzmu, spojrzyjmy na dzisiejsze społeczeństwo wyposażeni w naszą nowo nabytą agorystyczną świadomość. Podobnie jak podróżnik, który wraca do domu i widzi rzeczy w nowym świetle, mając wiedzę o obcych krajach i innych sposobach życia, możemy zyskać umiejętność wnikliwego spojrzenia na naszą obecną sytuację.<br /><br />Oprócz zdania sobie sprawy z tego, że istnieje pewna liczba oświeconych Nowych Libertarian tolerowanych na bardziej liberalnych obszarach etatystycznych na świecie (z „tolerancją” mamy do czynienia w takim stopniu, w jakim libertarianizm rozprzestrzenił się na etatystycznym obszarze), uświadamiamy sobie teraz coś jeszcze: istnieje wielka liczba ludzi, którzy działają w sposób agorystyczny, rozumiejąc niewiele z jakiejkolwiek teorii, ale, powodowani materialnymi pobudkami, unikają państwa, wystrzegają się go i przeciwstawiają się mu. Można chyba z pewnością powiedzieć, że wiążą się z nimi obiecujące możliwości.<br /><br />W Związku Sowieckim, bastionie arcyetatyzmu i niemal całkowicie zrujnowanej „oficjalnej” gospodarki, rozwinięty na gigantyczną skalę czarny rynek zapewnia Rosjanom, Ormianom, Ukraińcom i innym wszystko: od jedzenia i naprawy telewizora, po urzędowe papiery i protekcję klasy rządzącej. Jak donosi „Guardian Weekly”, Birma to niemal całkowicie czarny rynek, na którym rząd jest zredukowany do armii, policji i kilku nadętych polityków. To samo odnosi się w różnym stopniu do całego niemal Drugiego i Trzeciego Świata.<br /><br />Co z „Pierwszym” Światem? W krajach socjaldemokratycznych czarny rynek osiąga mniejsze rozmiary, ponieważ „biały rynek” akceptowanych przez prawo państwowe transakcji rynkowych jest większy – ale ten pierwszy i tak ma dość znaczne rozmiary. Włochy na przykład mają „problem” ze znaczną częścią pracowników administracji państwowej, którzy oficjalnie pracują od siódmej do czternastej, a przez resztę dnia wykonują różne prace nieoficjalnie, zarabiając „na czarno”. Holandia ma wielki czarny rynek w budownictwie mieszkaniowym wskutek wysokiego stopnia regulacji tej branży. W Danii ruch na rzecz unikania podatków osiągnął takie rozmiary, że ci spośród jego uczestników, których uwiodła polityka, utworzyli drugą co do wielkości partię. A to tylko najbardziej wyraziste przykłady, które prasa miała możliwość lub była gotowa opisać. Powszechnie unika się kontroli walutowych: przypuszcza się, że na przykład we Francji każdy trzyma w ukryciu znaczną ilość złota, a wycieczki do Szwajcarii w celach innych niż tylko zwiedzanie i jazda na nartach są powszechne.<br /><br />Żeby naprawdę docenić zakres tej kontrekonomicznej działalności, trzeba spojrzeć na względnie wolne gospodarki „kapitalistyczne”. Przyjrzyjmy się czarnym i szarym rynkom [28] w Ameryce Północnej i pamiętajmy, że mamy tam do czynienia z przypadkiem najmniejszego nasilenia aktywności kontrekonomicznej na świecie.<br /><br />Według amerykańskiego Urzędu Skarbowego [<span style="font-style: italic;">Internal Revenue Service</span>] co najmniej dwadzieścia milionów ludzi należy do „ekonomicznego podziemia”, którego uczestnicy używają gotówki lub dokonują handlu wymiennego, aby uniknąć wykrycia transakcji i płacenia podatków. Miliony trzymają pieniądze w złocie i na zagranicznych kontach, żeby uniknąć ukrytego opodatkowania w postaci inflacji. Według Urzędu Imigracji i Naturalizacji [<span style="font-style: italic;">Immigration and Naturalization Service</span>] zatrudnione są miliony „nielegalnych imigrantów”. Jeszcze więcej osób handluje marihuaną oraz innymi zakazanymi narkotykami, z letrilem, tryptofanem, lekami przeciw AIDS i innymi zakazanymi substancjami medycznymi włącznie, lub używa ich.<br /><br />Wreszcie są też osoby dopuszczające się „przestępstw bez ofiar”. Możemy tu wymienić – poza używaniem narkotyków – prostytucję, pornografię, przemyt, fałszywe dokumenty tożsamości, hazard i zakazane zachowania seksualne, w których uczestniczą dobrowolnie dwie dorosłe osoby. Niezależnie od „ruchów reformatorskich”, starających się o legalizację wymienionych wyżej działań metodami politycznymi, społeczeństwo postanowiło działać bez zwłoki – i, czyniąc to, tworzy kontrekonomię.<br /><br />Ale na tym nie koniec. Odkąd w USA wprowadzono odgórnie rządowe ograniczenie prędkości do 55 mil na godzinę, większość Amerykanów stała się kontrekonomicznymi kierowcami. Kierowcy ciężarówek rozwinęli komunikację radiową, żeby uniknąć egzekwowania przez państwo tych regulacji. Dla kierowców niezrzeszonych, którzy mogą zrobić cztery kursy, jeśli jadą 75 mil na godzinę, zamiast trzech, które przejechaliby przy prędkości 55 mil, kontrekonomiczne prowadzenie ciężarówki to kwestia przetrwania.<br /><br />Kwitnie prastara tradycja przemytu, przybierając rozmaite formy: od łodzi wypełnionych marihuaną i sprowadzanych z zagranicy urządzeń obłożonych wysokim cłem, poprzez ciężarówki przewożące ludzi z mniej rozwiniętych krajów, po turystów ukrywających w bagażu coś „ekstra” i nie zgłaszających tego celnikom.<br /><br />Niemal każdy w jakiś sposób zniekształca lub nagina fakty w swoim formularzu podatkowym, nie księguje opłat za usługi, nie zgłasza transakcji z krewnymi i nie informuje o nielegalnych pozycjach przyjętych podczas uprawiania seksu ze swoimi partnerami.<br /><br />Zatem każdy jest w pewnym stopniu kontrekonomistą! I z punktu widzenia teorii libertariańskiej jest to do przewidzenia. Niemal każdy aspekt ludzkiego działania jest zakazany, regulowany albo poddany kontroli przez państwową legislację. Przepisy te są tak liczne, że nawet gdyby istniała taka Partia „Libertariańska”, która zapobiegałaby powstawaniu nowych regulacji i sprawnie doprowadzała do zniesienia dziesięciu czy dwudziestu ustaw podczas każdej sesji obrad, nie doprowadziłoby to do znacznego ograniczenia lub zniesienia państwa (nie wspominając o samym mechanizmie!) i przez tysiąc lat! [29]<br /><br />Oczywiście państwo jest niezdolne do skutecznego egzekwowania swoich ustaw. Wciąż jednak istnieje. A skoro każdy jest poniekąd kontrekonomistą, dlaczego kontekonomia nie ogarnęła całej gospodarki?<br /><br />Poza Ameryką Północną jako jedną z przyczyn tego stanu rzeczy możemy ponadto wskazać wpływ imperializmu. W latach trzydziestych XX wieku Związek Sowiecki otrzymał od bardziej rozwiniętych krajów wsparcie, a podczas II wojny światowej – wielkie ilości broni [<span style="font-style: italic;">instruments of violence</span>]. Nawet dziś wysoko dotowany bezzwrotnymi pożyczkami „handel” wspiera reżimy radziecki i chiński. Ten przepływ kapitału (albo: anty-kapitału, jako że powoduje on niszczenie wartości) oraz pomocy wojskowej z obydwu bloków utrzymuje reżimy w pozostałej części świata. Ale nie wyjaśnia to przypadku Ameryki Północnej.<br /><br />Tym, co jest obecne wszędzie na Ziemi, i pozwala państwu nadal istnieć, jest przyzwolenie jego ofiar. [30] Każda ofiara etatyzmu w pewnym stopniu uznaje państwo. Coroczne obwieszczenie Urzędu Skarbowego, że podatek dochodowy zależy od „dobrowolnego przyzwolenia” jest, o ironio, prawdziwe. Gdyby podatnicy zupełnie odcięli wampirowi państwa dopływ krwi, ten niechybnie by zginął; jego nieopłacone policja i armia niemal natychmiast zdezertowałyby, pozbawiając potwora zębów. Gdyby każdy porzucił „legalny środek płatniczy”, a do wszelkich transakcji zaczął używać złota i innych dóbr, wątpliwe, by nawet opodatkowanie pozwoliło na utrzymanie współczesnego państwa przy życiu. [31]<br /><br />Kluczowa staje się tutaj rola państwowej kontroli nad edukacją i mediami informacyjnymi, zarówno bezpośrednia, jak i sprawowana przez posiadaczy z klasy panującej. Dawniej państwowi kapłani mieli za zadanie sankcjonowanie działań króla i arystokracji, ukrywanie prawdy dotyczącej opartych na ucisku stosunków społecznych i wzbudzanie poczucia winy u osób stosujących uniki i stawiających opór. Rozdział religii od państwa przeniósł ten ciężar na nową klasę intelektualną (którą Rosjanie nazwali inteligencją). Niektórzy intelektualiści, uznając (tak jak wcześniej dysydenccy teologowie i duchowni) prawdę za wartość najwyższą, zajmują się raczej wyjaśnianiem rzeczywistości niż jej zaciemnianiem, ale są lekceważeni albo obrzucani obelgami i z trzymani z dala od pieniędzy kontrolowanych przez państwo i rozmaite fundacje. W ten sposób tworzy się zjawisko dysydencji i rewizjonizmu; i tym sposobem postawa antyintelektualistyczna tworzy się wewnątrz społeczeństwa, które traktuje z podejrzliwością bądź nie całkiem rozumie funkcję salonu intelektualistów.<br /><br />Zwróćmy uwagę na to, jak anarchistyczni intelektualiści są atakowani i represjonowani w każdym państwie; a ci, którzy opowiadają się za odrzuceniem obecnej klasy rządzącej – nawet jeśli chcą jedynie zastąpić ją inną – są uciszani. Ci, którzy proponują zmiany mające wyeliminować niektórych beneficjentów państwa i wprowadzić innych, są wychwalani przez zyskujących na tym członków wyższych sfer i atakowani przez potencjalnych przegranych.<br /><br />Wspólną cechą najbardziej zatwardziałych czarnorynkowców jest poczucie winy. Chcą oni bowiem „zrobić majątek” i wrócić do „normalnego społeczeństwa”. Przemytnicy i prostytutki czekają z utęsknieniem dnia, gdy zostaną ponownie zaakceptowani przez społeczeństwo – nawet jeśli obecnie tworzą udzielające sobie wzajemnego wsparcia „subspołeczności” wyrzutków. Niemniej jednak zdarzały się wyjątki od tego zjawiska poszukiwania akceptacji: grupy dysydentów religijnych w XVIII wieku, utopijne wspólnoty polityczne na początku XIX wieku, a w niedalekiej przeszłości – kontrkultura hipisów i Nowej Lewicy. Cechą wyróżniającą te grupy było przekonanie, że ich subspołeczności są lepsze niż reszta społeczeństwa. Trwożna reakcja, którą wywołali w reszcie społeczeństwa, była spowodowana obawą, że mają rację.<br /><br />Wszystkie te obliczone na samowystarczalność subspołeczeństwa upadły przede wszystkim z jednego powodu: nieznajomości ekonomii. Żadne więzy społeczne, niezależnie od tego, jak piękne, nie mogą oddziaływać na społeczeństwo tak silnie jak jego podstawowe spoiwo – podział pracy. Antyrynkowa wspólnota sprzeciwia się jedynemu dającemu się egzekwować prawu – prawu natury. Podstawową strukturą organizacyjną społeczeństwa (powyżej poziomu rodziny) nie jest wspólnota (czy plemię, związek plemion albo państwo), ale agora. Bez względu na to, jak wielu pragnie, żeby komunizm zadziałał i poświęca się temu celowi, komunizm poniesie porażkę. Zwolennicy komunizmu mogą przez czas nieokreślony i kosztem wielkiego wysiłku powstrzymywać agoryzm, lecz gdy poluzują więzy, „naturalny prąd”, albo „Niewidzialna Ręka”, albo „fala historii”, albo „bodziec zysku”, albo „robienie tego, co przychodzi naturalnie”, innymi słowy „porządek spontaniczny” niechybnie powiedzie społeczeństwo coraz bliżej czystej agory.<br /><br />Dlaczego ludzie tak opierają się osiągnięciu ostatecznego szczęścia? Psychologowie próbowali odpowiedzieć na to pytanie, odkąd zaczęli się zajmować swoją dziedziną. Możemy wszakże udzielić dwóch odpowiedzi ogólnych, jeśli chodzi o kwestie socjoekonomiczne: opór jest wywoływany przez internalizację antyzasad (które wydają się prawdziwe, ale w rzeczywistości są sprzeczne z prawem naturalnym) oraz sprzeciw grup interesu.<br /><br />Teraz widzimy jasno, czego potrzeba, aby utworzyć społeczeństwo libertariańskie. Z jednej strony potrzebujemy uczyć libertariańskich aktywistów i zwiększać świadomość kontekonomistów, aby przekonać ich do libertariańskiej teorii i wzajemnego wspierania się. „Mamy rację, jesteśmy lepsi, żyjemy w moralny, spójny sposób i budujemy lepsze społeczeństwo – przynoszące korzyści nam i innym” – mogłyby potwierdzić nasze „grupy aktywistów” [<span style="font-style: italic;">“encounter groups”</span>].<br /><br />Zwróćmy uwagę na to, że mało prawdopodobne jest, aby ci libertariańscy aktywiści, którzy sami nie praktykują w pełni kontrekonomii, byli przekonujący. „Libertariańscy” kandydaci na stanowiska polityczne swoim działaniem zaprzeczają wszystkiemu (wartościowemu), co mówią; niektórzy spośród nich zajmowali nawet stanowiska w urzędach podatkowych i departamentach obrony!<br /><br />Z drugiej strony, musimy się bronić przed grupami interesu albo przynajmniej ograniczyć, w takim stopniu, w jakim to możliwe, stosowany przez nie ucisk. Jeśli rezygnujemy z reformistycznego działania politycznego, które przynosi efekt odwrotny od zamierzonego, jak możemy to osiągnąć?<br /><br />Jednym ze sposobów jest angażowanie coraz większej liczby osób w działalność kontrekonomiczną i utrudnianie państwu dostępu do tych dóbr, które może zagrabić. Ale uniki to za mało; jak powinniśmy się bronić, a nawet – kontratakować?<br /><br />Będziemy powoli, ale nieprzerwanie zmierzać ku wolnemu społeczeństwu, przekonując coraz więcej kontrekonomistów do libertarianizmu i coraz więcej libertarian do kontrekonomii, łącząc ostatecznie teorię z praktyką. Kontrekonomia będzie się rozwijać i rozprzestrzeniać – aż osiągnie następny etap, który widzieliśmy w naszej podróży do przeszłości, z coraz większą subspołecznością agorystyczną wszczepioną w społeczeństwo etatystyczne. Niektórzy agoryści mogą nawet zgromadzić się w większych skupiskach, tworząc rozpoznawalne dzielnice oraz getta i przeważać liczebnie na wyspach lub w kosmicznych koloniach. W tym momencie istotna stanie się kwestia ochrony i obrony.<br /><br />Posługując się naszym agorystycznym modelem (zob. rozdział II), możemy przewidzieć, jak rozwiną się usługi ochrony. Przede wszystkim, dlaczego ludzie angażują się w działalność kontrekonomiczną bez pewności, że nic im nie grozi? Zysk osiągany za cenę podejmowanego ryzyka jest większy niż ewentualna strata. To twierdzenie jest, oczywiście, prawdziwe w odniesieniu do każdej działalności ekonomicznej, ale wymaga specjalnego podkreślenia w przypadku kontrekonomii:<br /><br />Fundamentalną zasadą kontrekonomii jest wymiana ryzyka na zysk. [32]<br /><br />Im większy jest spodziewany zysk, tym większe ryzyko. Zauważmy, że jeśli ryzyko maleje, ludzie podejmują z powodzeniem dużo więcej działań kontrekonomicznych – stanowi to niewątpliwie wskazówkę, że wolne społeczeństwo jest zamożniejsze od takiego, w którym brak wolności.<br /><br />Ryzyko można zmniejszać dzięki większej przezorności, ostrożności, wzmacniając środki bezpieczeństwa (zamki, schowki, domy służące za kryjówki [<span style="font-style: italic;">safe houses</span>]) i darząc zaufaniem wyłącznie osoby, na których rzeczywiście można polegać. To ostatnie spostrzeżenie wskazuje, że agoryści szczególnie cenią prowadzenie interesów z innymi agorystami. Świadczy też o silnej motywacji ekonomicznej, która spaja subspołeczeństwo agorystyczne i skłania jego członków do angażowania w nie kolejnych osób oraz wspierania wszelkich prób tego rodzaju.<br /><br />Kontrekonomiczni przedsiębiorcy mają motywację do wprowadzania lepszych urządzeń ochronnych i kryjówek, instrukcji pozwalających stosować uniki oraz do „prześwietlania” potencjalnych klientów i dostawców innych kontrekonomicznych przedsiębiorców. W ten sposób powstaje kontrekonomiczna branża usług ochronnych.<br /><br />W miarę swojego rozwoju może ona zacząć ubezpieczać od przypadków „dorwania” kontrekonomisty przez funkcjonariuszy państwowych, zmniejszając jego ryzyko i przyspieszając kontrekonomiczny wzrost. W następnej kolejności branża usług ochronnych może zapewnić obserwację i ochronę terenów strzeżonych, stosując systemy alarmowe i wykorzystujące zaawansowaną technologię urządzenia maskujące. Może też oferować usługi strażników chroniących przed przestępcami innymi niż państwo. Już teraz wiele dzielnic mieszkaniowych, biznesowych czy zajmowanych przez mniejszości zatrudnia prywatne patrole, straciwszy wiarę w rzekomą ochronę własności przez państwo.<br /><br />Jednocześnie arbitraż zmniejszy ryzyko łamania umów między uczestnikami kontrekonomicznej wymiany. Agencje ochrony zaczną egzekwować dotrzymywanie warunków umów między agorystami, chociaż w początkowych stadiach [rozwoju kontrekonomii] największym „egzekutorem” pozostanie państwo, któremu będzie można wydać innego agorystę. Jednakże podobny czyn zaowocuje szybkim wykluczeniem z subspołeczności; tak więc cenny okaże się wewnętrzny mechanizm egzekucyjny.<br /><br />W ostatnich stadiach opisywanego procesu dopełnienie warunków kontrekonomicznych transakcji z etatystami będzie egzekwowane przez agencje ochrony, a agoryści będą w ten sposób chronieni przed przestępczą działalnością państwa. [33]<br /><br />W tym momencie docieramy do ostatniego etapu przed osiągnięciem społeczeństwa libertariańskiego. Społeczeństwo jest podzielone na ogromne, bezpieczne obszary agorystyczne i kurczące się błyskawicznie sektory państwowe.<br /><br />Stoimy na krawędzi rewolucji.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY DO ROZDZIAŁU III<br /><br />[24] Mikro i makro to terminy zaczerpnięte z obecnej ekonomii establishmentu. Podczas gdy kontrekonomia jest częścią agoryzmu (dopóki państwo nie zaniknie), agoryzm obejmuje zarówno kontrekonomię (jeśli chodzi o praktykę), jak i libertarianizm (jeśli chodzi o teorię). Ponieważ teoria ta przewiduje konsekwencje praktykowania kontrekonomii na wielką skalę, będę używał terminu „agorystyczny” w sensie makro, a „kontrekonomiczny” – w sensie mikro. Ponieważ rozróżnienie to jest z natury niejednoznaczne, wspomniane terminy czasami nakładają się na siebie i wtedy będą stosowane zamiennie.<br /><br />[25] Termin „kontrekonomia” utworzono w taki sam sposób, jak wyrażenie „kontrkultura”; nie oznacza on antyekonomii – tak jak kontrkultura nie oznaczała antykultury.<br /><br />[26] Pisanie tego tomu, noszącego tytuł <span style="font-style: italic;">Kontrekonomia</span>, zostało rozpoczęte i powinno zostać ukończone w 1981 r., a opublikowane w 1982, jeśli taka będzie wola rynku!<br /><br />Uwaga do drugiego wydania: rynek jeszcze nie wyraża tej woli, ale wkrótce…<br /><br />Uwaga do czwartego wydania: SEK3 zmarł przed ukończeniem swojego <span style="font-style: italic;">magnum opus</span>, ale KoPubCo jest w trakcie przygotowywania do publikacji w najbliższej przyszłości fragmentów <span style="font-style: italic;">Kontrekonomii</span> istniejących w rękopisie.<br /><br />[27] Tę klasę nazywano „klasą panującą”, „elitą władzy” lub „spiskiem” – w zależności od tego, czy analiza pochodziła od marksisty, liberała czy kogoś związanego ze Stowarzyszeniem Johna Bircha [<span style="font-style: italic;">John Birch Society</span>]. Terminy te będą stosowane zamiennie, aby pokazać, że znaczą to samo.<br /><br />[28] Chociaż pewne działania wiążące się z inicjowaniem przemocy – takie jak morderstwo czy kradzież – wrzuca się często do jednego worka z etykietką „czarny rynek”, libertarianin uważa ogromną większość czynów określanych mianem „zorganizowanej przestępczości” za całkowicie dopuszczalną, choć czasami napawającą go obrzydzeniem. Mafia, na przykład, nie jest czarnym rynkiem, ale działa na pewnych obszarach czarnego rynku jako rząd, wymuszając od swoich ofiar pieniądze za ochronę (podatki) i narzucając swoją władzę drogą morderstw i pobić (wymuszanie posłuszeństwa prawu), a nawet prowadzi wojny, gdy jej monopol jest zagrożony. Te działania będą określane mianem czerwonego rynku – aby odróżnić je od moralnych działań czarnorynkowych, którymi zajmiemy się poniżej. Krótko mówiąc, „czarny rynek” oznacza dowolne nie związane z inicjowaniem przemocy działania zabronione przez państwo, które podejmuje się mimo tego zakazu.<br /><br />Mianem „szarego rynku” będziemy określać handel dobrami i usługami, które same w sobie nie są nielegalne, ale zostały uzyskane lub są dystrybuowane w sposób zabroniony przez państwo. Do tej kategorii zalicza się znaczna część tego, co nazywamy „przestępczością »białych kołnierzyków«”, którą większość społeczeństwa aprobuje z pobłażliwym uśmiechem.<br /><br />Wyznaczenie granicy między czarnym i szarym rynkiem zależy w ogromnej mierze od stanu świadomości społeczeństwa, w którym żyjemy. Łatwo rozpoznać czerwony rynek. Morderstwo to czerwony rynek; bronienie się przed przestępcą (gdy państwo zakazuje samoobrony) – z policjantem włącznie – to czarny rynek w Nowym Jorku, a szary w Orange County.<br /><br />[29] W ten sposób Partia „Libertariańska” będzie podtrzymywać etatyzm. W dodatku zaangażuje się w ochronę nieuczciwie osiągniętych zysków klasy rządzącej oraz utrzymywanie państwowego systemu wymuszania posłuszeństwa.<br /><br />[30] Dziękuję, Ayn Rand, za to sformułowanie.<br /><br />[31] Mimo że w literaturze libertariańskiej omówiowo obszernie prawdziwą naturę i mechanizm inflacji, wiele osób wciąż nie rozumie tego tematu.<br /><br />W skrócie: ogólny wzrost cen to tylko skutek inflacji, która jest zwiększeniem podaży pieniądza. O wiele bardziej niszcząca jest redystrybucja własności [<span style="font-style: italic;">wealth</span>] i jej efekty uboczne, które zaburzają gospodarkę. Państwo „kreuje” pieniądz, który w ramach redystrybucji trafia do pierwszego szeregu beneficjentów – wielkich bankierów, aby opłacić działania wojenne i ustawodawstwo socjalne – oraz do drugiego szeregu użytkowników: pracowników administracji państwowej. Gdy, korzystając z niepopartej niczym poza dodrukowanymi kwitami siły nabywczej, podnoszą oni swoje ceny, wszyscy inni dochodzą do wniosku, że nie są w stanie kupować tyle, ile wcześniej.<br /><br />Nieoczekiwany wzrost cen (rynek radzi sobie ze spodziewaną inflacją) sygnalizuje przedsiębiorcom, że powinni inwestować w dobra kapitałowe w związku ze wzrastającym popytem. Gdy konsumpcja zmniejsza się ze względu na ogólny spadek siły nabywczej pieniądza, przedsiębiorcy stwierdzają, że przeinwestowali i muszą sprzedawać ze stratą, zwalniać pracowników oraz likwidować kapitał – skutkuje to kryzysem gospodarczym. Żądania bezrobotnych pracowników i stojących na krawędzi bankructwa kapitalistów często skłaniają państwo do ponownego zwiększenia podaży pieniądza w celu „stymulowania” gospodarki – to znaczy wywołania kolejnego iluzorycznego ożywienia gospodarczego.<br /><br />Niestety, nie można się spodziewać, że ten nowy zastrzyk pustego pieniądza zadziała; jego skutkiem jest jeszcze większa inflacja. Jeżeli ten cykl będzie trwał dalej, doprowadzi do hiperinflacji (klasycznym przykładem są Niemcy w roku 1923) i załamania waluty (Mises opisowo określał to mianem „gorączki prowadzącej do katastrofy” [<span style="font-style: italic;">Crack-Up Boom</span>]).<br /><br />Rzekomo wolnorynkowi ekonomiści ponaglają państwo do „przełknięcia gorzkiej pigułki” kryzysu (postąpienia podobnie jak człowiek uzależniony, który z miejsca odstawia swój narkotyk, aby nie przedawkować), aby poradzić sobie ze skutkami zastrzyku pieniężnego i uzdrowić system. Jak można zauważyć, powoduje to głębokie utrwalanie etatyzmu.<br /><br />O wiele lepsze rozwiązanie polegałoby na tym, że ludzie zrezygnowaliby z niemającej pokrycia waluty państwowej na rzecz środków wymiany niepodatnych na [wywoływaną przez państwo] inflację, takich jak złoto, srebro lub inne surowce, albo mających większe pokrycie walut zagranicznych, w celu przyspieszenia upadku pustego pieniądza.<br /><br />[32] Pomocny może być przykład ukazujący, jak ta zasada funkcjonuje. Załóżmy, że chciałbym przyjąć i sprzedać dobra pochodzące z przemytu, uniknąć podatku lub złamać jakieś prawo. Powiedzmy, że mogę zarobić na każdej transakcji 100 tys. dolarów.<br /><br />Posługując się rządowymi statystykami – zawsze wskazujących zawyżoną na korzyść funkcjonariuszy państwa liczbę aresztowań (nie są oni w stanie stwierdzić, jaka część działalności kontrekonomicznej uchodzi praktykującym ją osobom na sucho) – oceniam stopę zatrzymań na 20%. Można potem ustalić, jaki procent tych spraw zostanie skierowanych do sądu i jaki odsetek zakończy się skazaniem, nawet jeśli ma się dobrego prawnika. Powiedzmy, że 25% spraw idzie pod sąd, z czego 50% kończy się skazaniem. (Ostatni wskaźnik jest wysoki, ale do spraw „przegranych” wliczamy te, których koszty musimy pokryć sami – nawet jeśli zostajemy uniewinnieni). Ponoszę zatem ryzyko w wysokości 2,5% (0,2×0,25×0,5=0,025). To dużo w porównaniu z większością rzeczywistych transakcji.<br /><br />Załóżmy, że maksymalna kara, jaką mogę dostać, to 500 tys. dolarów grzywny lub 5 lat więzienia – lub też obie te kary łącznie. Pominąwszy moje kontrekonomiczne transakcje (nie można ich z pewnością wliczać, gdy decyduję o tym, czy je podejmować, czy nie), mógłbym zarobić 20 tys. dolarów rocznie, więc podczas pobytu w więzieniu straciłbym dodatkowo 100 tys. dolarów. Bardzo ciężko określić koszt pięciu lat więzienia, ale przynajmniej w naszej obecnej sytuacji nie jest to o wiele gorsze niż inne przymusowe zakłady zamknięte (szkoła, armia, szpital), a kontrekonomista nie będzie nękany poczuciem winy i wyrzutami sumienia.<br /><br />Kładę więc na szali: 2,5% z 600 tys. dolarów (czyli 15 tys. dolarów) straty i 5 lat przeciw 100 tys. dolarów zysku! A z łatwością mógłbym ubezpieczyć się na sumę 15 tys. dolarów (lub mniejszą), która pokryłaby koszt wszystkich opłat i kar! Krótko mówiąc: to działa.<br /><br />[33] Trzeba by pewnie w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że w kontrekonomii firmy mogłyby osiągać całkiem znaczne rozmiary. Można spierać się o to, czy na wszystkich etapach produkcji istnieliby „pracownicy najemni” zamiast „niezależnych kontrahentów”, chociaż zdaje mi się, że cała koncepcja pracy opartej o model „pracownik/szef” jest reliktem czasów feudalizmu, a nie, jak twierdzi Marks, podstawą „kapitalizmu”. Oczywiście, państwowy kapitalizm jest przeciwieństwem tego, co postuluje libertarianin.<br /><br />Co więcej, nawet dziś duże firmy mogłyby przynajmniej częściowo przejść na działalność kontrekonomiczną, przeprowadzając pewną część transakcji na „białym rynku”, aby zadowolić funkcjonariuszy państwowych, zapłacić niewielki podatek i zgłosić symboliczną liczbę pracowników. Reszta interesu rozwijałaby się nieoficjalnie (co często już ma miejsce) dzięki transakcjom z niezależnymi kontrahentami, którzy dostarczą gotowy produkt, dokonają jego naprawy i zajmą się jego dystrybucją. Nikt – żadna firma, żaden pracownik, ani żaden przedsiębiorca – nie musi działać na białym rynku.<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">IV. Rewolucja – nasza strategia</span><br /><br />Nasza obecna sytuacja została przeanalizowana, nasz cel – dostrzeżony, mechanizm [jego osiągnięcia] – objaśniony, a prowadzące do niego ścieżki – wytyczone. Jeśli po prostu sami staniemy się kontrekonomistami, jeśli będziemy kształcili się w libertarianizmie i słowem oraz czynem przekazywali innym jego idee, osiągniemy nasze libertariańskie społeczeństwo. Wystarczyłoby, gdyby większość ludzi postąpiła w ten sposób. Żaden Nowy Libertarianin nie powinien ganić libertariańskich kontrekonomistów za to, że nie robią więcej. Są agorystami i zrozumieją to w swoim czasie.<br /><br />Być może jednak nawet ci zwykli agoryści chcieliby wspomóc przedsiębiorców, których działanie przyczynia się w sposób szczególny do przyspieszenia przejścia od etatyzmu do społeczeństwa agorystycznego. Także inni, zauważając wzrastającą inflację, która prowadzi do załamania gospodarki, albo oznaki nadchodzącej wojny, będą chcieli coś z tym zrobić. Wreszcie, konieczne jest powstrzymanie kontrataków państwa, mających na celu obalenie subspołeczeństwa agorystycznego i sprowadzenie libertarian na manowce. Te zadania stanowią pole działania aktywisty Nowego Libertarianizmu. [34]<br /><br />Dla tych jednak, którzy chcą wyłącznie żyć w sposób tak wolny, jak to tylko możliwe, oraz współpracować z innymi ludźmi o podobnych poglądach, kontrekonomiczny libertarianizm jest wystarczający. Nie trzeba niczego więcej.<br /><br />Ci natomiast, którzy pragną w jakikolwiek sposób wspierać heroicznych przedsiębiorców specjalizujących się we wciąganiu kolejnych osób do agory, naprawiających wywoływane przez państwo katastrofy i zwalczających etatystów na wszelkie możliwe sposoby, potrzebują przewodnika, który pomoże oddzielić tych, którzy „robią coś wartościowego”, od tych, którzy marnują wysiłki, oraz tych, którzy w istocie rzeczy przeszkadzają w osiągnięciu większej wolności (innymi słowy: działają kontrrewolucyjnie). Dla tych, którzy, jak niżej podpisany, płoną umiłowaniem wolności i chcą jej sprawie poświęcić swoje życie, strategia jest kwestią zasadniczą. Poniżej zatem – opis Strategii Nowego Libertarianina. [35]<br /><br />Aktywista Nowego Libertarianizmu musi pamiętać o tym, że faktyczna obrona przed państwem jest niemożliwa dopóty, dopóki kontrekonomia nie wykształci syndykatów agencji ochrony wystarczająco dużych do obrony przed resztkami państwa. Może się to zdarzyć tylko w „fazie przejściowej” pomiędzy trzecim i czwartym krokiem prowadzącym od obecnego etatyzmu do agoryzmu (zob. rozdział III).<br /><br />Każdy krok czyniony na drodze od etatyzmu do agoryzmu wymaga innej strategii; taktyka może okazać się różna nawet w obrębie poszczególnych kroków. Istnieją jednak pewne zasady, które znajdą zastosowanie na wszystkich etapach.<br /><br />W każdych okolicznościach należy angażować innych we współpracę i uświadamiać ich. W sytuacji, gdy twoi zdezorientowani (co typowe) znajomi zastanawiają się nad zrobieniem czegoś kontrekonomicznego, zachęć ich do tego. Jeśli są wystarczająco inteligentni i nieskłonni do zwrócenia się przeciwko tobie, opowiedz o wiążącym się z tym ryzyku i spodziewanym zysku. Przede wszystkim zachęć ich własnym przykładem – w takim stopniu, w jakim możesz sobie na to pozwolić.<br /><br />Wszyscy znani tobie „libertarianie zza biurek” [<span style="font-style: italic;">“Library Libertarians”</span>], którzy głoszą jakiś teoretyczny wariant libertarianizmu, ale stronią od wprowadzania go w życie, powinni zostać zachęceni do stosowania w praktyce tego, co propagują. Wyrażaj pogardę dla ich bezczynności, chwal ich pierwsze niepewne kroki w stronę kontrekonomii. Współdziałaj z nimi coraz ściślej, w miarę jak ze wzrostem ich umiejętności i doświadczenia macie do siebie nawzajem coraz większe zaufanie.<br /><br />Ci spośród spotkanych przez ciebie ludzi, którzy już praktykują kontrekonomię, mogą zostać „wtajemniczeni” w wyznawaną przez ciebie libertariańską filozofię, ten tajemniczy pogląd, który sprawia, że jesteś niezmiennie bardzo szczęśliwy i wolny od poczucia winy. Napomknij o niej z nonszalancją, jeśli udają brak zainteresowania; przekonuj ich z coraz większym entuzjazmem, w miarę jak rośnie ich zainteresowanie i ochota do nauki.<br /><br />Agoryzuj się sam przez przykład i dyskusję. Panuj nad swoimi reakcjami emocjonalnymi i kształtuj je tak, aby okazywać wrogość wobec przejawów etatyzmu oraz odchyleń od idei libertariańskiej, a radość na wieść o działaniach agorystycznych i niepowodzeniach państwa. Większość tych metod przyjdzie w naturalny sposób, ale zawsze możesz się w nich ćwiczyć, aby parę rzeczy dopracować.<br /><br />Wreszcie, koordynuj swoje działania z innymi aktywistami Nowego Libertarianizmu. W tym miejscu dochodzimy do wniosku, że potrzeba taktyki grupowej i organizacji.<br /><br />Wielu szanowanych libertarian argumentuje, że rynkowe struktury firm oraz spółek cywilnych i akcyjnych [36] zapewniają całą konieczną organizację; oprócz, być może, związków małżeńskich i kontaktów towarzyskich. W pewnym sensie mają oni rację: wszystkie struktury muszą funkcjonować zgodnie z zasadami wolnego rynku, bo inaczej będą sprzeczne z agoryzmem. Pod innym jednak względem mylą się, grzesząc brakiem wyobraźni i zbytnią troską o formę przy jednoczesnym lekceważeniu treści.<br /><br />W społeczeństwie agorystycznym podział pracy i poczucie własnej godności każdego pracownika-kapitalisty-przedsiębiorcy doprowadzi najpewniej do eliminacji tradycyjnego sposobu organizacji wymiany handlowej – szczególnie korporacyjnej hierarchii (imitacji państwa, a nie rynku). Większość przedsiębiorstw będzie stowarzyszeniami niezależnych kontrahentów, konsultantów i innych przedsiębiorstw. Wiele firm składać się będzie z jednego przedsiębiorcy i wszystkich jego usług, komputerów, dostawców i klientów. Ten sposób działania już istnieje i upowszechnia się w bardziej wolnych sektorach gospodarek Zachodu.<br /><br />Tak więc stowarzyszenie wolnościowych przedsiębiorców, stawiające sobie za cel doskonalenie, koordynowanie i realizowanie libertariańskiej działalności nie narusza w żaden sposób zasad rynkowych, a może być nawet w ich obrębie rozwiązaniem optymalnym. Skoordynowaną działalność suwerennych jednostek na drodze do konkretnego celu, po którego osiągnięciu współpraca zostaje rozwiązana, tradycyjnie określa się mianem sojuszu. Dlatego właśnie podstawową organizację aktywistów Nowego Libertarianizmu nazwiemy Sojuszem Nowych Libertarian. [37]<br /><br />Zorganizowanie Sojuszu (lub Sojuszy) Nowych Libertarian jest proste i powinno pozwolić na uniknięcie przekształcenia go (ich) w organ polityczny czy choćby nawet organizację autorytarną. Potrzebni są raczej taktycy (koordynatorzy lokalni posiadający umiejętność taktycznego planowania) i stratedzy (koordynatorzy regionalni posiadający umiejętność strategicznego myślenia) niż oficerowie. Aktywista Sojuszu Nowych Libertarian nie tyle idzie za taktykiem lub strategiem, ile raczej „kupuje” ich argumentację i umiejętności. Jeśli ktoś proponuje lepszy plan, może zastąpić poprzedniego planistę. Taktyka i strategia powinny być „kupowane i sprzedawane” przez członków SNL jak każdy inny towar, na sposób agorystyczny.<br /><br />Chociaż określenia te zostały zapożyczone z historii wojskowości i odnoszą się do pewnych form walki, nie zapominajmy, że faktyczna fizyczna konfrontacja z funkcjonariuszami państwowego aparatu przymusu musi zaczekać do momentu, gdy rynek wytworzy syndykaty agencji ochrony o wystarczającej sile; każde inne działanie jest przedwczesne. [38]<br /><br />Jaką strategię globalną, strategię kontynentalną i jaką lokalną taktykę powinien przyjąć SNL, aby działać w sposób optymalny? Przyjrzyjmy się ponownie czterem krokom od etatyzmu do agory. Pierwsze trzy zostały faktycznie wyróżnione w ramach dość sztucznego podziału; przy przejściu z etapu pierwszego do drugiego i z drugiego do trzeciego nie następuje żadna gwałtowna zmiana. Jak wykażemy, jest wysoce prawdopodobne, że przejście z fazy trzeciej do czwartej będzie dość gwałtowne, choć nie wynika to z natury agory; wstrząsy spowodowane będą naturą Państwa. W rzeczywistości wszystkie akty przemocy, poczucie niestabilności, wszystkie niepokoje i dramatyczne wydarzenia są wywoływane przez państwo – nigdy nie podżegają do nich Nowi Libertarianie.<br /><br />Ty, który masz być paladynem wolności, bacz na to, abyś nigdy nie inicjował agresji – bez względu na to jak bardzo prawdopodobne może ci się wydawać osiągnięcie „libertariańskiego” skutku. Takie postępowanie to zniżanie się do poziomu etatysty. Nie ma żadnych wyjątków od tej zasady. Albo jesteś całkowicie konsekwentny albo nie. Nowy Libertarianin jest całkowicie konsekwentny; ktoś, kto nie jest całkowicie konksekwentny, nie jest Nowym Libertarianinem. [39]<br /><br />Odwołując się do naszej analizy nowolibertariańskiej, można przewidzieć prawdopodobny wybuch etatystycznej agresji i zadziałać tak, aby go zażegnać ujawniając sprawców lub nawet bronić ich potencjalnych ofiar albo ewakuować je. Można też przewidywać prawdopodobne rezultaty zboczenia pewnych grup libertariańskich z obranej drogi i albo zapobiegać działaniom zdrajców i katastrofom, albo swoją dalekowzrocznością zyskać dla siebie i dla Nowego Libertarianizmu poważanie potencjalnych Nowych Libertarian. Niech państwo będzie pożarem lasu; Sojusze Nowych Libertarian są strażakami, którzy wiedzą, jak kopać rowy przeciwpożarowe, jak ogień się pali, jak rozprzestrzenia się z powodu wiatru, gdzie mogą polecieć iskry i – wreszcie – jak go ugasić.<br /><br />Pamiętając o tym wszystkim, nazwijmy te etapy na drodze do agory czterema fazami i nakreślmy właściwą strategię dla każdego z nich.<br /><br />Faza 0: Społeczeństwo Agorystyczne o Zerowej Gęstości<br /><br />W tej fazie, trwającej przez większość ludzkiej historii, nie istnieją żadni agoryści, tylko rozproszeni libertarianie i protolibertarianie zajmujący się myśleniem, oraz praktykujący kontrekonomiści. Z chwilą, gdy ktoś przeczyta ten manifest i zechce w praktyce zastosować zawarte w nim sugestie, przechodzimy do kolejnej fazy. Wszystko, czego można się spodziewać w fazie 0, to powolna ewolucja świadomości, rozwój metodą prób i błędów oraz wiele frustrujących rozterek.<br /><br />Dopóki ty – pierwszy agorysta w fazie 0 – pozostajesz sam, twoją jedyną strategią może być dążenie do zwiększania liczby agorystów, jak również prowadzenie własnego życia w sposób kontrekonomiczny. Najlepszą formą organizacji jest Sojusz Libertariański, którego członków zniechęcasz do aktywności politycznej (w której ślepo szukali metody na uwolnienie od ucisku) i koncentrujesz uwagę na edukacji, reklamie, wciąganiu kolejnych osób do współpracy i być może jakichś kampaniach antypolitycznych (np. „Nie głosuj na nikogo”, „Żaden z powyższych”, „Bojkotuj wybory”, „Nie głosuj – to tylko ich zachęca!” itd.), żeby promować libertariańską alternatywę. SL może zajmować stanowisko w sprawach, co do których oceny zapadła zgoda; podkreślaj konieczność jednomyślności. Akceptowane będą tylko najbardziej libertariańskie stanowiska, a projekt niezgodny z libertariańskimi zasadami zawsze możesz zawetować. Wspieraj zawsze tendencje w kierunku postawy <span style="font-style: italic;">„hard-core”</span> (konsekwentnej), a pogardzaj postawami <span style="font-style: italic;">„soft-core”</span> (niekonsekwentnymi).<br /><br />Faza 1: Społeczeństwo Agorystyczne o Niskiej Gęstości<br /><br />W tej fazie pojawią się pierwsi kontrekonomiczni libertarianie i dojdzie do pierwszych poważnych rozłamów w ruchu libertariańskim. Jako że poglądy niewielu jeszcze libertarian są wewnętrznie spójne, powszechne będą odchylenia od zasad, zmierzające do zduszenia aktywizmu. Projekty pod tytułem „Osiągnij wolność szybko i łatwym kosztem” [<span style="font-style: italic;">“Get-Liberty-quick”</span>] – od anarchosyjonizmu (uciekanie do Ziemi Obiecanej Wolności) do politycznego oportunizmu – uwiodą niecierpliwych i przekabacą niedoinformowanych. Wszystkie one zawiodą, choćby z tego powodu, że wolność przyrasta jednostka po jednostce. Masowa przemiana jest niemożliwa. Istnieje wszakże jeden wyjątek – radykalizacja postaw wywołana etatystycznym atakiem na kolektyw. Nawet w takim przypadku potrzeba śmiałych orędowników wolności, którzy w wystarczającym stopniu uświadomiliby prześladowany kolektyw – tak, aby jego członkowie kierowali się konsekwentnie w stronę libertariańską, a nie rozproszyli się albo, co gorsza, popadli w etatyzm pozbawiony władzy politycznej. Te kryzysy etatyzmu są spontaniczne i przewidywalne – ale nie mogą być wywoływane przez moralnych, konsekwentnych libertarian.<br /><br />Częścią strategii pierwszych Nowych Libertarian jest zwalczanie antyzasad, które wzmacniają państwo i bezcelowo rozpraszają energię anarchistów. Praktyczne zastosowanie znajduje zarysowana powyżej strategia ogólna: zachęć libertarian do praktykowania kontrekonomii, a najaktywniejszych agorystów namów, żeby przekonali kontrekonomistów do libertarianizmu.<br /><br />Pierwsi Nowi Libertarianie mogą działać w ramach istniejących organizacji oraz klubów libertarian jako „radykalne frakcje”, grupy nacisku lub jako frakcja „libertariańskiej lewicy”. Zakładanie Sojuszu Nowych Libertarian byłoby w tym momencie przedwczesne, bo nie jest on jeszcze samowystarczalny.<br /><br />Można za to z powodzeniem budować – pod dowolną nazwą, która będzie najbardziej sprzyjać przyciąganiu nowych członków – Ruch Lewicy Libertariańskiej. Taki Ruch jest sam w sobie mieszanką indywidualności o różnym stopniu „bezkompromisowości”, które jednak mają tendencję do zwracania się w kierunku ideału Nowego Libertarianizmu albo już zmierzają w jego stronę. Nawet w ramach RLL struktura powinna być zredukowana. Najradykalniejsi Nowi Libertarianie będą najbardziej kompetentni w zakresie koordynacji i planowania działań; to znaczy: osoby najlepiej rozumiejące agoryzm, praktykujące go w najpełniejszy sposób i z największym zapałem do działania w naturalny sposób będą zarządzać dostępnymi środkami. Każdy członek RLL, podobnie jak każdy członek SNL, sam wydaje własne środki i decyduje, czy zaakceptować rady i plany danego taktyka albo stratega, tak jak zrobiłby każdy przedsiębiorca, wybierając najlepiej poinformowanego konsultanta. Pewne pseudopolityczne ozdobniki przygotowane dla opinii publicznej mogą być potrzebne, by wykorzystać dostęp do publicznych forów i mediów; ponadto, większość ludzi nie zrozumie twojej teorii organizacji rynku, chyba że przetłumaczysz ją na terminologię pseudopolityczną i z powrotem na normalny język.<br /><br />W tym momencie, na dalszych etapach fazy 1 i z wystarczająco dużym funkcjonującym RLL, ta bezkompromisowa i oddana sprawie „kadra” może wywierać wpływ na większe grupy nie do końca przekonanych quasi-libertarian, aby przekonać ich do faktycznego blokowania pomniejszych działań państwa. Jest to taktyka bardzo kosztowna, nastawiona na „szybki zysk”, ale na dłuższą metę mało skuteczna i powinna być stosowana rzadko. (Zostanie to opisane później; chodzi przede wszystkim o zapobieganie wojnom i masowym eksterminacjom libertarian).<br /><br />Podejmowanie wszystkich tych działań, radykalizowanie libertarian i rozwijanie SNL – to wszystko, co można osiągnąć na tym etapie.<br /><br />Faza 2: Społeczeństwo Agorystyczne o Średniej Gęstości i Małym Natężeniu<br /><br />W tym momencie etatyści zauważają agoryzm. Podczas gdy wcześniej libertarianami mogła manipulować jedna z rządzących frakcji szkodząc innej (rodzaj antyrynkowej „konkurencji”, rozgrywanej z użyciem kart do głosowania i kul zamiast innowacji i atrakcyjnych cen), teraz zaczną oni być postrzegani jako zagrożenie. Mogą zdarzyć się nawet pogromy (masowe aresztowania), chociaż to mało prawdopodobne. Pamiętaj: większość agorystów jest osadzona w społeczeństwie; współdziałają z nimi osoby częściowo przekonane do libertarianizmu i kontrekonomiści. By osiągnąć tę fazę, całe społeczeństwo musi zostać w pewnym stopniu „zarażone” agoryzmem. Możliwe jest zatem teraz powstanie pierwszych „gett” lub dzielnic agorystów i liczenie na to, że sympatia reszty społeczeństwa powstrzyma państwo od masowego ataku. [40]<br /><br />Wspólnoty te, niezależnie od tego, czy działają jawnie, czy w podziemiu, mogą teraz wspierać Sojusz Nowych Libertarian, który pełni w etatystycznym społeczeństwie funkcję rzecznika agory, wykorzystując każdą szansę do głoszenia wyższości agorystycznego sposobu życia nad etatystycznym wegetowaniem i być może namawiania do tolerancji wobec osób idących „inną drogą”. [41]<br /><br />W tej fazie społeczeństwu agorystycznemu grozi niebezpieczeństwo zrobienia kroku wstecz, w kierunku etatyzmu. Agoryści zatem, widoczni albo nie, mają silną motywację do tego, aby utrzymać wśród reszty społeczeństwa przynajmniej obecny poziom świadomości libertariańskiej. Jako że najbardziej fachowo robi to SNL (jest to jeden ze sposobów na wskazanie, kto należy do SNL w tej fazie), ma on na czym się oprzeć i ma swoją misję. Ale poza „bronieniem” subspołeczeństwa agorystycznego może pracować na rzecz przyspieszenia realizacji następnego ewolucyjnego kroku.<br /><br />Faza 3: Społeczeństwo Agorystyczne o Wysokiej Gęstości i Dużym Natężeniu<br /><br />W tej fazie państwo przeżywa szereg wstrząsów charakterystycznych dla ostatecznego kryzysu, w pewnym stopniu analogicznych do tych, które opisuje dobrze znany scenariusz marksistowski, ale wywołanych innymi przyczynami – w tym przypadku rzeczywistymi. Na szczęście drastycznie zmniejszono niszczycielski potencjał państwa, pozbawiając je zasobów i niszcząc jego władzę poprzez rozwój kontrekonomii.<br /><br />W istocie rzeczy, w miarę jak zasoby gospodarki zbliżają się do stanu równowagi pomiędzy państwem i agorą, państwo popada w kryzys. Gdy państwo próbuje odzyskać utracony autorytet, wojny, szalejąca inflacja, stagnacja i załamania gospodarcze zaczynają stanowić stały punkt programu. Odwrócenie procesu zanikania państwa jest możliwe drogą zdeprawowania agory logicznie brzmiącymi antyzasadami, pierwsze zadanie SNL jest więc jasne: być stale czujnym i dbać o czystość myśli. W tej fazie SNL może nie trzymać się już ani swojej nazwy, ani dawniejszego kształtu. Najbardziej aktywni Nowi Libertarianie znajdą zatrudnienie w działach badań i rozwoju [<span style="font-style: italic;">research & development</span>] powstających agorystycznych agencji ochrony oraz arbitrażu i – wreszcie – jako dyrektorzy syndykatów firm ochroniarskich.<br /><br />Zbliżamy się teraz do rewolucji, ale sytuację wciąż da się odwrócić. [42] Nowi Libertarianie znów stoją w pierwszym szeregu, zajmując się utrzymaniem i bronieniem tego, co udało się uzyskać do tej pory, ale wyglądając już kolejnej fazy.<br /><br />SNL (teraz po prostu jako zbiorczy termin określający jednostki najbardziej dalekowzroczne) może przyspieszyć ten proces dzięki odkrywaniu i rozwijaniu optymalnych metod w branży ochrony i obrony oraz promowaniu jej innowacyjnych rozwiązań – zarówno słowem, jak i czynem.<br /><br />Na przejściowym etapie między fazą 3 a 4 po raz ostatni dochodzi do rozpętania przemocy przez klasę rządzącą państwa w celu zlikwidowania tych, którzy chcieliby pociągnąć jej przedstawicieli do odpowiedzialności za wszystkie dokonane wcześniej etatystyczne zbrodnie. Intelektualiści na usługach państwa dostrzegają, że jego władza upada i wszystko zostanie stracone; ten stan rzeczy trzeba odwrócić teraz albo nigdy. SNL musi zapobiec pojawieniu się przedwczesnej świadomości tego stanu i opartemu o nią przedwczesnemu działaniu. To jest ostateczny strategiczny cel SNL.<br /><br />Gdy państwo rozpęta swoją ostatnią falę represji – i napotka skuteczny opór – to właśnie jest rewolucja. Z chwilą, gdy wszyscy zrozumieją, że państwo nie jest już w stanie prowadzić grabieży i opłacać swojej klasy pasożytniczej, jego funkcjonariusze przejdą na stronę tych, którzy są w stanie lepiej im zapłacić, a państwo raptownie skurczy się do szeregu małych skupisk etatystycznych w zacofanych rejonach – jeśli w ogóle coś z niego zostanie. [43]<br /><br />Faza 4: Społeczeństwo Agorystyczne z Etatystycznymi Nieczystościami<br /><br />Po upadku państwa trzeba jeszcze tylko dokończyć dzieła. Ponieważ firmy ubezpieczeniowe i agencje ochrony nie muszą już bronić siebie i swoich klientów przed państwem, syndykat ochroniarzy kończy działalność, przekształcając się w konkurujące ze sobą agencje, a SNL – niemający już poparcia – rozwiązuje się. Pojmani etatyści płacą odszkodowanie i – jeśli żyją wystarczająco długo, żeby spłacić zaciągnięte zobowiązania – są przyjmowani z powrotem do społeczeństwa jako pożyteczni przedsiębiorcy (ich „szkolenie” odbywa się automatycznie, gdy odpracowują swoje długi).<br /><br />Jesteśmy w domu (rozdział II)! Nowy Libertarianizm zostaje przyjęty jako oczywista podstawa normalnego życia, a my podejmujemy walkę z innymi problemami dotykającymi ludzkość.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY DO ROZDZIAŁU IV<br /><br />[34] Wielu agorystów, takich jak Pyro Egon, zakwestionowało stanowisko Nowych Libertarian w tej sprawie. Należy zwrócić ich uwagę na to, że niniejszy manifest stanowi program całościowy, a jakikolwiek inny „aktywizm” to „organizacjonizm” [<span style="font-style: italic;">“movementism”</span>], który w nieunikniony sposób wiedzie z powrotem do etatyzmu.<br /><br />[35] Biuletyn Ruchu Lewicy Libertariańskiej nosi tytuł „Strategia Nowych Libertarian” [<span style="font-style: italic;">New Libertarian Strategy</span>] – nieprzypadkowo.<br /><br />[36] Ale nie „korporacji”, która jest fikcyjną „osobą” stworzoną przez państwo i obdarzoną przywilejami. Pewnymi sposobami uprzywilejowania, poza dotacjami i cłami, są specjalne stawki podatkowe, ograniczona odpowiedzialność, wyłączenie spod regulacji, licencje oraz korzyści prawne w sporach sądowych. To prawda, że status korporacji łączy się z pewnymi niedogodnościami, ale działająca na białym rynku firma niebędąca korporacją nie może się z nią równać.<br /><br />[37] Pierwszy Sojusz Nowych Libertarian został sformowany, pod wieloma względami zbyt wcześnie, w 1974 r. przez niżej podpisanego z osób pozyskanych z Partii „Libertariańskiej” w drodze „łapanki”, aktywistów innych ruchów oraz kilku kontrekonomistów. Rynek nie był w żadnym stopniu gotowy na rozwój takiej aktywności, więc jak dotychczas SNL poświęcił większość swojej energii na budowę tego rynku.<br /><br />Dowolna grupa Nowych Libertarian może nazwać się Sojuszem Nowych Libertarian bez „oficjalnej autoryzacji”; większość z pewnością będzie chciała współpracować z innymi grupami SNL i spróbuje uzgodnić wspólną strategię, chociaż taktyka przyjmowana przez każdą grupę może się różnić od innych ze względu na odmienne warunki, w których funkcjonują poszczególni aktywiści SNL.<br /><br />[38] Ten sposób organizacji SNL sprawdzał się w grupie z Long Beach, która stosowała go nieprzerwanie. Umiejętności wcielania w życie strategii regionalnej nie opanowano jeszcze w stopniu doskonałym, ale w żadnej innej grupie SNL nie utrzymywała się tak wysoka liczba oddanych sprawie osób, które cały czas rozwijały teorię i sprawdzały ją w praktyce.<br /><br />Jeśli chodzi o armie, trzeba zauważyć, że Nestor Machno zarządzał armią w iście anarchistyczny sposób, dysponując małą kadrą oficerską i wykwalifikowanymi ochotnikami zasilającymi jej szeregi, gdy byli potrzebni albo gdy „przekonywano” ich o podobnej potrzebie. Machno z sukcesami walczył przeciwko Czerwonym i Białym na Ukrainie w latach 1918–1920, dopóki nie został ostatecznie pokonany przez posiadających przygniatającą przewagę liczebną Czerwonych etatystów, którzy skierowali przeciwko niemu połączone siły całego kontynentu.<br /><br />[39] Żadne karty członkowskie ani listy polecające nie są do uczestnictwa w SNL ani potrzebne, ani pożądane. Oczywiście, każdy może sporządzić listę tych, z którymi się spotyka, wspólnie coś planuje i utrzymuje łączność. Ale takie listy nie są niczym świętym ani szczególnym; ich tworzenie zależy od stwierdzenia takiej potrzeby przez konkretnego stratega lub taktyka.<br /><br />Usunięcie kogokolwiek z SNL w drodze czystki nie jest możliwe. Albo się jest Nowym Libertarianinem, albo się nim nie jest – świadczą o tym działania konkretnej osoby; każdy uczestnik SNL musi wydać własny osąd. Wszyscy, którzy akceptują cię jako Nowego Libertarianina są z tobą w sojuszu; ci, którzy cię odrzucają – nie są, chociaż możesz pozostawać w sojuszu z innymi.<br /><br />[40] Przedwczesne pojawienie się wspólnot agorystycznych doprowadzi do brutalnego zgniecenia ich przez państwo. SNL musi bronić tych, które da się uratować, gdy historyczne warunki są niesprzyjające, oraz ostrzegać i ewakuować te, których los jest przesądzony.<br /><br />[41] Wskazywanie jednej z frakcji należących do wyższych sfer, że istnienie agorystów przynosi jej więcej korzyści niż innej, pozostaje wciąż w granicach moralności Nowego Libertarianina. Nigdy nie wolno pomagać żadnemu etatyście w grabieży i mordowaniu; nawet zawieranie sojuszu z jednym etatystą przeciwko drugiemu pochłania i tak niewielkie dostępne nam środki, przynosząc w rezultacie wyłącznie zamianę jednego ciemiężcy na innego. Nowy Libertarianin może traktować to w ten sposób, że po prostu prowadzi swoje interesy jakby nigdy nic; jego działalność agorystyczna szkodzi różnym grupom etatystów w różnym stopniu.<br /><br />Praktyczną metodą dotyczącą taktyki skłócania grup rządzących jest upewnienie się, że w jej ramach nie czynimy nic ponad zamieszczanie w regularnych publikacjach specjalnych oświadczeń, pozwalających nagłaśniać w mediach istotniejsze zadania… czy prowadzenie prywatnych rozmów, jeśli ktoś obraca się w tych samych kręgach społecznych co członkowie grup rządzących.<br /><br />Opisana taktyka zawodzi, gdy agorystyczne społeczeństwo jest uważane za zbyt groźne; wtedy wszystkie frakcje etatystów jednoczą się, żeby ratować własną skórę.<br /><br />[42] Powiedzmy, że jeden region jest silnie agorystyczny, a pozostałe – bardziej prymitywne. Państwo może dokonać transferu zasobów, aby zmiażdżyć tę powstałą przedwcześnie i ograniczoną terytorialnie (a przez to podatną na atak) agorę. W jeszcze większym stopniu dotyczy to fazy 2.<br /><br />[43] Niektórzy będą twierdzić, że państwo może upaść w sposób pokojowy, gdy etatyści uświadomią sobie, że zbliża się koniec. Gdyby etatyści byli tak rozsądni i nie uciekali się do stosowania przemocy ze względu na istnienie rynkowych alternatyw, nie byliby etatystami. Rewolucja jest tak nieunikniona, jak każde ludzkie działanie.<br /><br />_______<br /><br /><span style="font-weight: bold;">V. Akcja! – nasza taktyka</span><br /><br />W poprzednim rozdziale omówiliśmy pokrótce niektóre rodzaje taktyki. Do tych, które uznano za pożyteczne dla radykalnych libertarian i RLL, zaliczają się m.in.: infiltracja mniej radykalnych grup i wprowadzanie podziałów przez przedstawianie innych niż przyjmowane zwyczajowo poglądów; jawny sprzeciw wobec przymusu (lub zbaczania z właściwej drogi) i odrzucenie go; handel między przyjaciółmi na co dzień; tworzenie libertariańskich grup społecznych takich jak kluby [<span style="font-style: italic;">supper clubs</span>] w celu wymiany informacji, dóbr i wsparcia oraz działania jako prototyp agory; ponadto, oczywiście, publikowanie, publiczne wystąpienia, pisanie książek z agorystycznym przesłaniem [44] i działania edukacyjne: w charakterze nauczyciela, konsultanta biznesowego, artysty, rewizjonistycznego historyka, agorystycznego ekonomisty itd.<br /><br />Skuteczną taktykę trzeba tylko wymyślić, zastosować i przekazać innym. Jeśli panujące wokół nas warunki będą w wystarczającym stopniu przypominały takie, w których dana taktyka już kiedyś zadziałała, można ją wykorzystać. Wszystko to jest jednak ryzykowne; oto czym jest aktywizm – typem przedsiębiorczości, odgadywaniem potrzeb rynku i zaspokajaniem popytu. Można być coraz lepszym w stawianiu trafnych prognoz; stąd biorą się przedsiębiorcy, którym się powodzi. Wszystko to opisał Ludwig von Mises w <span style="font-style: italic;">Ludzkim działaniu</span> – wystarczy, że będziecie potrafili to zastosować.<br /><br />Komunikacja jest potrzebna, aby dowiedzieć się, które z wypróbowanych metod zadziałały, a które zawiodły. Jeśli dotarłeś do tej stronicy niniejszego manifestu, zgadzasz się z tym, co zostało tu napisane, i pragniesz wspomóc ruch oporu albo czujesz palącą potrzebę przeciwstawienia się przymusowi, jesteś gotów do działania w ramach istniejących RLL lub SNL, zależnie od fazy, w której się znajdujemy (rozdział IV). Uwolnij się. Zacznij działać.<br /><br />W której fazie się znajdujemy? W październiku 1980 r. (pierwsze wydanie <span style="font-style: italic;">Manifestu</span>) większa część Ziemi znajdowała się w fazie 0. Wyspy Brytyjskie, Australia i Kanada poczyniły duże kroki w kierunku fazy 1; Ameryka Północna jest w fazie 1. Jedynie w największym dziś skupisku libertarian, Kalifornii Południowej, dostrzegamy pierwsze oznaki wkraczania w fazę 2. Przyjmując, że sytuacja się nie odwróci, kilka pierwszych zewnętrznych oznak istniejących społeczności agorystycznych – anarchowioski – stanowi zalążek realnego subspołeczeństwa.<br /><br />Ruch Lewicy Libertariańskiej istnieje tylko w Kalifornii w postaci sojuszu kilku rozsianych ośrodków, aktywistów i pojedynczych komórek. Okazało się, że przedwcześnie proklamowano powstanie Sojuszu Nowych Libertarian; SNL pozostaje w fazie embrionalnej (czyli zalążkowej) aż pojawią się sprzyjające okoliczności, które pozwolą mu się rozwinąć.<br /><br />Przed RLL stoi trudne zadanie. Patrząc z „zewnątrz”, ogólnoświatowy upadek „lewicy” [45] poszerzył pole działania agresywnie nastawionych grup funkcjonariuszy państwowych, którzy gwałtownie dążą do wojny, aby znów zamydlić oczy swoich opornych ofiar patriotyczną argumentacją. Zajęcie opuszczonych pozycji przywódczych w ruchu antyimperialistycznym, antywojennym i antypoborowym, któremu towarzyszy wsparcie świeżymi, orzeźwiającymi siłami, jest dla libertarian szansą na stanie się lewicą. RLL musi konkurować o to przywództwo z partiarchami i grupami monocentrystycznymi. [46]<br /><br />Zataczanie się amerykańskiej plutokracji od krawędzi galopującej inflacji do kryzysu i z powrotem, za każdym razem coraz bardziej szaleńcze, wywołało panikę wśród rzesz zadowolonych z siebie biznesmenów i sprawiło, że ich świadomość wyszła poza konserwatywne zapewnienia o przywróceniu stabilności – tak, że zaczęli rozważać radykalne, a nawet alternatywne rozwiązania rewolucyjne. Tylko libertariańska lewica może przekonać tych przedsiębiorców do „ideologicznej”, niepragmatycznej postawy. W tym leżą nasze szanse.<br /><br />Patrząc od „wewnątrz”, Partia „Libertariańska” znalazła się w kryzysie przy okazji wyborów prezydenckich w 1980 r. Przedwczesne zdemaskowanie tkwiącego w partiarchii etatyzmu wskutek ewidentnego oportunizmu Crane’a i Clarka doprowadziło do powstania opozycji nie tylko ze strony lewicy, ale również prawicy i centrum. [47] Dzień w dzień wzrasta liczba znaczących przypadków porzucenia Partii. [48]<br /><br />Porażka niektórych elementów reformistycznych, które chciałyby usunąć Kochśmiornicę jeszcze przed konwencją w Denver (sierpień 1981 r.) i spokojnie doprowadzić członków amerykańskiej Partii „Libertariańskiej” do ponownej radykalizacji, znacznie ją osłabi i spowoduje pojawienie się tysięcy rozczarowanych nią osób gotowych do uczestnictwa w RLL oraz antypartyjnych działań edukacyjnych i kontrekonomicznych.<br /><br />Posługując się niniejszym manifestem jako podręcznikiem i inspiracją, stratedzy i taktycy Nowego Libertarianizmu mogą badać, rozwijać, usprawniać i wprowadzać w życie Strategię Nowych Libertarian oraz taktykę odpowiednią do zastanych warunków. Potrzeba wiele pracy, ale nasze projekty wiodą do celów, których bez wysiłku nie da się osiągnąć: koniec polityki, podatków, poboru [do wojska], kryzysów ekonomicznych, niedobrowolnego ubóstwa i masowych morderstw wojennych w ostatecznym starciu: społeczeństwo kontra państwo – nasz wróg.<br /><br />Kontrekonomia gwarantuje bezpośrednią gratyfikację tym, którzy odrzucą etatystyczne ograniczenia. Libertarianizm nagradza człowieka stosującego się do jego zasad większym poczuciem wolności osobistej i spełnienia niż jakakolwiek z wymyślonych dotychczas koncepcji. Jednak tylko Nowy Libertarianizm proponuje zreformowanie społeczeństwa i wskazanie mu moralnego, działającego w praktyce sposobu życia bez zmieniania natury człowieka. Utopie mogą być odrzucone; dostrzegamy w końcu, jak przekształcić społeczeństwo w taki sposób, żeby to ono dopasowało się do człowieka, a nie odwrotnie. Jakie bardziej satysfakcjonujące wyzwanie można przed nim postawić?<br /><br />Jeśli wybrałeś już drogę Nowego Libertarianina, możesz mieć ochotę dołączyć do „Potrójnego A” – naszej przysięgi i okrzyku wojennego (czy czegoś w tym stylu) i dzięki niemu regularnie przywracać w sobie zapał:<br /><br /><blockquote>Jesteśmy świadkami tego, że wolność jest skuteczna, i radujemy się złożonym pięknem dobrowolnej wymiany. Żądamy prawa każdego człowieka do swobodnej realizacji jego potencjału pod warunkiem nienaruszania takiego samego prawa przysługującego innym. Ogłaszamy erę nieskrępowanego rynku, który jest naturalnym i odpowiednim środowiskiem dla człowieka; erę obfitości, bezkresnych celów oraz samookreślenia [<span style="font-style: italic;">self-determined meaning</span>] dla wszystkich: Agora.<br /><br />Rzucamy wyzwanie wszystkim, którzy chcieliby nas skrępować, żeby wyjaśnili nam, dlaczego; gdy nie zdołają wykazać, że zainicjowaliśmy agresję, zrywamy okowy. Pociągamy do odpowiedzialności wszystkich, którzy kiedykolwiek zainicjowali przeciw komukolwiek agresję. Wszystkim, którzy cierpieli ucisk, przywracamy to, co stracili. I na zawsze usuwamy zarówno z naszych umysłów, jak i z naszego społeczeństwa potwora wszechczasów, tego pseudo-legitymizowanego monopolistę przemocy, obrońcę agresorów i tłamsiciela sprawiedliwości. To znaczy – niszczymy państwo: Anarchia.<br /><br />Wytężamy naszą wolę do granic możliwości, powściągani tylko konsekwentną moralnością. Walczymy przeciwko podkopującym naszą wolę antyzasadom i przeciwstawiamy się wszystkim, którzy atakują nas fizycznie. Nie odpoczywamy ani nie marnotrawimy środków aż do momentu, gdy państwo zostanie rozbite w pył, a ludzkość osiągnie swój agorystyczny cel. Płonąc niesłabnącym pragnieniem sprawiedliwości teraz i wolności na zawsze, zwyciężamy: Akcja!</blockquote><br /><div style="text-align: center;">Agora, Anarchia, Akcja!<br /></div><br /><br /><div style="text-align: right;">Samuel Edward Konkin III<br />12 października 1980, AnarchoWioska [<span style="font-style: italic;">AnarchoVillage</span>] (Long Beach)<br /></div><br />_______<br /><br />PRZYPISY DO ROZDZIAŁU V<br /><br />[44] Np. powieść <span style="font-style: italic;">Alongside Night</span> J. Neila Schumana (wydana w roku 1979, 1982, 1987, 1990, 1999 [i 2009 – przyp. tłum.]) oraz spodziewane kontynuacje.<br /><br />[45] Lewica była początkowo protolibertariańska, jak wskazują rewizjonistyczni historycy tacy jak Leonard Liggio. We francuskim Zgromadzeniu Narodowym wolnorynkowiec Frederic Bastiat siedział obok anarchisty Pierre’a-Josepha Proudhona. Nawet dziś marksiści nazywają anarchistów „elementem »ultralewicowym«”. Libertarianie i marksiści mieli u kresu Pierwszej Międzynarodówki mniej więcej równą pozycję. Marksiści i ich sprzedajni naśladowcy rośli w siłę od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, tracąc w końcu wiarę w siebie po upadku Nowej Lewicy, agresji ZSRR na Czechosłowację i Afganistan oraz inwazji Chin na Wietnam – „niemożliwej” wojnie między dwoma państwami marksistowskimi.<br /><br />[46] Obecnie odpowiednio: „Radykalna” Frakcja Partii „Libertariańskiej” i Studenci na rzecz Społeczeństwa Libertariańskiego (SSL).<br /><br />[47] Obecnie „prawica” libertariańska jest stosunkowo pryncypialna, ale wiele zasad, którym hołduje, to antyzasady: gradualizm, konserwatyzm, reformizm i minarchizm. Jej głównymi organami są magazyn „Reason” i biuletyn „Frontlines”. „Centrum” obejmuje Murraya Rothbarda i jego zwolenników, obecnie zorganizowanych w „Radykalnej” Frakcji Partii „Libertariańskiej”, która popiera Clarka „krytycznie”, tzn. zewnętrznie, ale nie wewnętrznie. Centryści Rothbarda przesunęli się na lewo, porzucając monocentryzm.<br /><br />[48] Murray Rothbard, jak wspomniano; Dyanne Petersen – Przewodniczący Rady Partii w Kalifornii Południowej; inni poinformowali niżej podpisanego o planowanym natychmiastowym wystąpieniu z Partii, jeśli ta ponownie się „sprzeda”. Co nastąpi.<br /><br />Specjalna uwaga do drugiego wydania: Nastąpiło.<br /><br />Od tamtej chwili, miesiąc po miesiącu, szeregi RLL miesiąc po miesiącu zasila wielu „dezerterów” z Partii „Libertariańskiej”. Powstała co najmniej jedna nowa grupa lewicowych libertarian – woluntaryści – która liczy na wciągnięcie w swoje szeregi byłych partiarchów. A Murray Rothbard przygotowuje się obecnie do ostatecznej batalii z resztkami Kochśmiornicy o kontrolę nad P„L”; do konfrontacji dojdzie na konwencji nominującej kandydata partii na prezydenta, która ma się odbyć we wrześniu 1983 r. w Nowym Jorku.<br /><br />Specjalna uwaga do trzeciego wydania: Trwa to do dziś dnia.<br /><br />Partia „Libertariańska” nadal wciąga w swoje szeregi i neutralizuje młodych idealistycznych radykałów, wysysa z nich entuzjazm, pozbawia ich złudzeń i doprowadza ich do stanu pesymistycznej apatii albo prowadzi ich – zradykalizowanych i pełnych nowego zapału wskutek przeżytego zawodu – w objęcia agoryzmu.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.agorism.info/NewLibertarianManifesto.pdf">Samuel E. Konkin III, <span style="font-style: italic;">New Libertarian Manifesto</span>, http://www.agorism.info/NewLibertarianManifesto.pdf</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">New Libertarian Manifesto</span> opublikowano na stronie <a href="http://agorism.info/">Agorism.info</a><br /><br />W tłumaczeniu wykorzystano również edycje <span style="font-style: italic;">New Libertarian Manifesto</span> dostępne tutaj:<br /><a href="http://alexpeak.com/twr/nlm/">http://alexpeak.com/twr/nlm/</a><br /><a href="http://www.anarchism.net/newlibertarianmanifesto.htm">http://www.anarchism.net/newlibertarianmanifesto.htm</a><br /><a href="http://flag.blackened.net/daver/anarchism/nlm/nlm.html">http://flag.blackened.net/daver/anarchism/nlm/nlm.html</a><br /><a href="http://invisiblemolotov.files.wordpress.com/2008/06/new_libertarian_manifesto.pdf">http://invisiblemolotov.files.wordpress.com/2008/06/new_libertarian_manifesto.pdf</a><br /><a href="http://www.kopubco.com/pdf/nlm_sample.pdf">http://www.kopubco.com/pdf/nlm_sample.pdf</a><br /><br />Pomocne było też robocze tłumaczenie zamieszczone tutaj:<br /><a href="http://wiki.liberalis.pl/doku.php?id=nlm">http://wiki.liberalis.pl/doku.php?id=nlm</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">New Libertarian Manifesto</span> opublikowano po raz pierwszy w roku 1980.<br /><br /><span style="font-style: italic;">New Libertarian Manifesto</span> można pobrać w formie plików audio, które przygotował Mike Gogulski:<br /><a href="http://www.nostate.com/2111/new-libertarian-manifesto-audio-mp3-podcast/">http://www.nostate.com/2111/new-libertarian-manifesto-audio-mp3-podcast/</a><br /><br />Nagranie dostępne jest również tutaj:<br /><a href="http://agorism.info/new_libertarian_manifesto_audio_book">http://agorism.info/new_libertarian_manifesto_audio_book</a><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-14820831809922572772009-07-17T09:10:00.000-07:002009-08-03T04:16:23.229-07:00Tłumaczenie: Theodore Dalrymple „Arogancja czy wdzięczność?”<div style="text-align: justify;">Holender, który niedawno odwiedził mnie w moim domu we Francji, był na tyle spostrzegawczy, aby zauważyć, że nie lubię marnować jedzenia. Powiedział mi, że sam też tego nie lubi.<br /><br />Przyszło mi wtedy do głowy, żeby zastanowić się, jaka jest przyczyna i uzasadnienie naszej niechęci do marnotrawstwa i jak tę niechęć możemy uzasadnić. Skąd się w nas wzięła? Jak moglibyśmy ją sobie tłumaczyć? (To, oczywiście, dwie różne kwestie.)<br /><br />Holendrzy słyną z oszczędności; nie należy ona ani do moich wad, ani zalet – innym pozostawiam ocenę, którą z nich byłaby, gdyby mnie cechowała. Wiedziałem też z doświadczenia, że mój gość nie wyróżniał się szczególnie tą holenderską cechą narodową (jeśli oszczędność rzeczywiście nią jest), więc kalwinizm mogliśmy bezpiecznie zostawić na boku. Tak się zdarzyło, że obaj byliśmy dziećmi ery powojennej, gdy życie materialne w Europie charakteryzowała znacznie mniejsza obfitość niż teraz. Pamiętam czasy, kiedy masło traktowano raczej jako luksus niż produkt, który – dzięki połączeniu dotacji z postępem technicznym – wytwarza się w ilościach tak monstrualnych, że – stopione – mogłoby zająć miejsce wody morskiej.<br /><br />W okresie mojego wczesnego dzieciństwa kurczak był wciąż czymś wykwintnym, nawet w domach przedstawicieli klasy średniej, a nasi rodzice stale wspominali prawdziwe braki z lat wojny. Wiedzieli (albo twierdzili, że wiedzą), jak zrobić ogromny omlet z jednego jajka, odpowiednio zwiększonego rozmaitymi sprytnymi metodami. Wpajano w nas zatem przekonanie, że jesteśmy naprawdę szczęśliwi, bo urodziliśmy się w epoce bez niedoborów.<br /><br />Nie byliśmy świadomi żadnych faktycznych braków, bo nie mieliśmy z czym porównać naszej sytuacji i zawsze mieliśmy więcej niż dość jedzenia. Czasy obfitości – można by je nawet nazwać czasami nadmiaru – które miały nadejść w niedalekiej przyszłości – były nam z konieczności nieznane, więc nie mogły służyć za punkt odniesienia. Jeśli przynależność do pierwszego pokolenia powojennego wywarła na nas jakikolwiek wpływ, to polegał on na tym, że otrzymaliśmy nie do końca wyraźną świadomość, iż w pewnych mało prawdopodobnych okolicznościach było możliwe, że będziemy mieli do dyspozycji dobra materialne w mniejszej, a nie większej obfitości i że brak pewnych rzeczy jest możliwy, nawet jeśli mało prawdopodobny.<br /><br />Zdaje mi się jednak, że nasza awersja do marnotrawstwa – szczególnie jeśli chodzi o jedzenie – idzie trochę głębiej. Nie tylko sami nie lubiliśmy marnować jedzenia; nie lubiliśmy też patrzeć, jak robią to inni. Nie była to zatem po prostu kwestia osobistej oszczędności albo obawy o przyszłość. Przeczytałem gdzieś, że trzecią część kupowanego przez nas – to znaczy członków zachodnich społeczeństw – jedzenia wyrzucamy, i przeraziło mnie to.<br /><br />Moja niechęć do marnotrawstwa nie wynika z uznania jakiejś ekologicznej potrzeby zachowania, uzdrawiania, czy (co gorsza) ratowania planety. Nie życzę jej, podobnie jak ludzkości, nic złego, ale uważam ją za coś zbyt wielkich rozmiarów i pojęcie zbyt mgliste, aby żywić wobec niej jakiekolwiek prawdziwe uczucia – Gaja nic dla mnie nie znaczy. I nawet gdyby można było dowieść, że marnotrawstwo jest dla planety czymś szalenie dobrym, wciąż by mi się nie podobało.<br /><br />Moja niechęć nie bierze się też z faktu, że na świecie są wciąż ludzie, którzy mają za mało jedzenia. Za czasów mojego dzieciństwa zdarzało się, że jakiś dorosły kazał mi coś jeść (kiedy brzuch miałem już pełny), bo w Afryce były głodne dzieci. Wtedy nie wydawało mi się to logiczne, bo nie potrafiłem zrozumieć, jak zjedzenie ponad miarę miałoby z większym prawdopodobieństwem pomóc głodnym afrykańskim dzieciom, niż wyrzucenie jedzenia. Każde dziecko wie, że sama logika nie wystarczy do przekonania dorosłych: kiedy wypróbowałem powyższą argumentację na mojej matce, powiedziała mi tylko, żebym robił to, co mi się każe.<br /><br />Po krótkim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że moja niechęć do marnotrawstwa wynika z refleksji nad pewnym całościowym podejściem do życia; podejściem, które wydaje mi się prymitywne i żałosne. Bo bezmyślne marnotrawstwo – a nasze, sądząc po jego skali, z pewnością jest bezmyślne – zakłada postawę brania wszystkiego za pewnik, nieumiejętność docenienia niczego – nie tyle rozczarowanie światem, co przede wszystkim niezdolność do bycia oczarowanym przez świat. Konsumowanie czegoś bez świadomości, ile to jest warte (to właśnie oznacza „marnotrawstwo”), przywodzi na myśl wadę, którą Sherlock Holmes zarzucał doktorowi Watsonowi w opowiadaniu <span style="font-style: italic;">Skandal w Bohemii</span>: „Widzisz, ale nie dostrzegasz”.<br /><br />To dziwne, że tak naprawdę nie zastanawiałem się nigdy nad tym, dlaczego nie lubię marnotrawstwa, i nad jego niszczącym wpływem na ludzką osobowość, zanim mój holenderski gość nie wypowiedział swojej obserwacji. Ale – z drugiej strony – nie mam podstaw, by twierdzić, że w ciągu całego mojego życia byłem wzorem postępowania w tej dziedzinie. Z pewnością nie mogę powiedzieć, że nigdy niczego nie zmarnowałem – wręcz przeciwnie. Może wydać się paradoksalne, że dopiero gdy znalazłem się w dosyć wygodnych okolicznościach życiowych, marnotrawstwo zaczęło budzić we mnie taki sprzeciw.<br /><br />Zdarzyło się to mniej więcej wtedy, kiedy martwa natura stała się jednym z moich ulubionych rodzajów sztuki. We wczesnych latach życia nie widziałem w niej prawie żadnego sensu; dopiero stosunkowo późno zobaczyłem w niej wezwanie do kontemplacji istniejących rzeczy bez brania ich za pewnik – co pozwala człowiekowi bardziej docenić świat i bardziej się nim cieszyć.<br /><br />Z chwilą gdy staniesz się świadom zjawiska takiego jak marnotrawstwo, którego wcześniej nie zauważałeś albo które uważałeś za nieistotne, zaczynasz je widzieć – albo raczej dostrzegać – wszędzie. Na przykład wczoraj szedłem ulicą w Anglii i zobaczyłem rzucone na ziemię pudełko ciastek. Jedno ciastko było w połowie zjedzone, ale resztę rozrzucono dookoła, więc nie było tak, że ktoś po prostu niechcący upuścił pudełko. Osoba, która je wyrzuciła, zjadła trochę, i zdecydowała, że reszta stanowi nadmiar w stosunku do jej potrzeb.<br /><br />Pomijam – ale nie ze względu na to, żebym tego nie zauważył – aspołeczny i egoistyczny sposób, w jaki ten człowiek pozbył się tego, czego już nie potrzebował. Odnoszę się raczej do faktu, że kimkolwiek był ten, który wyrzucił te ciastka w taki sposób, uznał je za coś oczywistego; nie pomyślał wcale o wysiłku i pomysłowości potrzebnych do ich wyprodukowania, założył, że zawsze, kiedy tylko ich zapragnie, będą następne, i generalnie przejawił brak szacunku dla czegokolwiek poza własną zachcianką chwili.<br /><br />Nie mam jednak do zaoferowania spójnej filozofii marnotrawstwa i jego unikania. Nie pragnę być pustynnym anachoretą, żyjącym tak oszczędnie, jak to tylko możliwe. Lubię luksus, choć go nie pożądam. Jem nie tylko po to, aby przeżyć, i przepadam za drogim jedzeniem, ale znajduję też przyjemność w zjedzeniu dobrze za niewielkie pieniądze. Kupuję książki, które równie dobrze mógłbym pożyczyć z biblioteki, i zachwycają mnie katalogi z ofertą antykwariatów.<br /><br />Zdaję sobie sprawę z tego, że cały nasz system ekonomiczny opiera się w olbrzymim stopniu na tym, że konsumujemy znacznie więcej niż potrzebujemy (z biologicznego punktu widzenia), i że gdybyśmy wszyscy stali się szalenie oszczędni i nigdy nie wyrzucali niczego, co byłoby choć trochę użyteczne albo nadawałoby się do ponownego wykorzystania, koła handlu wkrótce by się zatrzymały. Jestem świadom, że nasz dostatek i wygoda zależą od tego, czy koła będą się nadal kręcić bez gwałtowniejszych zmian i bez żadnego wyższego celu; ale nie czuję powołania do życia w niewygodzie oraz biedzie i podejrzewam, że troska o środowisko – o ile rzeczywiście istnieje – przy pierwszej dłuższej przerwie w dostawie prądu stopniałaby szybciej niż lodowce albo czapa lodowa na biegunie. Jeśli pomyśleć o tym, jaką awanturę ludzie są skłonni wywołać (na przykład) w hotelu, kiedy coś odbiega od spodziewanego przez nich standardu wygody, nie sądzę, aby szykowała się jakaś masowa konwersja na ascetyzm.<br /><br />Obfitość – podobnie jak inne zjawiska społeczne – jest i dobra, i zła. Gdy byłem dzieckiem, moja mama cerowała nam skarpetki. Nadal pamiętam drewniany grzybek, który wkładała do dziurawej skarpetki, żeby lepiej widzieć miejsce, które trzeba było zaszyć wełnianą albo bawełnianą nicią.<br /><br />Dziś ta ceremonia jest nie do pomyślenia – tak jak nie do pomyślenia jest monarcha dotykający kogoś cierpiącego na chorobę królewską (skrofulozę), żeby go uzdrowić. Teraz, kiedy skarpetka robi się dziurawa, wyrzucamy ją od razu; a jeśli brakuje nam skarpetek, idziemy i kupujemy dziesięć par za równowartość tego, na co zarabialiśmy przez dwie minuty.<br /><br />Nie czuję się naprawdę powołany do cerowania skarpet; myślę, że mogę lepiej wykorzystać mój czas (chociaż, prawdę mówiąc, nie jestem całkiem pewien, że odnosi się to do każdego). Uwaga poświęcana skarpetkom i wdzięczność za nie to nieczęsto spotykana postawa. A mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwyczaj wyrzucania przedmiotów z chwilą, gdy się popsują, prowadzi do przykrej postawy niewdzięczności względem życia. Komputery, pralki, telewizory, lodówki, ubrania – w momencie, gdy się psują albo wymagają naprawy, wszystkie idą precz. Wiem, że fakt, iż taniej wychodzi kupić nowy sprzęt niż naprawić stary, stanowi dowód naszej ogromnej wydajności, ale czy w świecie, w którym jeden przedmiot da się natychmiast zastąpić innym, rozwija się przywiązanie do czegokolwiek albo wdzięczność za cokolwiek? Co zauważamy i doceniamy, skoro każdą rzecz możemy z miejsca wymienić na inną?<br /><br />Niedawno moja żona miała drobny wypadek samochodowy – całkowicie ze swojej winy – ale, mimo że w skrytości serca miałem jej za złe, nie robiłem jej wyrzutów, jako że sam nie zawsze prowadzę w nienaganny sposób. Było jasne, że samochód dałoby się naprawić, a zresztą nadal był zupełnie sprawny. Ale firma ubezpieczeniowa naciskała, aby go zezłomować, bo naprawa kosztowałaby więcej niż samochód jest wart. (Powinienem przypuszczalnie wspomnieć, że nie byłem całkowicie przekonany co do uczciwości szacunkowych wyliczeń właściciela serwisu dotyczących kosztów naprawy, jak i podawanej przez ubezpieczyciela wartości samochodu; podejrzewałem, ale nie mogłem udowodnić, zmowę i szalbierstwo. Tutaj jednak człowiek w nieunikniony sposób pada ofiarą sił, nad którymi nie panuje.)<br /><br />Jeśli samochód faktycznie został oddany na złom, czuję się urażony ze względu na moją niechęć do marnotrawstwa, a nie ze względu na ekonomiczną racjonalność takiego działania. Wysoki koszt naprawy samochodu oznacza prawdopodobnie, że zajmujący się tym ludzie mogą żyć na przyzwoitym poziomie. Kraje, w których stare samochody nigdy nie umierają, są zazwyczaj biedne.<br /><br />Zdaje mi się, że to, czego bym chciał, to taka obfitość, którą każdy by doceniał i której nie brałby za coś pewnego. Wymagałoby to, aby każdy uświadomił sobie, że sytuacja, w której się znajdujemy, może wyglądać inaczej niż dziś – a taką świadomość coraz trudniej osiągnąć. Sam prawie już nie pamiętam, jak to było bez komputerów i internetu, chociaż przeżyłem bez nich większość mojego życia. Teraz biorę je za coś na tyle pewnego, że jeśli z jakiejkolwiek przyczyny nie mam dostępu do internetu, czuję się, jakbym padł ofiarą występku. [<span style="font-style: italic;">I now take them sufficiently for granted that if, for any reason, I am out of range of the internet, I regard this as something of an outrage.</span>]<br /><br />Wciąż jednak pozostały we mnie resztki niezbędnej świadomości. Dawno temu, w dzieciństwie, miałem wujka, który był jeńcem wojennym u Japończyków. Pamiętam pod jakim wrażeniem byłem, gdy mówiono mi (półgłosem), że nadal budzi się w nocy nękany koszmarnymi snami o swojej niewoli. Brakowało mu tam, oczywiście, jedzenia i cierpiał na beri-beri. Do dziś nie umiem spojrzeć na ryż na moim talerzu bez przywołania myśli o wujku. Pomaga mi to patrzeć na każde ziarnko jako na coś, czym nie należy gardzić.<br /><br />Ogólnie rzecz biorąc, życie w poczuciu, że obfitość to coś oczywistego, oznacza życie w niewdzięczności; człowiek nie jest wdzięczny za nic, co [jak mu się wydaje] zawsze będzie takie, jak teraz. Więc być może kiedy matka mówiła mi, że powinienem pomyśleć o dzieciach w Afryce, którym brakowało jedzenia, i wsuwać to, co znajdowało się na moim talerzu, chciała pomóc nie tyle dzieciom w Afryce, co mnie – wpoić we mnie poczucie wdzięczności, abym nie brał za pewnik czegoś, z czym tak naprawdę z niemal całkowitą pewnością miałem mieć do czynienia zawsze – to znaczy z dostatkiem. Bez wdzięczności nie ma radości.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.newenglishreview.org/custpage.cfm/frm/35590/sec_id/35590">Theodore Dalrymple, <span style="font-style: italic;">Attitude or Gratitude?</span>, http://www.newenglishreview.org/custpage.cfm/frm/35590/sec_id/35590</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Attitude or Gratitude?</span> opublikowano na stronie miesięcznika <a href="http://www.newenglishreview.org/">„New English Review”</a> w kwietniu 2009 r.<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-88467642409561962982009-06-29T05:24:00.000-07:002009-07-01T02:38:30.914-07:00Tłumaczenie: Tobias J. Lanz „Celem gospodarki jest wprowadzanie harmonii między tym, co materialne, i tym, co duchowe”*<div style="text-align: justify;">Przedmowa redaktora do książki <span style="font-style: italic;">Poza kapitalizmem i socjalizmem – Nowe spojrzenie na stary ideał</span> [<span style="font-style: italic;">Beyond Capitalism & Socialism: A New Statement of an Old Ideal</span>]<br /><br />_______<br /><br /><br />Książka ta zawdzięcza swoje powstanie i kształt wielu źródłom i czynnikom. Po pierwsze, moim osobistym doświadczeniom. Dorastałem w katolickim domu. Mój ojciec prowadził małą firmę, mama wychowywała dzieci, a dom stanowił dla obojga centrum życia. Pracowałem dla mojego ojca i miałem też wiele obowiązków domowych. Wspólna praca z rodzicami i rodzeństwem pozwoliła nam zbudować silne więzi i właściwie docenić pracę fizyczną. Co najważniejsze, nauczyłem się, że praca to ważna część sztuki życia. Doświadczyłem zatem zasady pomocniczości i solidarności, które stanowią samą istotę katolickiej ekonomii, z pierwszej ręki – na długo zanim zrozumiałem, co oznaczają.<br /><br />Idee te były dalej uszlachetniane w trakcie mojej edukacji w przyklasztornej szkole prowadzonej przez benedyktynów. Praca i życie intelektualne zostały tu połączone dla dobra wspólnoty. Obserwowałem, jak bracia zakonni i księża przestrzegali wskazań św. Hieronima dotyczących przywiązania mnicha do miejsca, tak jak Chrystusa do krzyża. Ich cel stanowiło uczynienie tego konkretnego miejsca ośrodkiem miłości, piękna i świętości. Choć nie potrafiłem wtedy w pełni docenić przesłania i sposobu życia benedyktynów, pozostały one we mnie i ujawniły się w latach późniejszych.<br /><br />Pierwsze ponowne przebudzenie nastąpiło na początku lat dziewięćdziesiątych [XX wieku], gdy jako student uczyłem się o rozwoju ekonomicznym i społecznym oraz prowadziłem badania terenowe w Afryce i w Indiach. Kiedy zamiast skrajnego ubóstwa napotkałem tam tętniące życiem gospodarki naturalne, poczułem się jak E.F. Schumacher, który również miał odkryć nędzę podczas swojej pierwszej podróży do Birmy w latach pięćdziesiątych [XX wieku]. Tak jak Schumacher, zobaczyłem trudne życie, któremu przyroda postawiła surowe warunki i które wymagało wielu poświęceń. Ale zauważyłem również, jak inaczej wyglądała tam praca niż w społeczeństwach przemysłowych. Ludzie raczej zdobywali środki na utrzymanie w sposób bezpośredni niż będąc u kogoś na etacie, a praca łączyła się ze wszystkimi innymi aspektami życia. Każdy realizował sztukę swojego życia w rytmie codziennego mozołu. Życie było walką, ale gdy się ją wygrało, zysk był ogromny.<br /><br />To doświadczenie pozwoliło mi po raz pierwszy uświadomić sobie, że bogactwo i ubóstwo mają wiele znaczeń. Bogactwo to nie były tylko pieniądze – coś abstrakcyjnego i niepewnego. Bogactwo to było coś konkretnego. Była nim ziemia i dom, owoce natury i relacje z ludźmi. Co najistotniejsze, to bogactwo było zakorzenione w samym życiu. Jako takie miało głęboko duchowy charakter – ostatecznie wskazujący na Stwórcę i Stworzenie. Zupełnie inaczej niż w „zaawansowanych gospodarkach przemysłowych”, w których wszystko obraca się wokół pieniędzy i produktów wtórnych wobec natury. Wir rzeczy martwych!<br /><br />Podobnie, ubóstwo to nie tylko brak dóbr materialnych. Ubóstwo można by zdefiniować również w kategoriach duchowych i uczuciowych. Społeczeństwo zalane dobrami materialnymi może być mimo to uczuciowo i duchowo ubogie. Nędza ta jest przypadłością zaawansowanych gospodarek socjalistycznych i kapitalistycznych, w których cykl produkcyjny zastąpił cykl życia. O ironio, ciągła pogoń za dobrami materialnymi w celu wypełnienia tej duchowej i uczuciowej pustki powoduje nasilenie cyklu i pogłębia nędzę.<br /><br />To właśnie uświadomienie sobie tej prawdy rozbudziło moje zainteresowanie rozwiązaniami alternatywnymi wobec dominującej dziś ekonomii politycznej. Poszukiwałem osób podzielających moje poglądy i żyjących zgodnie z alternatywnymi wartościami ekonomicznymi. Tacy ludzie istnieli, ale żyli w rozproszeniu, byli niezorganizowani społecznie oraz politycznie i zazwyczaj marginalizowani. Co smutne, większość z nich nie była katolikami ani nawet chrześcijanami. Ten fakt rozczarował mnie najbardziej, bo tak wielu krytyków dominującej obecnie ekonomii politycznej wyznawało wiarę katolicką. Papieże w encyklikach, angielscy dystrybutyści, E.F. Schumacher i wielu innych szkicowali potencjalne alternatywne wobec kapitalizmu i socjalizmu rozwiązania i bronili ich.<br /><br />Niemniej gdy rozmawiałem z katolikami i czytałem współczesnych znawców i pisarzy zajmujących się tematem, napotkałem olbrzymią ignorancję – nawet wrogość. „Konserwatywni” katolicy byli największymi hipokrytami. Zawsze zgadzałem się z ich stanowiskiem w pewnych konkretnych sprawach moralnych. Ale kiedy dochodziło do kwestii moralności współczesnego systemu ekonomicznego, spotykałem się z wybiórczym krytycyzmem albo przemilczaniem ich. Pamiętam pewne zajęcia grupy RCIA [1] (którą pomagałem uczyć), podczas których zostałem z miejsca niemal ukrzyżowany za sugestię, że zarówno kapitalizm, jak i socjalizm są niezgodne z nauczaniem Kościoła!<br /><br />To poczucie frustracji doprowadziło mnie do postawienia pytania o to, dlaczego większa liczba katolików oraz innych chrześcijan nie prezentuje bardziej krytycznego i sceptycznego spojrzenia na materialistyczny system, który można opisać jedynie jako władzę Mamony. Jedna z przyczyn to po prostu zobojętnienie i lenistwo. System działa – po co go zmieniać? Nawet jeśli ktoś chce go zmienić, system jest po prostu zbyt wielki, zbyt złożony i zbyt silnie ukorzeniony. Nawet próby zmieniania go są więc daremne. Inny powód to zaprzeczanie kłopotliwym faktom. Wielu katolików najzwyczajniej w świecie odmawia uznania, że współczesny system ekonomiczny stanowi problem. Ich zdaniem katolicy muszą po prostu przystosować się do nowej rzeczywistości ekonomicznej i zgarniać korzyści, tak jak wszyscy inni. Jeszcze większym problemem jest ignorancja. Większość katolików nie wie nawet, czego Kościół naucza o sprawach najważniejszych, nie wspominając już o szczegółowych zagadnieniach ekonomicznych.<br /><br />Ale największym problemem, który wiąże się z wszystkimi wymienionymi powyżej, jest brak wyobraźni. G.K. Chesterton uważał ten brak za podstawową cechę współczesnego świata. W przeszłości przyroda i tradycja tworzyły podstawę życia i dostarczały bogatych obrazów, inspirujących i prowadzących społeczeństwo. Dziś obrazy kierujące społeczeństwem są wytwarzane przez sam system. To obieg zamknięty. Dla większości osób uwięzionych w systemie wyobrażenie sobie jakichkolwiek alternatywnych rozwiązań staje się prawie niemożliwe. System jest więc w istocie formą intelektualnego, moralnego i estetycznego niewolnictwa.<br /><br />Celem tej książki jest zainspirowanie katolików, ich towarzyszy i wszystkich innych zainteresowanych, aby patrzyli otwartymi oczami i rozważali otwartym umysłem wizję proponowaną przez Kościół, oraz dostarczenie obrazów i idei kwestionujących totalitarną wizję oferowaną przez obecny system po to, aby się z niego wyrwać. Są też praktyczne drogi, którymi należy podążyć. Większość z nich jest bardzo prosta i bezpośrednia, bo opiera się o nieprzemijające zasady, za którymi – choć zawsze łatwo było je pojąć – często trudno podążać, biorąc pod uwagę skłonność człowieka zarówno do lenistwa, jak i nieposłuszeństwa.<br /><br />Nauczanie Kościoła Katolickiego, jak również zdrowy rozsądek i wspólna mądrość wielu światłych ludzi od początku istnienia cywilizacji mówią o tym, że gospodarka musi być budowana w oparciu o człowieka i wspólnotę naturalną. Mówią również o tym, że celem gospodarki jest wprowadzanie harmonii między tym, co materialne, i tym, co duchowe – to znaczy tworzenie warunków pozwalających na bogatszy rozwój duchowy. W ostatecznym rozrachunku ekonomia musi zostać powiązana z samym zbawieniem. W innym wypadku z konieczności powiedzie nas w przeciwnym kierunku, bo rzeczywistość społeczna nie znosi próżni w stopniu nie mniejszym niż rzeczywistość fizyczna. Gra toczy się o wysoką stawkę. Zmiana musi nadejść wkrótce.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY<br /><br />* Tytuł pochodzi od tłumacza.<br /><br />[1] RCIA (ang. <span style="font-style: italic;">Rite of Christian Initiation of Adults</span> – Obrzęd Przygotowania do Inicjacji Chrześcijańskiej dla Dorosłych) – proces, którego celem jest wprowadzenie osób dorosłych w wiarę Kościoła Katolickiego i przygotowanie ich do przyjęcia sakramentów inicjacji chrześcijańskiej – przyp. tłum.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br />Tobias J. Lanz, <span style="font-style: italic;">Editor’s Preface</span>, [w:] <span style="font-style: italic;">Beyond Capitalism & Socialism: A New Statement of an Old Ideal</span>, pod red. Tobiasa J. Lanza, Norfolk 2008, s. vii–ix.<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-51732173915770788492009-06-25T12:25:00.000-07:002009-06-25T14:07:59.447-07:00Tłumaczenie: Dale Ahlquist „Element tego pełnowartościowego śniadania – Dystrybutyzm G.K. Chestertona”<div style="text-align: justify;">Pamiętam pewną reklamę telewizyjną, którą w okresie dorastania widziałem kątem oka z milion razy. Reklamowano jakieś płatki śniadaniowe. Reklama zawsze kończyła się szybkim ujęciem miski płatków otoczonej mnóstwem innego jedzenia, a dobiegający zza kadru natarczywy głos lektora informował nas: „Element tego pełnowartościowego śniadania!”. Automatyczny przekaz był taki, że same płatki stanowiły pełnowartościowe śniadanie. „Element” był tym elementem, którego nie dostrzegaliśmy. Aby osiągnąć trudny do zdefiniowania standard pełnowartościowości musieliśmy jeść też wszystkie te inne rzeczy. Nie pamiętam dokładnie, co tam było. Zbyt szybko migało przed oczami. Wiem, że była szklanka soku pomarańczowego. Na ile się orientuję, mogła tam też być pieczona fasola. I może jakieś steki z wątróbki. Jest całkiem prawdopodobne, że pokazywane śniadanie byłoby tak samo pełnowartościowe bez płatków. W każdym razie same płatki nie wystarczały, chociaż większość ludzi kupowała je, myśląc, że tak.<br /><br />Większość naszych współczesnych idei ma tę wadę, że jest niczym więcej tylko płatkami śniadaniowymi. Ich żywotność i atrakcyjność bierze się głównie z opakowania. W środku jest bardzo mało treści. Znaczna jej część to pustosłowie polane słodkim lukrem. Może tam być kilka źdźbeł prawdy, ale zbyt mało, nie cała prawda. Niemniej jednak świat karmi się tymi błahymi i modnymi ideami i niczym innym. Pozostałej części pełnowartościowego śniadania całkowicie brakuje.<br /><br />Nawet te idee, które są głębokie i sprawdzają się pod względem praktyczności w naszym świecie, mają braki. Możemy wyznawać właściwe idee na temat polityki czy ekonomii, ale życie to więcej niż polityka i ekonomia. Dolegliwością specjalizacji jest krótkowzroczność. Jako specjaliści roimy sobie, że nasza mała dziedzina, w której jesteśmy ekspertami, dostarcza nam wiadomości o wszystkim innym. Wiemy coraz więcej o coraz mniejszej liczbie spraw. Prawda została skrupulatnie poszufladkowana. Akademie i uniwersytety zostały skrupulatnie powydziałowane. Wszyscy jesteśmy specjalistami, a nikt z nas nie jest generalistą. Nie ma spoiwa, które trzymałoby razem wszystkie nasze poszatkowane prawdy. Jest myślenie, ale nie ma pomyślunku potrzebnego do całkowitego zrozumienia czegoś, co jest sensowne i spójne.<br /><br />G.K. Chesterton miał określenie na wszystkich specjalistów współczesnego świata. To określenie jest zaskakujące. Jest prowokujące. Brzmi: „heretycy”. Problem nie w tym, że myślenie specjalisty – albo heretyka – jest błędne, ale raczej w tym, że jest ograniczone i niepełne. Heretyk to ktoś, kto oderwał się od szerszego spojrzenia na świat. Heretyk – mówi Chesterton – zamknął się w „czystym, dobrze oświetlonym więzieniu jednej idei”. [1] Chesterton definiuje heretyka na inny jeszcze sposób, opisując go jako człowieka, który uczepił się jednej myśli i pozwolił, żeby uderzyła mu do głowy. [2] To właśnie ten przypadek, w którym krótkowzroczność prowadzi do obłędu.<br /><br />Chesterton był jednym z ostatnich wielkich generalistów. Pisał o wszystkim. O wszystkim: o historii, wydarzeniach bieżących, sztuce, literaturze, polityce, ekonomii, teorii społecznej, nauce, filozofii i religii. Ale dziesiątków jego książek i tysięcy esejów nie można sprowadzić do chaotycznych obserwacji i niespójnych przemyśleń. Pisarstwo Chestertona stanowiło część jednego, bardzo spójnego i logicznego systemu myśli. Moglibyśmy dowodzić, że Chesterton tak naprawdę napisał tylko jedną książkę, ale podzieloną na wiele rozdziałów, wiele tomów. W jednym ze swoich esejów Chesterton mówi: „Istnieje tylko jeden temat”. [3] Gdzie indziej pisze:<br /><br /><blockquote>Ludzie zawsze przyjmują jedną z dwóch rzeczy: albo całościową i trzeźwą filozofię, albo – w nieuświadomiony sposób – wadliwe elementy jakiejś niepełnej, zdyskredytowanej i często skompromitowanej filozofii. [4]</blockquote><br />Próba podsumowania „całościowej i trzeźwej filozofii” Chestertona to dobre ćwiczenie. Jednak, tak jak każde dobre ćwiczenie, łatwe nie jest. Chesterton widział świat jako dar, dar najlepszego gatunku – niespodziankę i coś niezasłużonego. Wdzięczność i radość wpływały więc na sposób, w jaki wszystko postrzegał. Wierzył w godność i wolność człowieka stworzonego na obraz Boży, ale zbrukanego grzechem. Wierzył, że generalnie pragniemy szczęścia, ale często gonimy za przyjemnością, wiedzeni fałszywym przekonaniem, że jest ona tym samym, co szczęście. Widział w moralności i porządku społecznym zabezpieczenie przeciw grzechowi i skrajnemu egoizmowi. Widział w domu i rodzinie najważniejszą część społeczeństwa, ponieważ są one centrum życia. Dom i rodzina to coś normalnego. Handel i polityka to rzeczy potrzebne, ale poboczne, którym nadano absurdalnie wielkie znaczenie. Chesterton widział, że kluczem do sztuki jak i sprawiedliwości jest właściwe poczucie proporcji. I zdrowy rozsądek.<br /><br />Chesterton w młodym wieku flirtował z socjalizmem, ale wkrótce zdał sobie sprawę z tego, że to w większej części reakcyjna idea. Rozwój socjalizmu i towarzyszące mu zło stanowiły reakcję na przemysłowy kapitalizm i towarzyszące mu zło. Niebezpieczeństwo związane ze zwalczaniem niesprawiedliwości polega na tym, że jeśli nasze starania idą w błędnym kierunku, nawet zwycięstwo jest porażką. Dobre pobudki mogą prowadzić do złych efektów. O to chodzi Chestertonowi, kiedy mówi o tym, jak „cnoty błąkają się” [5], gdy zostają od siebie oddzielone i każda jest pozostawiona samej sobie. W rozbitym społeczeństwie, w którym mamy do czynienia z trwającą pozornie bez końca bitwą między lewicą a prawicą, cnoty stojące po każdej ze stron prowadzą ze sobą walkę: prawda, która jest bezlitosna z litością, która jest nieprawdziwa.<br /><br />Konserwatystom i liberałom udało się sprowadzić istotną debatę do obrzucania się wyzwiskami. Zamiast myśleć, używamy sloganów. Znamy rzeczy tylko na podstawie etykietek i nie mamy „nie tylko pojęcia, ale nawet nie ciekawi nas dotknięcie ich istoty ani sprawdzenie, z czego są zrobione”. [6]<br /><br />To ciekawe i na miejscu, że filozofia przyjęta przez Chestertona jako jedyna realna alternatywa wobec socjalizmu i kapitalizmu (jak również liberalizmu i konserwatyzmu) nosi nazwę, która jest kompletnie dziwaczna i błędnie rozumiana. Jako etykieta jest tak bezużyteczna, że nie można jej zastosować nawet jako formy wyzwiska. Jej bezużyteczność jako etykiety domaga się, aby ją omówić. Wypowiedzenie jej nazwy natychmiast wymaga wyjaśnienia, a wyjaśnienie natychmiast wywołuje spór. Ta kłopotliwa nazwa to „Dystrybutyzm”. Ma on związek z własnością. Ma związek ze sprawiedliwością. I ma związek ze wszystkim innym.<br /><br />Słowo „własność” [<span style="font-style: italic;">property</span>] ma związek z tym, co jest właściwe [<span style="font-style: italic;">proper</span>]. Ma też związek z tym, co jest proporcjonalne [<span style="font-style: italic;">proportional</span>]. Równowaga ma związek z harmonią. Harmonia ma związek z pięknem. Współczesny świat utracił równowagę. I jest brzydki. Widzimy tylko przebłyski piękna; tylko w przelocie oglądamy rzeczy takimi, jakimi powinny być. Te przebłyski stanowią dla nas natchnienie.<br /><br />Słowa „ekonomia” i „ekonomika” wywodzą się z greckiego słowa oikos oznaczającego dom. Jednak słowo „ekonomia”, tak jak je rozumiemy, zupełnie odeszło od tego znaczenia. Zamiast domu zaczęło oznaczać wszystko poza domem. Dom to miejsce, w którym dzieją się ważne rzeczy. Ekonomia to miejsce, gdzie dzieją się najmniej ważne rzeczy. Chesterton nieustannie wskazywał na nienormalność tej sytuacji: „Nie ma dziś nic osobliwszego nad wagę przykładaną do rzeczy nieważnych. Oprócz, rzecz jasna, lekceważenia rzeczy ważnych”. [7]<br /><br />Jest jeszcze inne, dość lekceważone znaczenie słowa „ekonomia”: oszczędność.<br /><br /><blockquote>Najlepszym i ostatnim słowem mistycyzmu jest przejmujące niemal do bólu poczucie niesłychanej wartości wszystkiego, drogocenności całego wszechświata, który przypomina piękny i kruchy wazon, a wśród innych rzeczy drogocenność cudzych filiżanek. Ostatnim i najlepszym słowem mistycyzmu nie jest rozrzutność, ale raczej szlachetna i godna szacunku oszczędność. [8]</blockquote><br />Chesterton wskazuje na to, że słowo „oszczędność” [<span style="font-style: italic;">thrift</span>] zawiera słowo „rozwijać się” [<span style="font-style: italic;">thrive</span>] [9]. Możemy się rozwijać jedynie wtedy, gdy nie żyjemy ponad stan, tak jak możemy być wolni tylko wtedy, gdy wyznaczamy sobie granice. I znów współcześnie słowo „ekonomia” rozumie się całkiem odwrotnie. Mówi o gromadzeniu zamiast o oszczędzaniu. Co gorsza, dotyczy zwykłej wymiany. Opisuje handel – nawet nie rzeczy, którymi się handluje. Mówi o liczbach w księdze rachunkowej. Mówi o zerach. Mówi o gromadzeniu zer. Mówi raczej o niczym niż o czymś.<br /><br />Rozdział, jakiego dokonaliśmy między gospodarką a domem, stanowi część długiego procesu fragmentacji. Każda ze współczesnych idei, które niegdyś mogły stanowić element tego pełnowartościowego śniadania, zaczęła domagać się uznania siebie samej za pełnowartościową. Oderwaliśmy wszystko od wszystkiego. Osiągnęliśmy to przez oderwanie wszystkiego od domu. Feminizm oderwał kobiety od domu. Kapitalizm oderwał mężczyzn od domu. Socjalizm oderwał edukację od domu. Produkcja przemysłowa oderwała rzemiosło od domu. Przemysł informacyjno-rozrywkowy oderwał od domu oryginalność i kreatywność, czyniąc z nas raczej biernych i łatwych do urobienia konsumentów niż ludzi aktywnych.<br /><br />W Dystrybutyzmie chodzi o coś więcej niż ekonomię. To dlatego, że w ekonomii chodzi o coś więcej niż ekonomię. Dystrybutyzm nie jest tylko ideą ekonomiczną. Jest nierozdzielną częścią całościowego sposobu myślenia. Ale w poszatkowanym świecie nie tylko opieramy się całościowemu sposobowi myślenia, ale nawet go nie rozpoznajemy. Jest zbyt wielki, aby go zauważyć. W wieku specjalizacji mamy skłonność do pojmowania wyłącznie małych i ograniczonych idei. Nie chcemy nawet dyskutować na temat prawdziwej Teorii Wszystkiego, chyba że zostanie wymyślona przez specjalistę i będzie dotyczyć jedynie „wszystkiego” w pojęciu tego specjalisty. W rzeczywistości „wszystko” to zbyt skomplikowana kategoria, bo zawiera w sobie – hmm... – wszystko. Ale wspaniałość wielkiej filozofii albo wielkiej religii nie polega na tym, że jest ona prosta, ale na tym, że jest złożona. Powinna być złożona, bo świat jest złożony. Jego problemy są złożone. Rozwiązanie tych problemów też musi być złożone. Do skomplikowanego zamka będzie pasował skomplikowany klucz.<br /><br />Ale my chcemy prostych rozwiązań. Nie chcemy ciężko pracować. Nie chcemy intensywnie myśleć. Chcemy, żeby inni wykonywali za nas naszą pracę i nasze myślenie. Wzywamy specjalistów. I ten stan totalnego uzależnienia nazywamy „wolnością”. Myślimy, że jesteśmy wolni, tylko dlatego, że wolno nam się przemieszczać.<br /><br />Chesterton rozpoczął książkę o swojej wizycie w Ameryce słowami: „Nigdy nie straciłem przekonania, że podróże ograniczają horyzonty”. [10] Jak w przypadku wszystkich swoich paradoksów, Chesterton wskazuje prawdę całkiem inną od tej, jakiej się spodziewamy. Człowiek na swoim polu, człowiek w swoim ogrodzie myśli o wszystkim. Człowiek, który podróżuje, myśli jedynie o paru rzeczach. Rozpraszają go nie tylko szczegóły, ale cele podróży. Myśli, że to, co przyjechał obejrzeć, jest jedyną ważną rzeczą, i to czyni go ograniczonym. Prawdziwym celem podróży jest powrót. Prawdziwym miejscem przeznaczenia każdego wyjazdu jest dom. To główna idea stojąca za Dystrybutyzmem.<br /><br />Ideał Dystrybutyzmu jest taki, że dom to najważniejsze miejsce na świecie. Każdy człowiek powinien mieć swój kawałek własności; miejsce, aby zbudować własny dom, założyć rodzinę, robić wszystkie ważne rzeczy od narodzin do śmierci: jeść, śpiewać, świętować, czytać, pisać, spierać się, snuć opowieści, śmiać się, płakać, modlić się. Dom jest nade wszystko enklawą twórczego myślenia. Twórcze myślenie to nasza najbardziej boska cecha. Nie tylko tworzymy rzeczy; tworzymy je na nasz własny obraz. Jedną z nich jest rodzina. Ale są też nimi obraz na ścianie i dywanik na podłodze. Dom to miejsce, gdzie panuje całkowita wolność, gdzie możemy urządzić sobie na dachu piknik, a nawet pić mleko bezpośrednio z kartonu.<br /><br />Tutaj zatrzymamy się na chwilę i zwrócimy do feministek, które aż wzdrygają się na dźwięk wojowniczego słowa „mężczyzna” [<span style="font-style: italic;">man</span>]. Chesterton był zdania, że kobiety nie są niewolnicami, ale paniami swoich własnych królestw.<br /><br /><blockquote>Kobiet nie trzymano w domu po to, aby ograniczyć ich horyzonty; wręcz przeciwnie, trzymano je w domu, aby zachowały szeroki widnokrąg myśli. Świat poza domem był jednym wielkim nagromadzeniem ograniczeń, labiryntem ciasnych ścieżek, zakładem dla obłąkanych przez jedną ideę.<br /><br />Nietrudno zrozumieć, dlaczego [...] istota płci żeńskiej stała się symbolem uniwersalizmu [...] Natura [...] otoczyła ją bardzo małymi dziećmi, które trzeba nauczyć nie tyle czegokolwiek, ile wszystkiego. Małych dzieci nie trzeba uczyć zawodu, ale wprowadzić je w świat. Krótko mówiąc, kobietę na ogół zamyka się w domu z istotą ludzką w czasie, gdy zadaje ona wszystkie możliwe do postawienia pytania i jeszcze kilka niemożliwych. Byłoby dziwne, gdyby wobec tego kobieta zachowała ograniczone nastawienie umysłowe specjalisty.<br /><br />Jeżeli ktoś mi powie, że ten obowiązek ogólnego kształcenia [...] jest sam w sobie zbyt wyczerpujący i mozolny, mogę zrozumieć taki punkt widzenia. Mogę odpowiedzieć tylko tyle, że rodzaj ludzki uznał, iż warto obarczyć kobiety takim zadaniem, aby zachować w świecie zdrowy rozsądek. Ale gdy ludzie zaczynają mówić o tym, że te domowe obowiązki są nie tylko trudne, ale ponadto nieistotne i nieciekawe, muszę po prostu wycofać się z dyskusji. Bo nawet przy największym wysiłku wyobraźni nie potrafię pojąć, co moi rozmówcy mają na myśli. Gdy zajęcia domowe nazywa się na przykład harówką, cała trudność bierze się z dwuznaczności tego słowa. Jeżeli oznacza ono tyle, co niezmiernie ciężka praca, to przyznaję, że kobieta haruje w domu rodzinnym tak, jak mężczyzna mógł harować przy budowie katedry w Amiens albo przy armacie pod Trafalgarem. Ale jeżeli miałoby to znaczyć, że trudna praca jest tym cięższa, bo jest błaha, szara, mało ważna dla duszy, to – jak już powiedziałem – poddaję się: nie rozumiem, co znaczą te słowa. [...] Jak można uważać opowiadanie cudzym dzieciom o regule trzech za robienie wielkiej kariery, a opowiadanie własnym dzieciom o wszechświecie za coś mało istotnego? Jak można twierdzić, że poszerzamy swoje horyzonty, kiedy jesteśmy jednym i tym samym dla każdego, a zawężamy, gdy dla konkretnej osoby jesteśmy wszystkim? Nie; obowiązki kobiety są ciężkie, ale dlatego, że są olbrzymie, a nie dlatego, że małe. Mogę współczuć pani Jones ze względu na ogrom jej zadań; ale nie mogę litować się nad nią z powodu ich rzekomej trywialności. [11]</blockquote><br /><div style="text-align: center;">*****<br /></div><br />Chesterton potrafił być czasem bardzo konkretny, ale generalnie był generalistą. Jego krytycy zawsze śpieszą z zarzutami generalizacji, zapominając, że są to generalizacje, a te z natury dopuszczają istnienie wyjątków. Problem dzisiejszego świata polega na tym, że całą uwagę kieruje się na wyjątki. Żadnej nie poświęca się generalizacjom. Wyjątki stały się regułą. Kobieta wychowująca swoje własne dzieci jest dziś wyjątkiem. Ale Chestertonowski ideał Dystrybutyzmu wzywał do pozostania w domu nie tylko kobiety, ale również mężczyzn. Prowadzenie interesów z domu oraz idea samowystarczalności przyniosłyby nie tylko silniejsze, zdrowsze rodziny, ale silniejsze, zdrowsze społeczeństwo. Jeśli w społeczeństwie wszystko opiera się o pielęgnowanie, wzmacnianie i chronienie rodziny, społeczeństwo takie przetrwa całe wieki nawałnic.<br /><br />Społeczeństwo oparte o domy jest w naturalny i nieunikniony sposób lokalne i zdecentralizowane. Jeżeli władza jest lokalna, jeżeli ekonomia jest lokalna, wtedy kultura jest także lokalna. To, co obecnie nazywamy kulturą, ani nie jest lokalne, ani nie jest kulturą. To amorficzne społeczeństwo, którego fundamenty stanowią: zjazd z autostrady i wysokie jarzące się znaki, wszystkie mówiące to samo. Nasza kultura to wygoda [<span style="font-style: italic;">convenience</span>]. Wszyscy dogadzamy sobie [<span style="font-style: italic;">convene</span>], dokonując zakupów w sklepie otwartym w dogodnych godzinach [<span style="font-style: italic;">convenience store</span>], gdzie kupujemy benzynę, coś do pogryzania i gazetę; i uważamy, aby nie spojrzeć nikomu w oczy, nawet pochodzącemu z Pakistanu sprzedawcy, który macha naszą kartą kredytową nad laserową wiązką światła. Ten obrazek dużo mówi o naszym poszatkowanym społeczeństwie – biernym, niecierpliwym, uśpionym, samotnym, poza domem.<br /><br />Do zbudowania społeczeństwa dystrybutystycznego byłoby trzeba „filozofii jasnej i trzeźwej”, a nie opartej o idee skompromitowane i niepotrzebne. Pierwszą jasną i trzeźwą ideą byłoby uznanie, że pieniądze nie są najważniejsze. Stanowią środek do celu. Celem jest spokojny, szczęśliwy dom. Wiele małych domów z wieloma lokalnymi bohaterami.<br /><br />Jak zatem do tego doprowadzić? To wielkie pytanie, jeśli chodzi o Dystrybutyzm. Chesterton twierdzi, że najistotniejsze w Dystrybutyzmie jest to, że jest on dobrowolny. Jeśli jesteśmy istotami pozbawionymi wolnej woli, jeśli wszystko zostało ustalone z góry przez Boga, Przeznaczenie, Biologię, Kolejność Narodzin albo Wielki Wybuch – cóż, zdaje mi się, że nie warto tracić sił na gadanie o tym, jak urzeczywistnić społeczeństwo dystrybutystyczne. Zamiast tego rozsiądźmy się wygodnie i otwórzmy piwo.<br /><br />Choć Chesterton dowodził, że idea społeczeństwa dystrybutystycznego zostałaby najpełniej zrealizowana, gdyby oprzeć ją o światopogląd katolicki, nie twierdził, że jest to niezbędna podstawa do osiągnięcia takiego społeczeństwa. Tak właściwie to dowodził, że społeczeństwu takiemu bliżej jest do różnych wyznań religijnych niż do jakiegokolwiek innego planu społecznego. Wolność religijna, która teraz, pod władzą olbrzymiego scentralizowanego rządu, rzekomo istnieje, w istocie rzeczy musi być przez ten rząd „egzekwowana”. Jak zaobserwowaliśmy, skutkiem tego tam, gdzie rządowy organ nadzorczy działa, aby „gwarantować” wolność, religia zostaje faktycznie stłamszona. Tymczasem władze lokalne (wspierane przez lokalne gospodarki) bardziej dbają o wolność religijną, bo osoby tego samego wyznania w naturalny sposób ciążą ku sobie. Główną przyczyną tego, że w naszym społeczeństwie wyznawcy tej samej religii mają tendencję do życia w rozproszeniu, a ludzie różnych wyznań żyją w uciążliwym pomieszaniu, jest to, że nasze społeczeństwo nie jest oparte na domu. Jest oparte o możliwości dostępne poza domem. Dobre posady są zawsze gdzie indziej. Ludzie wybierają miejsce, gdzie będą mieszkać nie ze względu na swoją religię, ale na swoją pracę. To wygoda. To nie filozofia.<br /><br />Dylemat Dystrybutyzmu to w istocie dylemat wolności. Dystrybutyzmu nie da się ludziom <span style="font-weight: bold;">narzucić;</span> może on jedynie zostać przez nich <span style="font-weight: bold;">wybrany.</span> To nie system, który da się zaprowadzić odgórnie; może wzrosnąć jedynie od dołu. Może się wziąć tylko z tego, co Chesterton nazywa „nie-mechaniczną częścią człowieka, właściwościami nienaruszalnymi: twórczością i wyborem”. [12] Jeśli zaistnieje, wydaje się najbardziej prawdopodobne, że zostanie wprowadzony drogą powszechnej rewolucji. W każdym razie musi być popularny. Będzie to wymagało, aby w pewnym momencie posiadacze ogromnych, nadmiernych bogactw zrezygnowali z nich. W większości powszechnych rewolucji niekoniecznie realizowano to zawsze delikatnymi i godziwymi środkami. Religia może dostarczyć bardzo praktycznego rozwiązania, które pozwoli uniknąć wielkiego rozlewu krwi i dewastacji. Zazwyczaj to robi. Chrześcijańska argumentacja, jeśli zostanie wzięta na poważnie, powinna być dla bogacza bardziej przerażająca niż pospólstwo z siekierami i pochodniami. Chrześcijańska argumentacja dotyczy wieczności, a nie tylko wygód doczesnych. Centralna postać religii chrześcijańskiej powiedziała zupełnie jasno, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu trafić do królestwa niebieskiego. Niezależnie od tego, jak bardzo wytężony wysiłek może włożyć bogacz w próby wyhodowania mniejszych wielbłądów albo wyprodukowania większych igieł, niezależnie od tego, jak silnie sapie i tupie, nie zdoła uniknąć rzeczywistości, w której przywiązanie do bogactw to wystawianie swojej duszy na niebezpieczeństwo. Choć istnieją komentatorzy spieszący z łagodniejszą interpretacją tego fragmentu, jego przesłanie potwierdza, niestety, pozostała część Nowego Testamentu, szczególnie wyraźnie w dziewiętnastym rozdziale Ewangelii według św. Mateusza, gdzie czytamy o bardzo dobrym człowieku, który słyszy, aby sprzedał wszystko, co posiada, i rozdał ubogim (Mt 19, 16–22), oraz w Liście św. Jakuba, który w opisie tego, co będzie wiecznym udziałem bogaczy, nie jest ani trochę delikatny (Jk 5, 1–6). Wniosek jest jasny. Jak mówi Chesterton: „Obowiązkiem bogacza jest pozbyć się swojego bogactwa”. [13]<br /><br />Ale bogaci to drobna cząstka problemu – tylko dlatego, że jest ich tak niewielu. Większa jego część to pewien rodzaj mentalności, który prowadzi tak wiele osób do pogoni za pieniędzmi. I znów religia dostarcza praktycznego rozwiązania. Jest przykazanie, które mówi: „Nie pożądaj”. W celu zbudowania społeczeństwa dystrybutystycznego trzeba by na nowo odkryć to słabo znane przykazanie i podkreślić jego wagę.<br /><br />Większość ludzi nigdy nie słyszała o Dystrybutyzmie. Znają tylko socjalizm i kapitalizm i opowiadają się za którymś z nich, cierpiąc pod panowaniem obu tych połączonych systemów. Nasze szkoły wyświadczyły nam niedźwiedzią przysługę, bo nigdy nie uczono w nich o idei Dystrybutyzmu. Gdyby więcej ludzi miało z nią styczność, zrozumieliby, że ma ona sens. A przynajmniej zdaliby sobie sprawę z tego, że istnieje alternatywa dla idei socjalizmu i kapitalizmu, które, jak twierdzą, wprowadzają między nimi podziały, ale tak naprawdę jednoczą ich w rozpaczy. Obecnie wielkie szkoły uczą zazwyczaj najbanalniejszych idei. Ale Dystrybutyzmu, jak żadnego sekretu, nie da się wiecznie trzymać w tajemnicy, mimo zinstytucjonalizowanej cenzury. Będzie brany na poważnie mimo tych, którzy z niego szydzą. Aby zacytować Chestertona w odniesieniu do czegoś innego [do ideału chrześcijańskiego – przyp. tłum.], nie było tak, że Dystrybutyzm „wypróbowano i znaleziono w nim braki, ale uznano go za trudny i porzucono nie wypróbowawszy”. [14]<br /><br />Można swobodnie bronić Dystrybutyzmu jako najlepszego systemu budowy sprawiedliwego społeczeństwa i silnej gospodarki. Możemy podjąć taką dyskusję, jeśli musimy, ograniczając siebie samych do podmiotów prawa, praktyki pracy, polityki własności, podatków i całej reszty podręcznikowych i gazetowych mądrości. Możemy dać odpowiedź na wszystkie twierdzenia i kontrargumenty wysuwane przez zwolenników socjalizmu albo kapitalizmu. Taka dyskusja byłaby niewątpliwie żywa i pożyteczna. Ale zawsze niepełnowartościowa. Dystrybutyzm to tylko część tego pełnowartościowego śniadania. Z pewnością potrzeba czegoś więcej niż płatków śniadaniowych z reklamy. Potrzeba czegoś więcej niż państwowego przydziału wodnistej papki. Możemy powiedzieć, że to chleb powszedni. Ale trzeba go uzupełnić o inne podstawowe rzeczy potrzebne do ludzkiego życia. Potrzebuje on mleka moralności, mięsa znaczenia, soku radości. Musimy mieć wskazówki, które nas poprowadzą, cel, który popchnie nas do działania, filozofię, która nas nasyci. Nie samym chlebem żyje człowiek.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY<br /><br />[1] G.K. Chesterton, <span style="font-style: italic;">Orthodoxy</span> [<span style="font-style: italic;">Ortodoksja</span>], [w:] <span style="font-style: italic;">Collected Works of G.K. Chesterton</span> [<span style="font-style: italic;">Dzieła zebrane G.K. Chestertona</span>], San Francisco 1987–2005, t. 1, s. 225. Wszystkie dalsze cytaty pochodzą z dzieł G.K. Chestertona; numery tomów i stron wg <span style="font-style: italic;">Collected Works</span> [<span style="font-style: italic;">Dzieł zebranych</span>], chyba że zaznaczono inaczej.<br /><br />[2] <span style="font-style: italic;">The Catholic Church and Conversion</span> [<span style="font-style: italic;">Kościół Katolicki i nawrócenie</span>], t. 3, s. 104.<br /><br />[3] „Illustrated London News”, 17 lutego 1906, t. 27, s. 126.<br /><br />[4] <span style="font-style: italic;">The Common Man</span> [<span style="font-style: italic;">Zwykły człowiek</span>], New York 1950, s. 173.<br /><br />[5] <span style="font-style: italic;">Orthodoxy</span> [<span style="font-style: italic;">Ortodoksja</span>], t. 1, s. 233.<br /><br />[6] <span style="font-style: italic;">William Cobbett</span>, Londyn 1925, s. 125.<br /><br />[7] „Illustrated London News”, 3 stycznia 1914, t. 30, s. 17.<br /><br />[8] „Daily News”, 23 marca 1907, z mikrofilmu.<br /><br />[9] <span style="font-style: italic;">William Cobbett</span>, dz. cyt., s. 212.<br /><br />[10] <span style="font-style: italic;">What I Saw in America</span> [<span style="font-style: italic;">Co zobaczyłem w Ameryce</span>], t. 21, s. 37.<br /><br />[11] <span style="font-style: italic;">What’s Wrong with the World</span> [<span style="font-style: italic;">Co jest nie tak ze światem</span>], t. 4, s. 117–119.<br /><br />[12] <span style="font-style: italic;">George Bernard Shaw</span>, t. 11, s. 441.<br /><br />[13] „New Witness”, 14 października 1915, z mikrofilmu.<br /><br />[14] <span style="font-style: italic;">What’s Wrong with the World</span> [<span style="font-style: italic;">Co jest nie tak ze światem</span>], t. 4, s. 61.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.ihspress.com/assets/files/BEYOND_Capitalism_Socialism_sample_chapter_5.pdf">Dale Ahlquist, Part of This Complete Breakfast: G. K. Chesterton’s Distributism, http://www.ihspress.com/assets/files/BEYOND_Capitalism_Socialism_sample_chapter_5.pdf</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Part of This Complete Breakfast: G. K. Chesterton’s Distributism</span> opublikowano na stronie <a href="http://www.ihspress.com/">IHS Press</a>. <span style="font-style: italic;">Part of This Complete Breakfast: G. K. Chesterton’s Distributism</span> opublikowano jako rozdział książki <span style="font-style: italic;">Beyond Capitalism & Socialism: A New Statement of an Old Ideal</span>, pod red. Tobiasa J. Lanza, Norfolk 2008, s. 31–39.<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-80750685158538396052009-06-15T01:47:00.000-07:002009-06-15T01:52:35.588-07:00Benedykt XVI „Wielkim wyborem chrześcijaństwa jest wybór racjonalności oraz pierwszeństwa rozumu”*<div style="text-align: justify;">Odpowiedź Jego Świątobliwości Benedykta XVI na pytanie, jakie skierował do niego 6 kwietnia 2006 r. podczas spotkania z młodzieżą na Placu Świętego Piotra Giovanni:<br /><br />„Ojcze Święty, mam na imię Giovanni, mam 17 lat, uczę się w Technikum im. Giovanniego Giorgiego w Rzymie i należę do parafii Najświętszej Maryi Panny Matki Miłosierdzia.<br /><br />Proszę Cię, byś pomógł nam lepiej zrozumieć, w jaki sposób objawienie biblijne i teorie naukowe mogą spotkać się w poszukiwaniu prawdy.<br /><br />Często skłonni jesteśmy sądzić, że nauka i wiara są sobie wrogie; że nauka i technika są tym samym; że logika matematyczna odkryła wszystko; że świat jest dziełem przypadku oraz że jeśli matematyka nie odkryła teorematu-Boga, stało się tak dlatego, że Bóg po prostu nie istnieje.<br /><br />Krótko mówiąc, zwłaszcza kiedy się uczymy, nie zawsze łatwo jest sprowadzić wszystko do Bożego planu, wpisanego w naturę i w dzieje człowieka. I czasami wiara staje się chwiejna albo zostaje sprowadzona do zwykłego aktu uczuciowego.<br /><br />Ojcze Święty, ja również, jak wszyscy młodzi, odczuwam głód Prawdy: ale co mam robić, żeby doprowadzić do pogodzenia w moim życiu nauki z wiarą?”<br /><br />_______<br /><br /><br />Wielki Galileusz powiedział, że Bóg napisał księgę natury językiem matematycznym. Był przekonany, że Bóg podarował nam dwie księgi: księgę Pisma Świętego oraz księgę natury. A językiem natury — takie żywił przekonanie — jest matematyka, a zatem to ona jest językiem Boga, językiem Stwórcy.<br /><br />Pomyślmy teraz o tym, czym jest matematyka: sama w sobie jest systemem abstrakcyjnym, wynalazkiem ludzkiego umysłu, który w czystej formie nie istnieje. Jest zawsze urzeczywistniany w przybliżeniu, ale — jako taki — jest systemem intelektualnym, jest wielkim, genialnym wynalazkiem ludzkiego umysłu.<br /><br />Rzeczą zaskakującą jest, że ten wynalazek naszego ludzkiego umysłu rzeczywiście jest kluczem do zrozumienia natury, że natura ma rzeczywiście strukturę matematyczną i że nasza matematyka, wynaleziona przez nasz umysł, jest rzeczywiście narzędziem pozwalającym pracować nad naturą, sprawić, by nam służyła, by dzięki technice stała się narzędziem.<br /><br />Wydaje mi się rzeczą niemal niewiarygodną, że wynalazek ludzkiego intelektu i struktura wszechświata są zbieżne: wynaleziona przez nas matematyka daje nam rzeczywiście dostęp do natury wszechświata i czyni go dla nas użytecznym.<br /><br />A zatem struktura intelektu ludzkiego podmiotu i obiektywna struktura rzeczywistości są zbieżne: subiektywny rozum oraz rozum zobiektywizowany w naturze są tożsame. Myślę, że ta zbieżność tego, co wymyśliliśmy, z tym, w jaki sposób realizuje się i zachowuje natura, stanowi wielką zagadkę i wielkie wyzwanie, ponieważ widzimy, że ostatecznie istnieje «jeden» rozum, łączący obydwa.<br /><br />Nasz rozum nie mógłby odkryć tego drugiego, gdyby nie było jednego rozumu ponad obydwoma.<br /><br />Wydaje mi się, że właśnie w tym sensie matematyka — w której Bóg jako taki nie może się objawić — pokazuje nam rozumną strukturę wszechświata. Dzisiaj mamy również teorie chaosu, ale odgrywają ograniczoną rolę, bowiem gdyby chaos miał przewagę, cała technika stałaby się niemożliwa. Tylko dzięki temu, że nasza matematyka jest wiarygodna, również technika jest wiarygodna.<br /><br />Nasza nauka, która ostatecznie sprawia, że możemy wykorzystywać siły natury, zakłada wiarygodną, rozumną strukturę materii. W ten sposób widzimy, że istnieje racjonalność subiektywna oraz racjonalność zobiektywizowana w materii, i są one zbieżne.<br /><br />Oczywiście, nikt nie może teraz udowodnić — tak jak się udowadnia doświadczalnie, w prawach techniki — że obydwie mają rzeczywiście źródło w jednej inteligencji, ale wydaje mi się, że ta jedność inteligencji, kryjąca się za obiema inteligencjami, objawia się naprawdę w naszym świecie. Im bardziej dzięki naszej inteligencji możemy czynić ze świata narzędzie, tym bardziej objawia się zamysł Stworzenia.<br /><br />W końcu, żeby dojść do najważniejszej kwestii, powiedziałbym: Bóg albo jest, albo Go nie ma. Istnieją tylko te dwie możliwości. Albo się uznaje pierwszeństwo rozumu, stwórczego Rozumu, będącego u początku wszystkiego i będącego zasadą wszystkiego — priorytet rozumu jest również priorytetem wolności — albo też przyznaje się priorytet elementowi irracjonalnemu, skutkiem czego wszystko, co dzieje się na naszej ziemi i w naszym życiu, byłoby jedynie przypadkowe, marginalne, byłoby irracjonalnym wytworem — rozum byłby wytworem irracjonalności.<br /><br />Nie można ostatecznie «udowodnić» jednej lub drugiej hipotezy, ale wielkim wyborem chrześcijaństwa jest wybór racjonalności oraz pierwszeństwa rozumu. Wydaje mi się to doskonałym wyborem, pokazującym nam, że za tym wszystkim stoi wielka Inteligencja, której możemy zaufać.<br /><br />Jednocześnie wydaje mi się, że obecnie prawdziwym problemem dla wiary jest zło w świecie: pytamy się, w jaki sposób można je pogodzić z tą rozumnością Stwórcy. I tu rzeczywiście potrzebujemy Boga, który stał się człowiekiem i który nam pokazuje, że nie jest On tylko rozumem matematycznym, ale że ten pierwotny Rozum jest również Miłością. Jeśli patrzymy na te wielkie drogi, wybór chrześcijański również dzisiaj jest wyborem najbardziej racjonalnym i najbardziej ludzkim.<br /><br />Dlatego z ufnością możemy wypracować filozofię, wizję świata opierającą się na tym priorytecie rozumu, na ufności, że stwórczy Rozum jest miłością, i że tą miłością jest Bóg.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPIS<br /><br />* Tytuł pochodzi od autora bloga.<br /><br />_______<br /><br />Opracowanie na podstawie:<br /><a href="http://www.jesus.2000.years.de/holy_father/benedict_xvi/speeches/2006/april/documents/hf_ben-xvi_spe_20060406_xxi-wyd_it.html"><span style="font-style: italic;">Incontro del Santo Padre con i Giovani della Diocesi di Roma in preparazione alla XXI Giornata Mondiale della Gioventù – Colloquio di sua Santità Benedetto XVI con i giovani</span>, http://www.jesus.2000.years.de/holy_father/benedict_xvi/speeches/2006/april/documents/hf_ben-xvi_spe_20060406_xxi-wyd_it.html</a><br /><br /><a href="http://www.jesus.2000.years.de/holy_father/benedict_xvi/speeches/2006/april/documents/hf_ben-xvi_spe_20060406_xxi-wyd_en.html"><span style="font-style: italic;">Encounter of His Holiness Benedict XVI with the Youth</span>, http://www.jesus.2000.years.de/holy_father/benedict_xvi/speeches/2006/april/documents/hf_ben-xvi_spe_20060406_xxi-wyd_en.html</a><br /><br /><a href="http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/przemowienia/mlodziez-rozmowa_06042006.html">Benedykt XVI, <span style="font-style: italic;">Dawajcie świadectwo o Bogu w świecie współczesnym</span>, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/przemowienia/mlodziez-rozmowa_06042006.html</a><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-29905295233899754812009-06-12T13:13:00.000-07:002010-01-10T09:06:33.182-08:00Benedykt XVI „Wolność realizuje się poprzez służbę”*<div style="text-align: justify;">20 lutego 2009 r. — w przededniu Święta Matki Bożej Zawierzenia, patronki Rzymskiego Wyższego Seminarium Duchownego — Benedykt XVI spotkał się z seminarzystami i ich formatorami. W seminaryjnej kaplicy wygłosił dla nich <span style="font-style: italic;">«lectio divina»</span>, opartą na fragmencie Listu Św. Pawła do Galatów (5, 13–16).<br /><br />_______<br /><br /><br />Księże Kardynale, Drodzy Przyjaciele!<br /><br />Zawsze z wielką radością przybywam do mojego Seminarium, by patrzeć na przyszłych kapłanów mojej diecezji i razem z wami oddawać cześć Matce Bożej Zawierzenia. Z Nią, która nas wspomaga i nam towarzyszy, daje nam prawdziwie pewność, że zawsze wspiera nas łaska Boża, podążajmy naprzód!<br /><br />Zobaczmy teraz, co mówi nam św. Paweł w słowach: «Powołani zostaliście do wolności». We wszystkich epokach wolność była wielkim marzeniem ludzkości, od samego jej zarania, a w szczególności w czasach współczesnych. Wiemy, że ten tekst Listu do Galatów zainspirował Lutra, któremu ostatecznie reguła zakonna, hierarchia oraz nauczanie Kościoła jawiły się jako jarzmo niewoli, spod którego należało się wyzwolić. Później, w okresie oświecenia, w pełni panowało i było wszechobecne owo pragnienie wolności, którą — jak się wydawało — wreszcie osiągnięto. Również marksizm jawił się jako droga ku wolności.<br /><br />Pytamy się dzisiejszego wieczoru, czym jest wolność. W jaki sposób możemy być wolni? Św. Paweł pomaga nam zrozumieć złożoną rzeczywistość, jaką jest wolność, włączając to pojęcie w kontekst podstawowych wizji antropologicznych i teologicznych. Mówi: «Tylko nie [bierzcie] tej wolności jako zachęty do [hołdowania] ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie». Rektor już nam powiedział, że «ciało» to nie cielesność, lecz — w języku św. Pawła — «ciało» wyraża absolutyzację <span style="font-style: italic;">ego</span>, które chce być wszystkim i wszystko zawłaszczyć. To «ja» absolutne, które od niczego i od nikogo nie zależy, wydaje się prawdziwie i ostatecznie wolne. Jestem wolny, jeśli nie zależę od nikogo, jeśli mogę robić wszystko, co chcę. Lecz właśnie ta absolutyzacja <span style="font-style: italic;">ego</span> jest «ciałem», czyli degradacją człowieka, a nie zdobyciem wolności. Libertynizm nie jest wolnością, a raczej porażką wolności.<br /><br />Św. Paweł odważył się zaproponować rzecz wielce paradoksalną: «Miłością ożywieni służcie sobie» (po grecku <span style="font-style: italic;">douléuete</span>), co oznacza, że paradoksalnie wolność realizuje się poprzez służbę. Stajemy się wolni, gdy służymy sobie nawzajem. Tak więc św. Paweł ukazuje cały problem wolności w świetle prawdy o człowieku. Sprowadzenie wszystkiego do ciała, co pozornie jest podniesieniem do rangi bóstwa — «Tylko ja jestem człowiekiem» — wiedzie do kłamstwa, ponieważ rzeczywistość jest inna. Człowiek nie jest absolutem, tak jakby «ja» mogło się oddzielić i postępować jedynie według własnej woli. Jest to sprzeczne z prawdą o naszym jestestwie. Prawdą o nas jest przede wszystkim to, że jesteśmy stworzeniami, Bożymi stworzeniami, i żyjemy w relacji ze Stwórcą. Jesteśmy istotami stworzonymi do relacji. I tylko akceptując tę naszą relacyjność, dochodzimy do prawdy, w przeciwnym razie popadamy w zakłamanie, a to ostatecznie nas niszczy.<br /><br />Jesteśmy stworzeniami, a zatem jesteśmy zależni od Stwórcy. W okresie oświecenia szczególnie w nurcie ateistycznym było to postrzegane jako zależność, z której należało się wyzwolić. W rzeczywistości jednak zależność ta byłaby zgubna tylko wtedy, gdyby Bóg Stwórca był tyranem, a nie Istotą dobrą, jedynie gdyby był podobny do ludzkich tyranów. Skoro natomiast ten Stwórca nas kocha i nasza zależność oznacza przebywanie w przestrzeni Jego miłości, to w takim przypadku właśnie ta zależność jest wolnością. Dzięki temu bowiem trwamy w miłości Stwórcy, jesteśmy z Nim zjednoczeni, z całą Jego rzeczywistością, z całą Jego mocą. Zatem to jest pierwszy aspekt: być stworzeniem oznacza być kochanym przez Stwórcę, pozostawać w relacji miłości, którą nas obdarza, która nas uprzedza. Z tego przede wszystkim wynika prawda o nas, która jest jednocześnie powołaniem do miłości.<br /><br />Dlatego też widzieć Boga, kierować się ku Bogu, poznawać Boga, poznawać wolę Bożą, przyjmować wolę, czyli miłość Boga, to wchodzić coraz głębiej w przestrzeń prawdy. Ta droga poznawania Boga, relacji miłości z Bogiem jest wspaniałą przygodą naszego chrześcijańskiego życia, ponieważ poznajemy w Chrystusie oblicze Boga, który miłuje nas aż po Krzyż, aż po dar z samego siebie.<br /><br />Ale relacyjna natura stworzeń pociąga za sobą również inny rodzaj relacji: jesteśmy w relacji z Bogiem, ale zarazem, jako rodzina ludzka, żyjemy też w relacjach wzajemnych. Innymi słowy, z jednej strony ludzka wolność jest życiem w radości i w szerokiej przestrzeni miłości Boga, ale wymaga także, byśmy byli jedno z innymi i dla innych. Nie istnieje coś takiego, jak wolność przeciwko drugiemu człowiekowi. Jeśli siebie uważam za wartość absolutną, staję się nieprzyjacielem drugiego człowieka, wspólne życie nie jest już wtedy możliwe, a całe życie staje się porażką. Jedynie wolność dzielona z innymi jest wolnością ludzką; będąc razem, możemy tworzyć symfonię wolności.<br /><br />Zatem kolejnym ważnym aspektem jest to, że jedynie akceptując drugiego człowieka, akceptując również to pozorne ograniczenie mojej wolności, jakie wynika z respektowania wolności drugiego człowieka, jedynie w tej sieci zależności, dzięki której stajemy się wreszcie jedną rodziną, dążę do powszechnego wyzwolenia.<br /><br />I tu pojawia się pewien bardzo ważny szczegół: co jest miarą tego współdzielenia wolności? Widzimy, że człowiek potrzebuje porządku i prawa, aby mógł realizować swoją wolność, która jest wolnością przeżywaną wspólnie. Jak znaleźć ten właściwy porządek, w którym nikt nie będzie uciśniony, natomiast każdy będzie mógł współtworzyć ową swoista symfonię wolności? Jeśli nie ma wspólnej prawdy o człowieku, jaka jawi się w wizji Boga, pozostaje jedynie pozytywizm, i odnosi się wrażenie, że coś jest narzucone, i to siłą. Stąd ten bunt przeciw porządkowi i prawu, odbieranym jako zniewolenie.<br /><br />Lecz jeśli potrafimy znaleźć porządek Stwórcy w naszej naturze, porządek prawdy, która wyznacza każdemu jego miejsce, to porządek i prawo mogą być właśnie narzędziami do walki ze zniewoleniem przez egoizm. Służenie sobie nawzajem staje się narzędziem wolności i w tym miejscu możemy zastosować całą filozofię polityki, opartą na społecznym nauczaniu Kościoła, która pomaga nam znaleźć powszechny porządek wyznaczający każdemu jego miejsce w życiu wspólnoty ludzkiej. A zatem tym, czego przede wszystkim należy przestrzegać, jest prawda. Wolność w sprzeczności z prawdą nie jest wolnością. Służenie sobie nawzajem tworzy wspólną przestrzeń wolności.<br /><br />Dalej Paweł mówi: «Prawo wypełnia się w tym jednym nakazie: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego». Za tym stwierdzeniem kryje się tajemnica wcielonego Boga, tajemnica Chrystusa, który przez swoje życie, śmierć i zmartwychwstanie staje się żywym prawem. Już pierwsze słowa naszego czytania: «Powołani zostaliście do wolności», nawiązują od razu do tej tajemnicy. Zostaliśmy powołani przez Ewangelię, zostaliśmy prawdziwie powołani przez chrzest do udziału w śmierci i w zmartwychwstaniu Chrystusa. W ten sposób przeszliśmy od «ciała», od egoizmu, do komunii z Chrystusem. I w ten sposób żyjemy w pełni prawa.<br /><br />Prawdopodobnie wszystkim z was znane są piękne słowa św. Augustyna: <span style="font-style: italic;">«Dilige et fac quod vis</span> — Kochaj i czyń, co chcesz». To, co mówi Augustyn, jest prawdą, jeżeli dobrze zrozumieliśmy słowo «miłość». «Kochaj i czyń, co chcesz», lecz musimy być naprawdę w ścisłej komunii z Chrystusem, zanurzyć się w jego śmierć i zmartwychwstanie, być zjednoczeni z Nim we wspólnocie Jego Ciała. Dzięki udziałowi w sakramentach oraz słuchaniu Słowa Bożego faktycznie wola Boża, prawo Boże przenikają naszą wolę, nasza wola utożsamia się z Jego wolą, stają się jedną wolą, i w ten sposób stajemy się prawdziwie wolni, możemy rzeczywiście czynić to, co chcemy, gdyż chcemy tego, co Chrystus, w prawdzie i zgodnie z prawdą.<br /><br />Prośmy zatem Pana, aby nam pomógł iść tą drogą rozpoczętą na chrzcie, drogą utożsamiania się z Chrystusem, które dokonuje się zawsze na nowo w Eucharystii. W III Modlitwie Eucharystycznej mówimy: «abyśmy [...] stali się jednym ciałem i jedną duszą w Chrystusie». Jest to chwila, w której poprzez Eucharystię i poprzez nasz faktyczny udział w Misterium Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa stajemy się z Nim jedną duszą, utożsamiamy naszą wolę z Jego wolą, i dzięki temu prawdziwie osiągamy wolność.<br /><br />W tym słowie wypełniło się prawo — w tym jedynym słowie, urzeczywistniającym się w komunii z Chrystusem, wyłaniają się postaci wszystkich świętych, którzy dostąpili tej komunii z Chrystusem, osiągnęli tę jedność bytu, jedność z Jego wolą. Pojawia się przede wszystkim Matka Najświętsza, w swej pokorze, dobroci i miłości. Matka Najświętsza napełnia nas ufnością, bierze nas za rękę, prowadzi nas, pomaga nam iść drogą jedności z wolą Bożą, tak jak sama od pierwszej chwili czyniła, a tę jedność wyraziła swoim <span style="font-style: italic;">fiat</span>.<br /><br />I na koniec, po tych pięknych rzeczach, w Liście znów pojawia się wzmianka o dość smutnej sytuacji panującej wśród Galatów. Paweł mówi: «A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli. [...] postępujcie według ducha» (5, 15–16). Wydaje mi się, że w tej wspólnocie, która nie podążała już drogą jedności z Chrystusem, lecz drogą zewnętrznego prawa «ciała», naturalnie dochodzi także do polemik, a Paweł mówi: «Jesteście jak dzikie zwierzęta, jeden kąsa drugiego». Nawiązuje w ten sposób do dyskusji, jakie powstają, kiedy wiara przeradza się w intelektualizm, a pokorę zastępuje arogancja, która rodzi przekonanie o własnej wyższości.<br /><br />Widzimy, że i dziś dzieje się podobnie w sytuacjach, gdy zamiast budować komunię z Chrystusem, z Ciałem Chrystusa, jakim jest Kościół, każdy chce górować nad innymi i z intelektualną arogancją daje do zrozumienia, że byłby lepszy. To rodzi destruktywne polemiki, będące karykaturą Kościoła, który powinien być jedną duszą i jednym sercem.<br /><br />To napomnienie św. Pawła również dziś powinno skłaniać nas do rachunku sumienia, byśmy nie uważali się za lepszych od innych, lecz przyjęli pokorę Chrystusa, pokorę Matki Najświętszej, byśmy żyli w posłuszeństwie wiary. Dzięki temu także przed nami otworzy się rozległa przestrzeń prawdy i wolności w miłości.<br /><br />Na zakończenie zechciejmy podziękować Bogu za to, że ukazał nam swoje oblicze w Chrystusie, za to, że ofiarował nam Matkę Najświętszą i świętych, że powołał nas, byśmy byli jednym ciałem i jedną duszą z Nim. Módlmy się, aby pomagał nam coraz bardziej utożsamiać się z Jego wolą, co nam pozwoli razem — z wolnością — odnaleźć miłość i radość.<br /><br />[Po kolacji spożytej w rodzinnej atmosferze ze wspólnotą seminaryjną Papież pożegnał seminarzystów słowami:]<br /><br />Mówią mi, że oczekujecie, iż jeszcze coś powiem. Powiedziałem już chyba zbyt dużo, lecz chciałbym wyrazić moją wdzięczność i radość z tego, że jestem z wami. W rozmowie przy stole dowiedziałem się więcej o historii Lateranu, począwszy od Konstantyna, Sykstusa V, Benedykta XIV – papieża Lambertiniego.<br /><br />Poznałem dzięki temu wszystkie zawiłości historii i dzieje nieustannego odradzania się Kościoła w Rzymie. Zrozumiałem, że pomimo braku ciągłości wydarzeń zewnętrznych trwa jedność Kościoła we wszystkich czasach. Także na podstawie składu Seminarium zrozumiałem, że jest ono wyrazem katolickości naszego Kościoła. Choć pochodzimy ze wszystkich kontynentów, jesteśmy jednym Kościołem i mamy wspólną przyszłość. Miejmy jedynie nadzieję, że będzie wzrastać liczba powołań, gdyż potrzeba, jak powiedział rektor, robotników w winnicy Pańskiej. Dziękuję wam wszystkim!<br /><br />_______<br /><br />PRZYPIS<br /><br />* Tytuł pochodzi od autora bloga.<br /><br />_______<br /><br />Opracowanie na podstawie:<br /><a href="http://www.vatican.va/holy_father/benedict_xvi/speeches/2009/february/documents/hf_ben-xvi_spe_20090220_seminario-maggiore_it.html"><span style="font-style: italic;">Visita al Pontificio Seminario Romano Maggiore in occasione della Festa della Madonna della Fiducia – Discorso del Santo Padre Benedetto XVI</span>, http://www.vatican.va/holy_father/benedict_xvi/speeches/2009/february/documents/hf_ben-xvi_spe_20090220_seminario-maggiore_it.html</a><br /><br /><a href="http://www.vatican.va/holy_father/benedict_xvi/speeches/2009/february/documents/hf_ben-xvi_spe_20090220_seminario-maggiore_en.html"><span style="font-style: italic;">Address of His Holiness Benedict XVI to the Community of the Roman Major Seminary for the Annual Feast Of Our Lady Of Trust</span>, http://www.vatican.va/holy_father/benedict_xvi/speeches/2009/february/documents/hf_ben-xvi_spe_20090220_seminario-maggiore_en.html</a><br /><br />Benedykt XVI, <span style="font-style: italic;">Z radością spotykam się z przyszłymi kapłanami mojej diecezji</span>, „L’Osservatore Romano – Wydanie Polskie”, numer 4/2009, s. 28–30<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-56898688942046368682009-06-01T09:30:00.000-07:002009-06-01T10:45:05.308-07:00Tłumaczenie: Mike Gogulski „Wyrzekam się przywileju i fałszywej solidarności: 595-12-5274”<div style="text-align: justify;">Jakiś tydzień temu zrobiłem skany mojej legitymacji ubezpieczeniowej [<span style="font-style: italic;">US Social Security card</span>] i <a href="http://www.nostate.com/1789/steal-this-number-595-12-5274/">opublikowałem je w internecie</a>, zapraszając czytelników do „ukradzenia” numeru tego ubezpieczenia – tak jakby numery można było w ogóle naprawdę posiadać.<br /><br />W tamtym wpisie brakowało właściwie wyjaśnienia, dlaczego to robię. Niektórzy widzieli w tym akt czystej anarchii, inni dopatrywali się czystego szaleństwa, a nawet oskarżono mnie o „pomoc w dokonywaniu przestępstw” „nielegalnym” „imigrantom”, którzy mogą posłużyć się numerem tego ubezpieczenia w Stanach Zjednoczonych.<br /><br />Teraz powiem wam wszystkim, dlaczego to zrobiłem.<br /><br />Po pierwsze: Jeszcze w tym roku mam zamiar spalić tę legitymację. Odkładam to do momentu, gdy ja, legitymacja i ogień znajdziemy się przed kamerą odpowiednią do kręcenia klipów na YouTube. Możecie więc uważać, że opublikowanie numeru w internecie to zaledwie zapowiedź głównego wydarzenia.<br /><br /><br /><div style="text-align: center;"><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5rPXEseIPSH8Kx_1FWc7G1R5oN1_V0aycBuV1K9ia0Bl5iUyxHc64NLreRj6tjlxudx2YiBvyYq8CXsKQJUaho5t99xyTscLwAbuhJvs3UflN7qV18f9Xh9wQ1oF3qE6Avlzl8R743Lc/s1600-h/gogulski+-+steal+this+number+001+-+socseccardfront.png"><img style="margin: 0px auto 10px; display: block; text-align: center; cursor: pointer; width: 400px; height: 240px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5rPXEseIPSH8Kx_1FWc7G1R5oN1_V0aycBuV1K9ia0Bl5iUyxHc64NLreRj6tjlxudx2YiBvyYq8CXsKQJUaho5t99xyTscLwAbuhJvs3UflN7qV18f9Xh9wQ1oF3qE6Avlzl8R743Lc/s400/gogulski+-+steal+this+number+001+-+socseccardfront.png" alt="" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5342400546610224914" border="0" /></a></div><div style="text-align: center;">Znak fałszywej solidarności – do waszej dyspozycji<br /></div><br />Po drugie (i co ważniejsze): Postanowiłem, że nigdy nie przyjmę żadnej wypłaty z Państwowej Ubezpieczalni ani z żadnego innego państwowego programu emerytalnego.<br /><br />Cóż, możecie powiedzieć: „No ale nie jesteś już nawet obywatelem [Stanów Zjednoczonych], więc te pieniądze i tak ci się nie należą!” Nieprawda. Obywatelstwo nie ma związku z prawem do „świadczeń”.<br /><br />Albo możecie powiedzieć: „Ale mógłbyś przynajmniej odebrać to, co ukradziono ci w podatkach!” Też nieprawda.<br /><br />Biorąc pod uwagę strukturę Państwowej Ubezpieczalni, widzimy, że to, co zostało mi ukradzione w podatkach, będzie kradzione zawsze. Nie da się dokonać w sensowny sposób zwrotu pieniędzy ukradzionych w podatkach, bo już dokonano ich redystrybucji do milionów innych osób. Mimo że wielu Amerykanów regularnie otrzymuje od Państwowej Ubezpieczalni „sprawozdania”, które stosują zagmatwany język, aby stworzyć wrażenie, jakoby uczestnicy programu ubezpieczeń społecznych coś „zainwestowali” – nie ma żadnych inwestycji. Dokonuje się tylko wpisów w rejestrach, zwiększając liczbę przyszłych przywilejów, które zostaną sfinansowane drogą rabunku przyszłych pracowników.<br /><br />Pieniędzy, które odebrano mi w podatkach na Państwową Ubezpieczalnię między rokiem 1987 a 2003 w rzeczywistości <span style="font-weight: bold;">nie ma.</span> Nie mogę za dwadzieścia lat usprawiedliwiać pobierania emerytury z Państwowej Ubezpieczalni w celu odzyskania tych środków, bo robiąc to, wspierałbym system, który okradałby z kolei innych ludzi, aby mi zapłacić. Koncepcja sprawiedliwego odbierania tego, co wpakowałeś w taki program, jest złudna. Gdybym zamierzał obrabować kilka milionów pokojowo nastawionych ludzi, aby sfinansować moją emeryturę, społeczeństwo cywilne słusznie nazwałoby mnie przestępcą. Dotknęłaby mnie karząca ręka machiny państwowej – a nawet wolnego społeczeństwa – aby powstrzymać mnie od popełniania kolejnych przestępstw, wymierzyć mi sprawiedliwość i może spróbować zwrócić ofiarom ukradzione mienie.<br /><br />Gdy państwo ograbia miliony ludzi w celu sfinansowania emerytur, ten rabunek jest legitymizowany. Nazywa się go „solidarnością”, „umową społeczną” albo w inny podobnie nonsensowny sposób.<br /><br />Marksiści czasami krytykują to, co nazywają „kapitalizmem”, za „atomizowanie” społeczeństwa, wprowadzanie między ludzi podziałów i zrywanie więzi prawdziwej solidarności, które pozwalają istnieć wspólnotom i społeczeństwom. Ale co może być bardziej atomizujące niż państwowy system emerytalny, który mówi: „poddaj się rabunkowi, gdy jesteś młody, abyś mógł cieszyć się przywilejem korzystania z owoców grabieży, gdy będziesz stary”?<br /><br />Nie, dzięki. Wolę prawdziwą solidarność. I mając wybór między fałszywą solidarnością, która oznacza popieranie państwowego systemu uprzywilejowanej grabieży a <span style="font-weight: bold;">prawdziwą </span>solidarnością, która musi zostać wyrażona przez konkretnego człowieka gotowego dobrowolnie wesprzeć tych, którym powodzi się gorzej, wybieram tę drugą. Nawet jeśli ma to oznaczać, że pod koniec życia będę klepał biedę.<br /><br />Każdego, kto <span style="font-weight: bold;">chciałby</span> finansować moją emeryturę – albo, w trakcie obecnego kryzysu, bieżące koszty mojego utrzymania – serdecznie zachęcam do kliknięcia na powyższy odnośnik <a href="http://www.nostate.com/support-nostatecom/">„Wesprzyj nostate.com”</a> [<a href="http://www.nostate.com/support-nostatecom/">„<span style="font-style: italic;">Support nostate.com</span>”</a>]. Prawdziwa solidarność jest mile widziana. Nie chcę żadnej fałszywej.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.nostate.com/1942/renouncing-privilege-and-fake-solidarity-595-12-5274/">Mike Gogulski, Renouncing privilege and fake solidarity: 595-12-5274, http://www.nostate.com/1942/renouncing-privilege-and-fake-solidarity-595-12-5274/</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Renouncing privilege and fake solidarity: 595-12-5274</span> opublikowano na stronie Mike’a Gogulskiego <a href="http://www.nostate.com/">nostate.com</a> 9 maja 2009 r.<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-3113928940923868352009-05-17T23:54:00.000-07:002009-05-18T00:05:50.871-07:00Tłumaczenie: Pius XII „Człowiek uprawiający ziemię wciąż reprezentuje naturalny porządek rzeczy chciany przez Boga – Papież o życiu na wsi”*Przemówienie wygłoszone przez Jego Świątobliwość Piusa XII 15 listopada 1946 r. w Rzymie do delegatów zgromadzonych na Konwencji Narodowej Konfederacji Właścicieli i Zarządców Gospodarstw Rolnych.<br /><div style="text-align: justify;"><br />_______<br /><br /><br /><span style="font-weight: bold;">Powitanie</span><br /><br />Za każdym razem, gdy witamy przedstawicieli zawodów tworzących ekonomiczne i społeczne życie narodu, doświadczamy szczególnej przyjemności. Dodatkową satysfakcję czerpiemy przy tej okazji, witając was, ukochanych synów, delegatów rozległej Narodowej Konfederacji, złożonej z wielkiej liczby właścicieli-zarządców gospodarstw rolnych. Ziemia, którą uprawiacie, to „żyzne pola”, „<span style="font-style: italic;">dulcia arva</span>”, tak drogie szlachetnemu Wergiliuszowi (<span style="font-style: italic;">Bukoliki</span>). To ziemia Italii, której trwałe i życiodajne zdrowie, której żyzne pola, słoneczne pagórki i cieniste lasy, której płodne winorośle i drzewa oliwkowe, której zadbane trzody opiewał Pliniusz (<span style="font-style: italic;">Naturalis Historia</span>). „O fortunatos nimium, sua si bona norint, agricolas!” (Wergiliusz, <span style="font-style: italic;">Georgiki</span>). „O więcej niż szczęśliwi rolnicy” – wołał wielki poeta wsi. – „Gdyby tylko znali swoje szczęście!”. Nie mogliśmy zatem pozwolić, aby ta okoliczność minęła bez słowa zachęty i napomnienia, szczególnie że wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo odrodzenie moralne całego naszego narodu zależy od rozsądnej społecznie i stałej w wierze klasy rolników.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Kontakt z naturą</span><br /><br />Żyjecie bardziej niż ktokolwiek inny w stałym kontakcie z naturą. Ten kontakt jest prawdziwy, ponieważ prowadzicie swoje życie w miejscach wciąż odległych od zbytków sztucznej cywilizacji. Pod słońcem Niebieskiego Ojca poświęcacie wasze życie wydobywaniu z głębi ziemi obfitych bogactw, które ukryła tam dla was Jego ręka. Wasz kontakt z Matką Ziemią ma również głębokie znaczenie społeczne, ponieważ wasze rodziny to nie tylko społeczności konsumentów, ale również i w szczególności wspólnoty producentów.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Zakorzenieni w rodzinie</span><br /><br />Wasze życie jest zakorzenione w rodzinie – uniwersalnie, głęboko i całkowicie. W rezultacie przebiega w ścisłej bliskości z naturą. W tym leży wasza siła ekonomiczna i wasza umiejętność przezwyciężenia trudności w czasach kryzysu. Owo silne zakorzenienie w rodzinie stanowi o wadze waszego udziału we właściwym rozwoju prywatnego i publicznego porządku społecznego. Z tego względu jesteście wezwani do pełnienia niezbędnej funkcji źródła i obrońcy nieskazitelnego życia moralnego i religijnego. Ziemia bowiem jest jakby szkołą, która daje zdrowych na duszy i ciele ludzi do wszystkich zajęć, dla Kościoła i dla Państwa.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Kultura wiejska</span><br /><br />Tym bardziej należy zatem wykazać się wielką troska o zachowanie dla narodu istotnych elementów tego, co można by nazwać autentyczną kulturą wiejską. Musimy chronić wartości takie jak pracowitość, proste i uczciwe życie, szacunek dla autorytetu, szczególnie dla autorytetu rodziców, miłość do ojczyzny i wierność tradycjom, które okazywały się na przestrzeni wieków krynicą dobra. Musimy pielęgnować gotowość do pomagania sobie wzajemnie w kręgu rodziny i między rodzinami; dom domowi. Wszystkie te przymioty musimy ożywiać prawdziwym duchem religijnym, bo bez takiego ducha te właśnie cnoty mają tendencję do przeradzania się w nieokiełznaną pogoń za zyskiem. Niech bojaźń Boża i wiara w Boga, wiara, która znajduje swój codzienny wyraz w modlitwach odmawianych wspólnie przez całą rodzinę, podtrzymuje życie osób pracujących na roli i kieruje nim. Niech kościół pozostanie sercem wsi, świątynią ludzi. Niech w każdą niedzielę gromadzi wyznawców, trwających przy świętych tradycjach swoich przodków. Tam wierni mogą wznieść swoje umysły ponad rzeczy materialne, chwaląc Boga i służąc Mu oraz zanosząc prośby o siłę do myślenia i życia w prawdziwie chrześcijański sposób podczas nadchodzącego tygodnia.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Godziwe wynagrodzenie</span><br /><br />Uprawa ziemi ma ze swej natury charakter rodzinny, a zatem jest bardzo istotnym elementem społecznej i ekonomicznej pomyślności całego narodu. Człowiek uprawiający ziemię ma zatem szczególne prawo do godziwego wynagrodzenia za swoją pracę. W ciągu ostatniego wieku, a nawet obecnie, dochodziło do zniechęcających prób realizowania innych celów kosztem uprawy roli. Jeśli ktoś stara się o stojącą na najwyższym poziomie i najszybciej rozwijającą się gospodarkę narodową albo o zaopatrzenie narodu w produkty rolnicze możliwie najtańszym sposobem, w obydwu przypadkach stanie przed pokusą podporządkowania rolnictwa takim właśnie celom.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Obowiązki względem ziemi i bliźniego</span><br /><br />Ciąży na was zatem obowiązek pokazania, że mimo swego rodzinnego charakteru uprawa roli nie oznacza rezygnacji z korzyści, jakie odnosi się w związku z innymi rodzajami działalności gospodarczej, a ponadto pozwala uniknąć związanych z nimi niebezpieczeństw. Bądźcie otwartymi na zmiany, troskliwymi i pełnymi inicjatywy włodarzami waszej ojczystej ziemi, której należy używać, ale nigdy nie nadużywać. Niech będzie widoczne, że jesteście rozumnymi, gospodarnymi ludźmi, otwartymi na postęp; ludźmi, którzy odważnie wykorzystują kapitał własny i innych dla wspomożenia i uzupełnienia waszej pracy – pod warunkiem, że takie wydatki nie będą stanowić zagrożenia dla przyszłości waszych rodzin. Pokażcie, że uczciwie prowadzicie sprzedaż, że nie bogacicie się podstępnie i zachłannie kosztem innych, i że jesteście życzliwymi nabywcami na waszych lokalnych rynkach.<br /><br />Dobrze wiemy, jak często sprostanie temu ideałowi może się nie powieść. Mimo że dostrzegamy prawość intencji oraz godność w postępowaniu, którymi może chlubić się wielu rolników, nie ulega jednak wątpliwości, że obecne czasy wymagają wielkiej stałości przekonań i siły woli. Musicie przedkładać zdobywanie środków do życia w pocie czoła nad poddawanie się diabelskiej pokusie łatwego zysku, który oznaczałby wyzysk znajdującego się w naglącej potrzebie bliźniego.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Edukacja do życia na wsi</span><br /><br />Egoizm wyraża się również w inny sposób poprzez błąd rodziców, którzy zbyt wcześnie przymuszają dzieci do pracy, zaniedbując ich formację duchową, kształcenie, edukację szkolną oraz specjalistyczne szkolenie zawodowe. Nic bardziej błędnego niż przekonanie, że człowiek uprawiający ziemię nie potrzebuje gruntownej i odpowiedniej edukacji, która umożliwi mu wykonywanie różnych pojawiających się obowiązków we właściwym czasie.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Grzech, ziemia i praca</span><br /><br />To prawda, że grzech uczynił pracę na roli uciążliwą, ale to nie grzech sprowadził na świat taką pracę. Zanim pojawił się jakikolwiek grzech „Bóg dał człowiekowi ziemię, aby ją uprawiał – jako najpiękniejsze i najbardziej zaszczytne zajęcie w naturalnym porządku rzeczy”. Wskutek grzechu pierworodnego naszych pierwszych rodziców wszystkie grzechy uczynkowe ludzkości ściągały na ziemię ciążące coraz bardziej przekleństwo. Dotykały ją kolejne nieszczęścia wszelkiego rodzaju: powodzie, trzęsienia, zarazy, niszczące wojny i miny lądowe. W niektórych miejscach ziemia stała się jałowa, nieurodzajna i zniszczona – i odmówiła człowiekowi swoich ukrytych skarbów. Ziemia to wielkie zranione stworzenie; jest chora. Pochylając się nad nią – nie jako niewolnik nad czymś niewdzięcznym, ale jako lekarz nad powalonym chorobą pacjentem – rolnik z miłością, hojnie obdarza ją swoją troską. Ale miłość, mimo że jest tak potrzebna, nie wystarczy. Znać naturę, znać, można by powiedzieć, usposobienie własnego kawałka ziemi, czasem tak innego od sąsiedniego; umieć dostrzec bakterie niszczące ziemię, gryzonie ryjące pod nią korytarze, szkodniki zjadające jej owoce, chwasty atakujące uprawy; ustalić, czego jej brakuje, i dokonać wyboru kolejnych pór sadzenia, które wzbogacą ziemię, nawet gdy będzie odpoczywać – te i tak wiele innych rzeczy wymagają szerokiej i zróżnicowanej wiedzy oraz informacji.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Reformy ziemskie</span><br /><br />W dodatku, całkiem niezależnie od procesu odbudowy wymuszonego przez wojnę, w wielu miejscach sytuacja dotycząca ziemi wymaga ostrożnych i dobrze zaplanowanych kroków wstępnych, które należy podjąć, aby dokonać jakiejkolwiek reformy w zakresie własności ziemi oraz kontraktów rolnych. Jak uczą nas historia oraz doświadczenie, bez takich działań improwizowana reforma przerodziłaby się w czystą demagogię. Zatem – zamiast przynosić zyski – byłaby zarówno bezużyteczna, jak i niebezpieczna, szczególnie dziś, gdy ludzkość wciąż musi bać się o swój chleb powszedni. W dawniejszych czasach stosunkowo często zwodnicze i pełne przechwałek nawoływania mówców bez zasad czyniły z mieszkańców wsi nieświadome ofiary wyzysku i niewolników podległych zwierzchności, której instynktownie starali się unikać.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Miasto czy wieś</span><br /><br />Ze względu na to, że życie rolnika toczy się tak blisko natury i opiera w tak znacznym stopniu na rodzinie, tym drastyczniej ujawniają się w związku z nim pewne typowe rodzaje niesprawiedliwości. Są one najbardziej widoczne w konflikcie między miastem a wsią. Jaki jest powód tego konfliktu, tak charakterystycznego – niestety – dla naszych czasów?<br /><br />Współczesne miasta, ze swoim nieprzerwanym wzrostem i olbrzymim zagęszczeniem mieszkańców, są typowym wytworem kontroli sprawowanej nad życiem ekonomicznym i samym życiem człowieka przez interesy wielkiego kapitału. Jak Nasz znakomity Poprzednik Pius XI pokazał tak celnie w Swojej encyklice <span style="font-style: italic;">Quadragesimo Anno</span>, zbyt często zdarza się, że to nie potrzeby ludzkie – w zgodzie ze swą naturalną i obiektywną doniosłością – rządzą życiem ekonomicznym i korzystaniem z kapitału. Wręcz przeciwnie – kapitał i jego żądza zysku decydują o tym, jakie powinny być potrzeby człowieka i do jakiego stopnia zostaną zaspokojone. Zatem to nie ludzka praca w służbie wspólnej pomyślności jest tym, co przyciąga kapitał i zmusza go do służby. To raczej kapitał miota pracą i samym człowiekiem na wszystkie strony – jak piłką w grze. Jeśli z powodu tego nienaturalnego stanu rzeczy cierpi mieszkaniec miasta, w o ileż większej sprzeczności stoi to z samą istotą życia rolnika. Mimo wszystkich spotykających go trudności, człowiek uprawiający ziemię wciąż reprezentuje naturalny porządek rzeczy chciany przez Boga. Rolnik wie, że człowiek ma przez swoją pracę panować nad rzeczami materialnymi; rzeczy materialne nie mają panować nad człowiekiem.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Ucieczka do miasta</span><br /><br />Na tym zatem polega głęboko ukryta przyczyna współczesnego konfliktu między miastem a wsią – ludzie stają się całkowicie różni w zależności od swojego punktu widzenia. Różnica poglądów staje się tym bardziej wyrazista, im bardziej kapitał, zrezygnowawszy ze szlachetnej misji starania o dobro wszystkich grup w społeczeństwie, przenika świat rolnika albo innym sposobem angażuje go w swoje niegodziwości. Świeci swoim złotem i pełnym uciech życiem przed oczami rolnika, aby wywabić go z jego ziemi do miasta, gdzie będzie mógł roztrwonić swoje ciężko zarobione oszczędności. Miasto zazwyczaj nie ma mu do zaoferowania nic poza rozczarowaniem; rolnik często traci tam zdrowie, siłę, szczęście, honor i samą duszę.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Monopol ziemski</span><br /><br />Gdy ziemia zostaje w ten sposób opuszczona, kapitał spieszy, aby objąć ją w posiadanie; ziemia staje się wtedy już nie czymś, co się kocha, ale przedmiotem wyrachowanej eksploatacji. Ziemia – hojna opiekunka – tak miasta, jak i wsi – zostaje zmuszona do produkcji wyłącznie w celu spekulacji – podczas gdy ludzie cierpią głód; rolnik, obciążając się długami, powoli zbliża się ku ruinie; narodową gospodarkę ogarnia wyczerpanie wskutek płacenia wysokich cen za żywność, którą zmuszona jest importować z zagranicy. To wypaczenie prywatnej własności wiejskiej jest wysoce szkodliwe. Nowi posiadacze nie okazują ani miłości, ani troski temu kawałkowi ziemi, który z miłością uprawiało tak wiele pokoleń, a rodziny, które uprawiają ją i mieszkają na niej teraz, traktują bez serca. To jednak nie własność prywatna, choć prowadząca czasami do wyzysku, jest przyczyną tego wynaturzenia. Nawet w tych przypadkach, kiedy Państwo przywłaszcza sobie cały kapitał i wszystkie środki produkcji, interesy przemysłu i handlu zagranicznego, charakterystyczne dla miasta, biorą górę. Ktoś, kto faktycznie uprawia rolę, cierpi wtedy tym bardziej. Naruszona zostaje fundamentalna prawda, której Kościół trzyma się konsekwentnie w swoim nauczaniu społecznym. Kościół uczy, że cała gospodarka narodu stanowi pewną całość i że wszystkie możliwości produkcyjne danego terytorium narodowego powinny być rozwijane w zdrowych proporcjach. Konflikt między miastem a wsią nigdy nie osiągnąłby dzisiejszych rozmiarów, gdyby trzymano się tej podstawowej prawdy.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Każdemu to, co mu się należy</span><br /><br />Wy, rolnicy, z pewnością nie pragniecie takiego konfliktu; chcecie, aby każda z gałęzi gospodarki narodowej otrzymała swoją należność; jednakże chcecie również zachować swoją część. Musicie zatem otrzymać wsparcie roztropnego planowania politycznego oraz rozsądnego prawa. Ale najistotniejsza część pomocy musi pochodzić od was samych, ze strony waszych związków spółdzielczych, szczególnie unii kredytowych. Wtedy być może uzdrowienie całej gospodarki przyjdzie ze strony rolnictwa.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Wspólnota pracy</span><br /><br />I wreszcie słowo o pracy. Wy, uprawiający rolę, tworzycie w ramach waszych rodzin wspólnotę pracy. Wraz z innymi rolnikami i współpracownikami tworzycie kolejną wspólnotę pracy. Wreszcie, pragniecie utworzyć wielką wspólnotę pracy ze wszystkimi innymi grupami zawodowymi. Stoi to w zgodzie z nakazami Boga i natury. To prawdziwa katolicka koncepcja pracy. Praca łączy wszystkich ludzi we wspólnej służbie potrzebom innych i stanowi wspólny wysiłek na drodze do osobistej doskonałości ku czci Stwórcy i Zbawiciela. Bądźcie stali w szacunku dla waszej pracy jako istotnej wartości. Wy i wasze rodziny przyczyniacie się do wspólnego dobra; taka praca chroni wasze fundamentalne prawo do dochodu wystarczającego na utrzymanie harmonizujące z waszą godnością i potrzebami kulturalnymi jako ludzi. Oznacza również uznanie konieczności łączenia się z wszystkimi innymi grupami zawodowymi, które trudzą się dla różnych potrzeb społeczeństwa. Wasza praca to urzeczywistnienie waszego wsparcia dla zasad pokoju społecznego.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Błogosławieństwo końcowe</span><br /><br />Z całego Naszego serca, drodzy synowie, przyzywamy Bożego błogosławieństwa dla was i waszych rodzin. Kościół zawsze błogosławił was w szczególny sposób i na wiele sposobów włączał wasz rok pracy w swój rok liturgiczny. Przyzywamy tych błogosławieństw dla pracy waszych rąk, z których święty ołtarz Boży otrzymuje chleb i wino. Niech Bóg da wam, cytując słowa Pisma Świętego, „z rosy niebieskiej i z tłustości ziemskiej obfitość zboża i wina” (Genesis XXVII, 28). Niech wasza ziemia, jak żyzne etruskie pola między Fiesole i Arezzo, tak podziwiane przez Liwiusza, „obfitują w zboże, bydło i inne wszelkie inne dobra”, „<span style="font-style: italic;">frumenti ac pecoris et omnium copia rerum opulenti</span>” (Liwiusz, <span style="font-style: italic;">Ab Urbe Condita</span>). Z tymi uczuciami i życzeniami udzielamy wam i wszystkim drogim wam osobom Naszego ojcowskiego Apostolskiego Błogosławieństwa.<br /><br />_______<br /><br />Pięćdziesiąt pięć lat wcześniej Papież Leon XIII napisał:<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Zalety posiadania ziemi</span><br /><br />„Otóż, jeśli się rozwinie zapobiegliwość w ludzie przez nadzieję posiadania kawałka ziemi, wówczas zniknie przepaść między olbrzymim bogactwem i straszną nędzą, a jedna klasa stanie się drugiej bliższą. Ponadto wzmoże się wydajność ziemi. Rośnie bowiem w człowieku ochota do pracy i pilności, jeśli wie, że na swoim pracuje; wnet przywiązuje się człowiek serdecznie do ziemi, którą pracą rąk własnych uprawia, spodziewając się od niej nie tylko środków do utrzymania życia potrzebnych, ale jeszcze pewnego dostatku dla siebie i dla swoich. I każdy przyzna; że to pobudzenie woli ludzkiej walnie przyczyni się do wzmożenia wydajności ziemi i bogactwa państw. I wreszcie trzecią korzyścią będzie; że łatwiej da się utrzymać ludzi w państwie, w którym ujrzeli światło dzienne; nie porzucaliby bowiem ojczyzny, gdyby im dawała możność prowadzenia znośnego życia.”<br /><br />(Leon XIII, <span style="font-style: italic;">Rerum Novarum</span>, 15 maja 1891. Cyt. w jęz. polskim za: <a href="http://pl.wikisource.org/wiki/Rerum_novarum">Leon XIII, <span style="font-style: italic;">Rerum Novarum</span>, nr 35, http://pl.wikisource.org/wiki/Rerum_novarum</a>)<br /><br />_______<br /><br />PRZYPIS TŁUMACZA<br /><br />* Tytuł pochodzi od tłumacza.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.ewtn.com/library/PAPALDOC/POPRURAL.HTM">Pius XII, <span style="font-style: italic;">The Pope Speaks on Rural Life</span>, http://www.ewtn.com/library/PAPALDOC/POPRURAL.HTM</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">The Pope Speaks on Rural Life</span> opublikowano na stronie <a href="http://www.ewtn.com/">EWTN (Eternal Word Television Network)</a>.<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-45611971708061085372009-04-24T23:37:00.000-07:002009-05-17T23:54:05.691-07:00Tłumaczenie: Louis Beam „Opór bez przywódcy”<div style="text-align: right;"><br />„Skoro każdy człowiek ma prawo bronić swojej osoby, swojej wolności i swojej własności – nawet używając siły – grupa ludzi ma prawo zorganizować i utrzymywać wspólną siłę, aby bronić tych praw stale.”<br /></div><div style="text-align: justify;"><div style="text-align: right;"><br />Frederick Bastiat, <span style="font-style: italic;">Prawo</span>, Paryż 1850<br /></div><br /><br />Koncepcja <span style="font-weight: bold;">oporu bez przywódcy</span> została wysunięta przez pułkownika Uliusa Louisa Amossa, założyciela International Service of Information Incorporated z siedzibą w Baltimore w stanie Maryland. Amoss zmarł ponad piętnaście lat temu, ale w trakcie swojego życia był niezmordowanym przeciwnikiem komunizmu, a także wykwalifikowanym oficerem wywiadu. Płk Amoss napisał po raz pierwszy o <span style="font-weight: bold;">oporze bez przywódcy</span> 17 kwietnia 1962 r. Jego teorie organizacji były wymierzone przede wszystkim przeciw ewentualnej groźbie przejęcia władzy w Stanach Zjednoczonych przez komunistów. Autor niniejszego tekstu, mając przywilej przeżycia wielu lat od śmierci pułkownika Amossa, przyjął jego teorie i objaśnił je szczegółowo. Pułkownik Amoss obawiał się komunistów. Niżej podpisany obawia się rządu federalnego. W Stanach Zjednoczonych komunizm nie stanowi dziś dla nikogo żadnego zagrożenia, podczas gdy tyrania rządu federalnego stanowi zagrożenie dla <span style="font-weight: bold;">każdego.</span> Autor niniejszego tekstu szczęśliwie żył wystarczająco długo, aby zobaczyć ostatnie tchnienia komunizmu, ale może, niestety, pozostać przy życiu tak długo, żeby ujrzeć agonię wolności w Ameryce.<br /><br />Proponuję to opracowanie w nadziei, że Ameryka jakimś sposobem wciąż może dać nam dzielnych synów i córki potrzebnych, aby zwalczyć narastające prześladowanie i ucisk. Szczerze mówiąc, w tej chwili trudno wyrokować, czy to się powiedzie. Niewielu jest dziś ludzi, którzy kochają wolność i wierzą w nią wystarczająco mocno, aby o nią walczyć, ale w piersi każdego niegdyś wielkiego narodu pozostają utajone perły dawnej świetności. Oni tam są. Patrzyłem w ich roziskrzone oczy, dzieląc z nimi krótkie chwile mojego życia. Cieszyłem się ich przyjaźnią, dzieliłem z nimi ich ból, a oni mój. Jesteśmy braćmi, dziećmi tej ziemi, dającymi sobie wzajemnie siłę w karkołomnym pędzie do bitwy, o której wszyscy słabsi, strachliwi ludzie mówią, że nie zdołamy jej wygrać. Być może... Ale przecież może zdołamy. To nie koniec – dopóki ostatni bojownik o wolność nie zostanie pochowany lub uwięziony, albo gdy spotka to tych, którzy nastają na naszą wolność.<br /><br />Jeśli nie dojdzie do jakichś przełomowych wydarzeń, walka potrwa jeszcze lata. Z upływem czasu nawet dla bardziej ograniczonych spośród nas będzie stawało się jasne, że głównym zagrożeniem dla życia i wolności ludzi jest rząd. Niewątpliwie ucisk, z jakim mamy dziś do czynienia ze strony rządu, wyda się dziecinadą w porównaniu z tym, co zaplanował on [rząd] na przyszłość. Tymczasem istnieją ludzie, którzy wciąż mają nadzieję, że niewielu zdoła jakimś sposobem zrobić to, czego nie udało się dokonać wielu. Jesteśmy świadomi, że zanim rzeczy będą się miały lepiej, z pewnością będą się miały gorzej, jako że rząd demonstruje chęć użycia przeciw dysydentom coraz ostrzejszych środków państwa policyjnego. Zmieniająca się sytuacja czyni jasnym fakt, że ci, którzy sprzeciwiają się państwowemu uciskowi, muszą być przygotowani na zmianę, przystosowanie i przekształcenie swojego zachowania, swojej strategii oraz taktyki, w zależności od tego, na co pozwalają okoliczności. Brak refleksji nad nowymi metodami oraz zastosowania ich tam, gdzie potrzeba, ułatwi rządowi zdławienie oporu. Dawanie się tyranowi we znaki to obowiązek każdego patrioty. Kiedy tego zaniecha, zawiedzie nie tylko siebie, ale swój naród.<br /><br />Mając to na uwadze, dochodzimy do wniosku, że obecne metody oporu wobec tyranii stosowane przez tych, którzy kochają naszą rasę [1], kulturę i dziedzictwo, muszą zdać decydujący egzamin ze zdrowego rozsądku. Muszą zostać obiektywnie ocenione pod kątem efektywności, jak również tego, czy ułatwiają, czy utrudniają rządowi stosowanie zamierzonych represji. Te metody, które nie przynoszą korzyści w realizacji naszych celów, muszą zostać odrzucone, albo rząd skorzysta na tym, że będziemy się ich trzymali.<br /><br />Jako że uczciwym ludziom, którzy zrzeszyli się w grupach albo stowarzyszeniach politycznych czy religijnych, przykleja się fałszywą etykietkę „krajowych terrorystów” albo „kultystów” i zwalcza się ich, konieczne staje się rozważenie innych metod organizacji – albo, na potrzebę czego mogą wskazywać okoliczności: braku organizacji. Trzeba pamiętać o tym, że w interesie rządu nie leży eliminowanie wszystkich grup. Nieliczne muszą pozostać dla podtrzymywania opracowanej na potrzeby mas iluzji, że Ameryka jest „wolnym demokratycznym krajem”, w którym zezwala się na różnicę zdań. Nikt, kto jest na tyle naiwny, że przypuszcza, iż najpotężniejszy rząd na ziemi nie będzie uciskał nikogo, kto stanowi dla jego władzy realne zagrożenie, nie powinien zajmować się aktywną działalnością, ale raczej siedzieć w domu, studiując historię polityczną.<br /><br />Odpowiedź na pytanie o to, kogo rząd zostawi w spokoju, a kogo nie, będzie zależało od tego, w jaki sposób grupy i poszczególne osoby poradzą sobie z kilkoma kwestiami, takimi jak: uchronienie się przed spiskami, rezygnacja z malkontentów o słabej woli, nacisk na wysokie kwalifikacje członków grup, unikanie jakiegokolwiek kontaktu ze środkami przekazu – figurantami pracującymi dla funkcjonariuszy federalnych – i, wreszcie, maskowanie się (które można zdefiniować jako umiejętność wtopienia się w oczach opinii publicznej grup oporu bardziej oddanych sprawie w <span style="font-style: italic;">mainstreamowe</span> „koszerne” stowarzyszenia, które generalnie uważa się za nieszkodliwe). To, czy jakiejś organizacji zezwoli się w przyszłości na dalszą działalność, będzie jednak przede wszystkim kwestią tego, jak duże zagrożenie reprezentuje dana grupa. Nie chodzi o zagrożenie rozpatrywane w kategoriach potęgi zbrojnej ani możliwości politycznych, bo obecnie nie mamy ani jednego, ani drugiego, ale raczej zagrożenie pod względem potencjału. To potencjału funkcjonariusze federalni obawiają się najbardziej. To, czy taki potencjał istnieje w danym człowieku albo grupie, jest drugorzędne. Funkcjonariusze federalni oceniają potencjalne zagrożenie w kategoriach tego, co mogłoby się zdarzyć, biorąc pod uwagę sytuację sprzyjającą aktywnemu działaniu ze strony niesubordynowanej organizacji lub jednostki. Gromadzenie precyzyjnych informacji wywiadowczych pozwala im oceniać ten potencjał. Pokazywanie trzymanych w ręce kart przed licytacją to prosta droga do porażki.<br /><br />Ruch na rzecz wolności błyskawicznie zbliża się do punktu, w którym dla wielu ludzi możliwość przynależności do grupy przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Dla innych członkostwo w grupie będzie realną opcją tylko na najbliższą przyszłość. W końcu – przypuszczalnie dużo prędzej niż spodziewa się tego większość – cena płacona za przynależność do grupy przekroczy jakikolwiek zauważalny zysk. Ale na razie niektóre spośród istniejących ugrupowań często służą użytecznemu celowi – albo zapoznawaniu nowego sympatyka z ideologią, o którą walczymy, albo tworzeniu pozytywnej propagandy celem dotarcia do potencjalnych bojowników o wolność. Z pewnością ta walka staje się w szybkim tempie i w znacznym stopniu kwestią indywidualnych działań; każdy z jej uczestników podejmuje w ciszy swojego serca decyzję, żeby się przeciwstawiać: przeciwstawiać się z użyciem wszelkich koniecznych środków. Trudno przewidzieć, co zrobią inni, bo żaden człowiek nie zna w pełni serca drugiego człowieka. Wystarczy wiedzieć, co zrobi się samemu. Wielki nauczyciel powiedział kiedyś: „Poznaj sam siebie”. Udaje się to niewielu osobom, ale niech każdy z nas obieca sobie, że nie przystanie potulnie na los, jaki zaplanowali nasi niedoszli władcy.<br /><br />Koncepcja <span style="font-weight: bold;">oporu bez przywódcy</span> to nic innego niż zasadnicze odejście od zwyczajowych teorii organizacji. Utarty schemat organizacji reprezentuje na diagramie piramida – masy u dołu i przywódca na wierzchołku. Tę podstawę organizacji można dostrzec nie tylko w armiach, które są, naturalnie, najlepszą ilustracją struktury piramidowej – na dole masy żołnierzy, szeregowców, odpowiedzialnych przed kapralami, którzy z kolei odpowiadają przed sierżantami i tak dalej w górę po szczeblach dowodzenia do generałów na szczycie. Ale tę samą strukturę widzimy w korporacjach, klubach ogrodniczych dla pań i w samym naszym systemie politycznym. Ten konwencjonalny schemat organizacyjnej „piramidy” możemy zaobserwować we wszystkich istniejących obecnie na świecie strukturach politycznych, społecznych i religijnych – od rządu federalnego po Kościół rzymskokatolicki. W mądrości Ojców Założycieli Konstytucja Stanów Zjednoczonych usiłowała zniuansować dyktatorską w swej istocie naturę organizacji opartej o model piramidy poprzez podział władzy na wykonawczą, prawodawczą i sądowniczą. Ale piramida pozostaje w swej istocie nienaruszona.<br /><br />Schemat takiej organizacji – piramida – jest jednak nie tylko bezużyteczny, ale wysoce niebezpieczny dla stosujących go osób, kiedy wykorzystuje się go w ruchu oporu przeciw tyranii państwa. Dzieje się tak szczególnie w przypadku zaawansowanych technologicznie społeczeństw, w których elektroniczna inwigilacja może często zinfiltrować taką strukturę, ujawniając jej łańcuch dowodzenia. Doświadczenie raz po raz uczyło nas, że antypaństwowe organizacje polityczne stosujące tę metodę dowodzenia i kontroli łatwo padają ofiarą rządowej infiltracji, prowokacji oraz niszczenia zaangażowanych w sprawę osób. Widzieliśmy to niejednokrotnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie prorządowi szpiedzy albo prowokatorzy podstępem dostają się do grup patriotycznych i niszczą je od środka.<br /><br />W organizacji o strukturze piramidy agent służb bezpieczeństwa jest w stanie zniszczyć wszystkich, którzy znajdują się poniżej jego poziomu infiltracji, a często również tych wyżej. Jeśli zdrajca wniknął w struktury kierownicze, cała organizacja jest od góry do dołu skompromitowana i może być swobodnie oczerniana.<br /><br />Alternatywą dla organizacji o strukturze piramidy jest system komórek. W przeszłości wiele grup politycznych (zarówno prawicowych, jak i lewicowych) używało systemu komórek, aby przybliżyć realizację swoich zamierzeń. Wystarczą dwa przykłady.<br /><br />W trakcie Rewolucji Amerykańskiej na całym obszarze trzynastu kolonii uformowały się „komitety korespodencyjne” [<span style="font-style: italic;">committees of correspondence</span>]. Ich cel stanowiło zniesienie rządu i wspomożenie w ten sposób sprawy niepodległości. „Synowie Wolności” [<span style="font-style: italic;">Sons of Liberty</span>], o których zrobiło się głośno, kiedy wyrzucili opodatkowaną przez rząd herbatę do Zatoki Bostońskiej, stanowili zbrojne ramię komitetów korespondencyjnych. Każdy komitet był tajną komórką, działającą niezależnie od innych komórek. Informacje na temat rządu przekazywano z komitetu do komitetu, z kolonii do kolonii, a następnie na ich podstawie podejmowano działania lokalne. Nawet w tych minionych czasach słabych środków komunikacji, gdy doręczenie listu zajmowało tygodnie albo miesiące, komitety bez żadnego zupełnie centralnego kierownictwa stosowały bardzo podobną taktykę w oporze przeciw rządowej tyranii. Pierwsi amerykańscy patrioci wiedzieli, że wydawanie przez kogokolwiek jakichkolwiek rozkazów było całkowicie niepotrzebne. Informacje udostępniało się każdemu komitetowi i każdy komitet działał, jak uznał za stosowne. Niedawnym przykładem systemu komórek wziętym z lewego skrzydła polityki są komuniści. Celem ominięcia oczywistych problemów związanych z organizacją opartą o model piramidy komuniści rozwinęli system komórek, podnosząc go do rangi sztuki. Dysponowali licznymi niezależnymi komórkami, które działały w zupełnej izolacji od siebie i – co szczególnie istotne – nie wiedząc wzajemnie o swoim istnieniu, ale koordynowane przez kwaterę główną. Wiadomo na przykład, że podczas drugiej wojny światowej na wysokich szczeblach rządu Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie działało co najmniej sześć tajnych komunistycznych komórek (plus wszyscy komuniści działający otwarcie, chronieni i wspierani przez prezydenta Roosevelta), jednak tylko jedna z nich została ujawniona i zniszczona. Tego, ile innych jeszcze komórek faktycznie funkcjonowało, z całkowitą pewnością nie może stwierdzić nikt.<br /><br />Komunistyczne komórki, które działały w USA do końca 1991 r. pod kontrolą sowiecką, mogły mieć u steru przywódcę, który zajmował pozornie bardzo skromne stanowisko w społeczeństwie. Mógł być na przykład pomocnikiem kelnera w restauracji, ale w rzeczywistości pułkownikiem albo generałem tajnych służb sowieckich – KGB. Pod jego dowództwem mogły znajdować się liczne komórki, a osoba aktywna w jednej z nich prawie nigdy nie wiedziała o ludziach działających w innych. Zaleta takiego rozwiązania polega na tym, że – chociaż dowolna pojedyncza komórka może zostać zinfiltrowana, ujawniona albo zniszczona – nie będzie miało to wpływu na pozostałe komórki; w istocie, członkowie innych komórek pomogą atakowanej komórce i z reguły udzielą jej bardzo silnego wsparcia na wiele sposobów. To bez wątpienia przynajmniej jedna z przyczyn, dla których kiedy tylko w przeszłości atakowano w tym kraju komunistów, wsparcie dla nich pojawiało się w wielu nieoczekiwanych miejscach.<br /><br />Sprawne i efektywne działanie systemu komórek wzorowanego na modelu komunistycznym zależy, oczywiście, od centralnego kierownictwa, co oznacza imponującą organizację, odgórne finansowanie i zewnętrzne wsparcie – komuniści mieli wszystkie te rzeczy rzeczy. Naturalnie, amerykańscy patrioci nie dysponują żadną z nich ani na szczycie, ani gdziekolwiek indziej, a więc skuteczny system organizacji komórkowej oparty na sowieckim systemie działania jest niemożliwy.<br /><br />Z powyższych rozważań wynikają jasno dwie rzeczy. Po pierwsze, struktura oparta na modelu piramidy może zostać stosunkowo łatwo zinfiltrowana, a zatem nie jest rozsądną metodą organizowania się w sytuacjach, gdy rząd posiada środki i chęć spenetrowania takiej struktury – a taka jest sytuacja w tym kraju. Po drugie, nie istnieją normalne warunki, w których amerykańscy patrioci mogliby budować strukturę komórek wzorowaną na modelu komunistycznym. Gdy to zrozumiemy, pojawia się pytanie: „Jaka metoda pozostała tym, którzy opierają się tyranii państwa?”. Odpowiedzi udziela nam pułkownik Amoss, który zaproponował model organizacji oparty o „ukryte komórki”. Określił go mianem <span style="font-weight: bold;">oporu bez przywódcy.</span> System organizacji oparty o strukturę komórkową, ale nie mający żadnej centralnej kontroli ani kierownictwa – w istocie stosujący metody wykorzystywane przez komitety korespondencyjne w trakcie Rewolucji Amerykańskiej. Wykorzystując koncepcję <span style="font-weight: bold;">oporu bez przywódcy</span> wszystkie poszczególne osoby oraz grupy działają niezależnie od siebie i nigdy nie zgłaszają się do żadnej kwatery głównej ani do żadnego przywódcy po rozkazy albo instrukcje, jak robiliby to ludzie należący do typowej organizacji o modelu piramidy.<br /><br />Na pierwszy rzut oka taki rodzaj organizacji wydaje się nierealistyczny – przede wszystkim dlatego, że zdaje się brakować organizacji. Pojawia się zatem zrozumiałe pytanie o to, jak „ukryte komórki” oraz poszczególni ludzie będą ze sobą współdziałać, skoro nie ma wzajemnej komunikacji ani centralnego kierownictwa? Odpowiedź na to pytanie brzmi: uczestnicy programu <span style="font-weight: bold;">oporu bez przywódcy</span> działający w ukrytych komórkach albo indywidualnie muszą dokładnie wiedzieć, co robią i jak to robić. Poszczególne osoby stają się odpowiedzialne za zdobycie potrzebnych umiejętności oraz informacji dotyczących tego, co należy robić. Nie jest to bynajmniej tak niepraktyczne, jak się wydaje, bo jest bezsprzecznie prawdą, że w każdym ruchu wszystkie zaangażowane w niego osoby mają takie samo podejście do najważniejszych spraw, znają tę samą filozofię, i generalnie reagują na dane sytuacje w podobny sposób. Historia komitetów korespondencyjnych podczas Rewolucji Amerykańskiej pokazuje, że tak właśnie jest.<br /><br />Jako że ostateczny cel <span style="font-weight: bold;">oporu bez przywódcy</span> to zniesienie tyranii państwa (tym przynajmniej zajmujemy się w niniejszym opracowaniu), wszyscy członkowie ukrytych komórek albo poszczególne osoby będą mieli tendencję do reagowania na obiektywne wydarzenia w ten sam sposób – poprzez zwyczajną taktykę oporu. Powszechnie dostępne narzędzia dystrybucji informacji, takie jak gazety, ulotki, komputery itd., dają każdemu człowiekowi wiedzę o bieżących wydarzeniach, pozwalając na zaplanowaną reakcję, która przyjmie różne formy. Nikt nie potrzebuje wydawać nikomu rozkazów. Idealiści naprawdę oddani sprawie wolności podejmą działanie, kiedy poczują, że nadszedł już czas, albo pójdą za sygnałem innych, którzy ich poprzedzą. Chociaż to prawda, że da się powiedzieć wiele przeciw tego rodzaju strukturze jako metodzie oporu, trzeba pamiętać o tym, że <span style="font-weight: bold;">opór bez przywódcy</span> to wynik konieczności. Inne rozwiązania okazały się niemożliwe do realizacji albo niepraktyczne. <span style="font-weight: bold;">Opór bez przywódcy</span> działał już w okresie Rewolucji Amerykańskiej, a jeśli osoby prawdziwie oddane sprawie same zaczną go wykorzystywać, zadziała teraz.<br /><br />Nie trzeba wspominać o tym, że <span style="font-weight: bold;">opór bez przywódcy</span> prowadzi do powstawania bardzo małych albo nawet jednoosobowych komórek oporu. Ci, którzy wstępują do organizacji, aby markować działanie albo „grupowcy” [fanatycy grup] zostaną szybko wyeliminowani. Natomiast osoby traktujące swój sprzeciw wobec federalnego despotyzmu poważnie uznają, że to [powstawanie bardzo małych albo nawet jednoosobowych komórek oporu] jest to, czego właśnie potrzeba.<br /><br />Z punktu widzenia tyranów oraz niedoszłych potentatów federalnej biurokracji i agencji policyjnych nic nie jest bardziej pożądane niż to, aby ci, którzy się im sprzeciwiają, mieli ZJEDNOCZONĄ strukturę dowodzenia i aby <span style="font-weight: bold;">każdy</span> sprzeciwiający się im człowiek należał do grupy opartej na modelu piramidy. Takie grupy i organizacje łatwo zniszczyć. Szczególnie w świetle faktu, że Departament Sprawiedliwości (<span style="font-style: italic;">sic!</span>) obiecał w 1987 r., że nigdy nie będzie już żadnej sprzeciwiającej mu się grupy, w której nie miałby przynajmniej jednego informatora. Ci federalni „przyjaciele rządu” to agenci wywiadu. Zbierają informacje, które mogą zostać użyte przez federalnego prokuratora okręgowego, gdy najdzie go chętka, aby kogoś oskarżyć. Linia natarcia została wyznaczona. Jest zatem <span style="font-weight: bold;">konieczne,</span> aby patrioci podjęli świadomą decyzję – albo pomagać rządowi w jego nielegalnym szpiegowaniu, trzymając się wciąż dawnych metod organizacji i oporu, albo utrudnić wrogowi robotę, stosując skuteczne środki zaradcze.<br /><br />Niewątpliwie istnieją ograniczeni umysłowo ludzie, którzy, stojąc na podium z powieszoną w tle amerykańską flagą i samotnym orłem wznoszącym się ku niebu nad głową, będą z naciskiem stwierdzali swoim najlepiej brzmiącym czerwonym, białym i niebieskim głosem: „Co z tego, jeśli rząd nas szpieguje? Nie łamiemy żadnych przepisów”. Tak wadliwe rozumowanie uprawiane przez jakiegokolwiek poważnego człowieka stanowi najlepszy przykład na to, że <span style="font-weight: bold;">istnieje</span> potrzeba zajęć z zakresu edukacji specjalnej. Ktoś przedstawiający takie twierdzenie nie ma absolutnie żadnego pojęcia o politycznej rzeczywistości w tym kraju i jest niezdolny do kierowania czymkolwiek więcej niż psim zaprzęgiem w alaskańskiej dziczy. Stara mentalność „urodzonego czwartego lipca”, która tak mocno wpłynęła na sposób myślenia amerykańskiego patrioty w przeszłości, nie uchroni go przed rządem w przyszłości. „Reedukacja” tego typu bez-myślicieli będzie się odbywała w systemie federalnych więzień, gdzie nie ma flag ani orłów, ale pod dostatkiem ludzi, którzy „nie łamali żadnych przepisów”.<br /><br />Większość grup, które „jednoczą” swoich rozproszonych współpracowników w jakąś strukturę, cieszy się krótkim życiem politycznym. Stąd przywódcy ruchów nieustannie nawołujący do jedności organizacyjnej zamiast pożądanej <span style="font-weight: bold;">jedności celu</span> zazwyczaj zaliczają się do jednej z trzech kategorii.<br /><br />Mogą nie być rozsądnymi taktykami politycznymi, ale raczej po prostu oddanymi sprawie ludźmi, którzy czują, że jedność pomogłaby ich sprawie, ale nie uświadamiają sobie, że rząd wielce zyskałby na zorganizowanych w taki sposób wysiłkach. Organizacje oparte na modelu piramidy ułatwiają rządowi osiągnięcie jego celu, którym jest uwięzienie albo zniszczenie wszystkich, którzy mu się sprzeciwiają. Albo może nie rozumieją w pełni walki, w której uczestniczą, ani tego, że rząd, któremu się sprzeciwiają, wypowiedział wojnę tym, którzy walczą za wiarę, naród, wolność i swobody konstytucyjne. Ludzie znajdujący się u władzy zawsze użyją wszelkich możliwych środków, aby pozbyć się opozycji. Trzecim typem osób nawołujących do zjednoczenia – i, miejmy nadzieję, stanowiącym wśród trzech wspomnianych kategorii mniejszość – są ci, którym bardziej zależy na władzy, jaką, według ich przypuszczeń – da im wielka organizacja, niż na rzeczywistym osiągnięciu zadeklarowanego celu.<br /><br />I na odwrót – ostatnią rzeczą, jakiej chcieliby rządowi szpicle, gdyby mieli w tej sprawie coś do powiedzenia, byłoby istnienie tysiąca rozmaitych małych ukrytych komórek sprzeciwiających się im [szpiclom]. Taka sytuacja to wywiadowczy koszmar dla rządu zdeterminowanego, aby dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe, o tych, którzy mu się sprzeciwiają. Funkcjonariusze federalni, zdolni zgromadzić w dowolnej chwili olbrzymią ilość cyfr, ludzi, danych wywiadowczych oraz sił i środków, potrzebują jedynie centralnego punktu, w który skierują swój gniew. Pojedynczy przypadek infiltracji w organizacji typu piramidowego może doprowadzić do zniszczenia całości. Tymczasem <span style="font-weight: bold;">opór bez przywódcy</span> nie daje funkcjonariuszom federalnym pojedynczej sposobności do zniszczenia znacznej części Ruchu Oporu.<br /><br />Wraz z oświadczeniem Departamentu Sprawiedliwości (<span style="font-style: italic;">sic!</span>), że trzystu agentów FBI wyznaczonych dawniej do śledzenia sowieckich szpiegów w Stanach Zjednoczonych (kontrwywiad krajowy) ma być obecnie wykorzystywanych do „zwalczania przestępczości”, rząd federalny przygotowuje grunt pod zakrojony na szeroką skalę atak na osoby sprzeciwiające się jego polityce. Wiele antyrządowych grup oddanych sprawie ocalenia Ameryki naszych przodków może się spodziewać, że wkrótce poczuje impet nowego ataku rządu na wolność.<br /><br />Jest zatem jasne, że czas już przemyśleć na nowo tradycyjną strategię i taktykę oporu wobec współczesnego państwa policyjnego. Ameryka w szybkim tempie stacza się w ciemną noc tyranii państwa policyjnego, w którym prawa uznawane teraz przez większość za niezbywalne znikną. Niech nadchodząca noc zostanie rozświetlona tysiącem punktów oporu. Opór wobec tyranii musi być jak mgła, która tworzy się w wymagających tego warunkach i znika, gdy ich nie ma.<br /><br />_______<br /><br />OBJAŚNIENIE REDAKTORA [Louisa Beama]: Niniejsze opracowanie zostało napisane przez Louisa Beama i opublikowane w 1983 r. W 1992 r. opublikowano je ponownie w powyższej wersji. Nie mnie należą się słowa uznania za objaśniane w opracowaniu teorie – na uznanie za błyskotliwą analizę i wnikliwe myślenie zasługuje pułkownik Amoss.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPIS TŁUMACZA<br /><br />[1] Uwaga dotycząca „naszej rasy” może wiązać się z dawniejszym zaangażowaniem Louisa Beama w działalność ugrupowań postulujących inicjowanie agresji wobec pewnych osób ze względu na ich przynależność rasową. Tłumacz tekstu nie podziela tych przekonań Beama, uważając inicjowanie agresji wobec kogokolwiek za niemoralne.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.louisbeam.com/leaderless.htm">Louis Beam, <span style="font-style: italic;">Leaderless Resistance</span>, http://www.louisbeam.com/leaderless.htm</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Leaderless Resistance</span> opublikowano na stronie <a href="http://www.louisbeam.com/">louisbeam.com</a>. <span style="font-style: italic;">Leaderless Resistance </span>opublikowano po raz pierwszy w 1983 r. <span style="font-style: italic;">Leaderless Resistance</span> opublikowano ponownie w 1992 r. w kwartalniku <span style="font-style: italic;">The Seditionist</span> (numer 12, luty 1992).<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-87136422593582939872009-04-23T01:08:00.000-07:002009-04-23T23:56:08.633-07:00Tłumaczenie: FSK „Ułuda Projektu Wolny Stan”<div style="text-align: justify;">Zajrzałem na <a href="http://forum.freestateproject.org/">forum Free State Project (FSP)</a><a href="http://forum.freestateproject.org/"> [Projekt Wolny Stan]</a> [1]. Nie było zbyt ciekawe. Na mises.org jest więcej logicznie myślących wolnorynkowców niż wśród osób zaangażowanych w Projekt Wolny Stan.<br /><br />Free State Project wygląda w rzeczywistości na gromadę propaństwowych trolli, które żyją nadal mrzonkami, że rząd da się w magiczny sposób zreformować za pomocą głosowania. Mają nadzieję, że przeprowadziwszy się w jakieś miejsce na rzadko zaludnionym terenie, będą głosować na mniej natrętny rząd.<br /><br />Większości osób zaangażowanych we Free State Project nie udaje się dojść do właściwego wniosku, który brzmi: „Komu potrzebny jest rząd?”. Gdy zmienią swoją nazwę na „No State Project” [Projekt Zero Państwa], może zacznę brać ich na poważnie.<br /><br />„Wolny” [<span style="font-style: italic;">Free</span>] i „państwo” [<span style="font-style: italic;">State</span>] to przeciwieństwa. „Projekt Wolne Państwo” to jak „Związek Wegetariańskich Pracowników Rzeźni” albo „Stowarzyszenie Anarchistów i Etatystów”.<br /><br />Jeśli chcecie przekonać mnie, abym przeprowadził się w jakieś miejsce ze względu na większą wolność, musicie mi zaoferować:<br /><br /><blockquote>1. Brak podatków dochodowych.<br />2. Brak podatków od nieruchomości.<br />3. Brak jakichkolwiek podatków.<br />4. Brak ścigania „przestępstw bez ofiar”.<br />5. Wiarygodny plan chronienia się przed terrorystami, którzy chcą wymuszać cokolwiek z punktów 1–4.</blockquote><br />Wszystkie projekty, które zaczynają się od „Przeprowadź się tu dla większej wolności”, jakie widziałem, zdają się świadczyć o niezrozumieniu sedna sprawy. Po pierwsze: to jest mój dom i nie chcę się przeprowadzać. Po drugie: nie ma mowy o tym, aby etatyści pozwolili na prawdziwą wolność małej grupie ludzi w położonej na uboczu okolicy. Taka grupa zostałaby najechana, zinfiltrowana, albo innym sposobem zakończono by jej działalność.<br /><br />Dopóki „Projekt Wolny Stan” nie zmieni swojego programu na „Projekt Zero Państwa”, nie jestem nim zainteresowany.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPIS TŁUMACZA<br /><br />[1] Sformułowanie <span style="font-style: italic;">the state</span> można tłumaczyć albo jako „państwo”, albo jako „stan”.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://fskrealityguide.blogspot.com/2008/11/free-state-project-fallacy.html">FSK, <span style="font-style: italic;">The Free State Project Fallacy</span>, http://fskrealityguide.blogspot.com/2008/11/free-state-project-fallacy.html</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">The Free State Project Fallacy</span> opublikowano na stronie <a href="http://fskrealityguide.blogspot.com/">FSK's Guide to Reality</a> 22 listopada 2008 r.<br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-29870951449939667712009-04-14T23:24:00.000-07:002009-04-14T23:54:19.947-07:00Tłumaczenie: Mark R. Crovelli „Niejasne koncepcje Kościoła Katolickiego dotyczące kradzieży”<div style="text-align: justify;">Podobnie jak niemal wszystkie wyznania chrześcijańskie, Kościół rzymskokatolicki w bardzo dużej części czerpie swoją filozofię moralną z Dekalogu – to jest z danego przez Boga Mojżeszowi zbioru dziesięciu zasad moralnych, które wyznaczają powinności moralne człowieka względem Boga oraz innych ludzi. Pierwszoplanowość Dekalogu w katolickiej filozofii moralnej potwierdził Jezus, gdy zapytano Go: „Nauczycielu, co dobrego mam czynić, aby otrzymać życie wieczne?”:<br /><br /><blockquote>Młodzieńcowi, który stawia to pytanie, Jezus odpowiada, przypominając najpierw o konieczności uznania Boga za „jedynie Dobrego”, za najdoskonalsze Dobro i za źródło wszelkiego dobra. Następnie Jezus mówi do niego: „Jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowaj przykazania”. I przytacza swojemu rozmówcy przykazania dotyczące miłości bliźniego: „Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, czcij ojca i matkę”. W końcu Jezus streszcza te przykazania w sposób pozytywny: „Miłuj swego bliźniego, jak siebie samego!” [1]</blockquote><br />Jako fundament, na którym mocno opiera się katolicka moralność, <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span> (oficjalny wykładnik doktryny katolickiej), poświęca naturalnie sporo miejsca i wysiłku wyjaśnieniu każdego z Dziesięciorga Przykazań. W niniejszym artykule wysuwam moje wątpliwości co do sposobu przedstawienia przez <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego </span>siódmego przykazania: „Nie będziesz kradł”. Twierdzę, że – o ile <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> można uznać za reprezentatywny dla generalnego stanowiska katolickiego, Kościół sformułował niesłychanie niejasne, mylące i często błędne koncepcje dotyczące kradzieży. Dowodzę, że Kościół usiłował usprawiedliwiać przywłaszczanie cudzego mienia, które stoi w jawnej sprzeczności z bezpośrednim zakazem kradzieży przedstawionym w Dekalogu. Piszę o tym w nadziei, że katoliccy myśliciele i pisarze: A) poważnie potraktują koncepcję, że przywłaszczanie sobie nabytej przez kogoś uczciwie własności bez jego zgody <span style="font-weight: bold;">zawsze</span> jest kradzieżą oraz B) staną w obronie miliardów ludzi, których dotyka ta bandycka działalność.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Definicja kradzieży w <span style="font-style: italic;">Katechizmie Kościoła Katolickiego</span></span><br /><br />Aby katolicy i ogólnie chrześcijanie byli w stanie przestrzegać siódmego przykazania, przede wszystkim muszą wiedzieć, jaka jest definicja kradzieży. Co zupełnie oczywiste, aby nie kraść, człowiek musi umieć jasno odróżnić te sytuacje, w których mamy do czynienia z kradzieżą, od tych, w których do niej nie dochodzi. <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span> proponuje katolikom taką właśnie definicję:<br /><br /><blockquote>Siódme przykazanie zabrania <span style="font-weight: bold;">kradzieży,</span> która polega na przywłaszczeniu dobra drugiego człowieka wbrew racjonalnej woli właściciela. Nie mamy do czynienia z kradzieżą, jeśli przyzwolenie może być domniemane lub jeśli jego odmowa byłaby sprzeczna z rozumem i z powszechnym przeznaczeniem dóbr. Ma to miejsce w przypadku nagłej i oczywistej konieczności, gdy jedynym środkiem zapobiegającym pilnym i podstawowym potrzebom (pożywienie, mieszkanie, odzież...) jest przejęcie dóbr drugiego człowieka i skorzystanie z nich. [2]</blockquote><br />Chociaż nie jest moją główną intencją wnikliwa analiza i prowadzenie krytyki tej definicji kradzieży, należy zauważyć, że jest ona pod kilkoma względami nader niejednoznaczna. Niejasne jest na przykład, czy wyrażenie „racjonalna wola” oznacza po prostu <span style="font-weight: bold;">racjonalną zgodę</span> właściciela, czy to, czego właściciel <span style="font-weight: bold;">powinien chcieć.</span> Niejasno brzmi również sformułowanie „powszechne przeznaczenie dóbr”, biorąc pod uwagę wyraźne zastrzeżenie Leona XIII, że nie wolno powoływać się na tę koncepcję dla zanegowania prawa do własności prywatnej:<br /><br /><blockquote>Nie można także prywatnemu posiadaniu przeciwstawiać prawdy, że Bóg całemu rodzajowi ludzkiemu dał ziemię do używania i do wykorzystywania. Jeśli się bowiem mówi, że Bóg dał ziemię całemu rodzajowi ludzkiemu, to nie należy tego rozumieć w ten sposób, jakoby Bóg chciał, by wszyscy ludzie razem i bez różnicy byli jej właścicielami, ale znaczy to, że nikomu nie wyznaczył części do posiadania, określenie zaś własności poszczególnych jednostek zostawił przemyślności ludzi i urządzeniom narodów. Zresztą, jakkolwiek podzielona między prywatne osoby ziemia, nie przestaje służyć wspólnemu użytkowi wszystkich; nie ma bowiem takiego człowieka, który by nie żył z płodów roli. [3]</blockquote><br />Mój sprzeciw wobec podejścia <span style="font-style: italic;">Katechizmu</span> do kradzieży idzie znacznie głębiej niż drobne zastrzeżenia dotyczące stylu sformułowań. W istocie mój zarzut dotyczy tego, że od początku do końca <span style="font-style: italic;">Katechizmu</span> zauważamy absolutny brak konsekwentnego stosowania norm dotyczących kradzieży nakreślonych w jej definicji. Widzimy w szczególności całkowite zaniechanie stosowania norm dotyczących kradzieży <span style="font-weight: bold;">wobec tych ludzi, którzy pracują dla państwa.</span> Podczas gdy wobec normalnych ludzi <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> dość konsekwentnie stosuje kryteria dotyczące kradzieży, nie stosuje tych kryteriów wobec prezydentów, premierów, kongresmenów, policjantów, poborców podatkowych, biurokratów oraz żadnej innej osoby, która żyje z pieniędzy odebranych w podatkach.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">To nie kradzież, jeśli dopuszcza się jej państwo</span><br /><br />Gdy <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> omawia działania ludzi niezatrudnionych przez państwo, stosuje swoją definicję kradzieży całkiem konsekwentnie. Znajdujemy zatem w <span style="font-style: italic;">Katechizmie</span> potępienie „<span style="font-weight: bold;">wszelkiego</span> rodzaju przywłaszczania i zatrzymywania niesłusznie dobra drugiego człowieka” jako naruszenia siódmego przykazania. [4] Podobnie, Katechizm napomina tych, którzy przetrzymują skradzione dobra, aby zwrócili je prawowitemu właścicielowi: „Na mocy sprawiedliwości wymiennej naprawienie popełnionej niesprawiedliwości wymaga zwrotu skradzionego dobra jego właścicielowi.” [5]<br /><br />Gdy jednak dochodzi do omówienia działań ludzi zatrudnionych przez państwo, <span style="font-style: italic;">Katechizm </span>wynajduje rozmaite wymówki dla usprawiedliwienia dokonywanego przez pracowników państwowych zaboru cudzej własności bez zgody jej właściciela. W istocie koncepcja wysuwana w <span style="font-style: italic;">Katechizmie</span> głosi, że gdy ludzie zatrudnieni przez państwo zagarniają własność prywatną bez zgody właścicieli (np. <span style="font-weight: bold;">opodatkowują</span> ich), <span style="font-weight: bold;">nie dokonują kradzieży.</span> Chociaż <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> nie stwierdza wyraźnie, że podatki to nie kradzież, niemniej jednak stwierdza, że:<br /><br /><blockquote>Uległość wobec władzy i współodpowiedzialność za dobro wspólne <span style="font-weight: bold;">wymagają z moralnego punktu widzenia płacenia podatków</span> [...], [6]</blockquote><br />oraz:<br /><br /><blockquote>Jest rzeczą niesprawiedliwą niepłacenie instytucjom ubezpieczeń społecznych <span style="font-weight: bold;">składek</span> ustalonych przez prawowitą władzę. [7]</blockquote><br />Jeśli wyjmiemy te napomnienia z kontekstu, niekoniecznie oznaczają one, że podatki to nie kradzież. <span style="font-weight: bold;">Zawierają</span> jednak tę nieuniknioną implikację, jeśli połączymy je z inną podstawową zasadą katolickiej, a w rzeczywistości każdej chrześcijańskiej, moralności – mianowicie z obowiązkiem nieposłuszeństwa państwu, gdy jego prawa sprzeciwiają się prawom Bożym: „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz 5, 29). Ze względu na tę podstawę katolickiej moralności, <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> jednoznacznie nakazuje katolikom odmawianie posłuszeństwa państwu, kiedy jego działania sprzeciwiają się prawom Bożym:<br /><br /><blockquote>Obywatel jest zobowiązany w sumieniu do nieprzestrzegania zarządzeń władz cywilnych, gdy przepisy te są sprzeczne z wymaganiami ładu moralnego, z podstawowymi prawami osób i ze wskazaniami Ewangelii. <span style="font-weight: bold;">Odmowa posłuszeństwa</span> władzom cywilnym, gdy ich wymagania są sprzeczne z wymaganiami prawego sumienia, znajduje swoje uzasadnienie w rozróżnieniu między służbą Bogu a służbą wspólnocie politycznej. „Oddajcie... Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga” (Mt 22, 21). „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (Dz 5, 29). [8]</blockquote><br />(Zauważmy, że <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> nie mówi, iż obywatele tylko <span style="font-weight: bold;">mają prawo</span> do nieposłuszeństwa władzom cywilnym, gdy ich żądania są sprzeczne z kodeksem moralnym; zamiast tego jasno stwierdza, że obywatele są <span style="font-weight: bold;">„zobowiązani w sumieniu”</span> do nieposłuszeństwa.)<br /><br />Kiedy uwzględnimy obydwie te koncepcje, widzimy, że <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> nakazuje katolikom odmawianie posłuszeństwa państwu, gdy jego prawa sprzeciwiają się prawom Bożym, ale nakazuje im także płacić podatki oraz „składki” na ubezpieczenie społeczne. Nieodzowny stąd wniosek, że, gdy państwo odbiera ludziom pieniądze wbrew ich woli, nie jest to naruszenie Prawa Bożego – <span style="font-weight: bold;">w szczególności siódmego przykazania.</span> Jeśli podatki uznano by za formę kradzieży (a więc naruszenie siódmego przykazania), katolicy byliby zobowiązani w sumieniu do sprzeciwiania się im z zasady i odmowy płacenia ich, kiedy to tylko możliwe. Można stąd wyciągnąć nieuchronny wniosek, że według <span style="font-style: italic;">Katechizmu Kościoła Katolickiego </span>kradzież to nie kradzież, jeśli dopuszcza się jej państwo.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Kradzież to kradzież – <span style="font-style: italic;">nawet jeśli dopuszcza się jej państwo</span></span><br /><br />Jak przed chwilą zauważyliśmy, <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span> zajmuje stanowisko, zgodnie z którym, gdy ludzie zatrudnieni przez państwo przejmują czyjeś mienie bez zgody właściciela, nie jest to forma kradzieży. Chciałbym zasugerować, że to nie jest stanowisko, jakie winien zajmować chrześcijański Kościół, który bierze Dekalog za podstawę swojego kodeksu moralnego. Siódme przykazanie jednoznacznie zakazuje kradzieży i nie czyni wyjątków dla ludzi pracujących na stanowiskach państwowych.<br /><br />Wszystko, czego potrzeba, aby zrozumieć, dlaczego podatki są faktycznie formą kradzieży, to uznać, że <span style="font-weight: bold;">wszyscy</span> ludzie płacą je państwu pod przymusem. To po prostu prawda, bo wszyscy ludzie płacą podatki tylko dlatego, żeby uniknąć kar, które państwo nakłada na tych, którzy odmawiają podporządkowania się. Poczynię jeszcze kilka dalszych uwag na temat faktu, że podatki to kradzież, ale naprawdę istotne z moralnego punktu widzenia jest to, że podatki są płacone państwu <span style="font-weight: bold;">niedobrowolnie.</span> Przymusową naturę podatków można dostrzec w samym znaczeniu tego słowa. Wspomina o tym Charles Adams:<br /><br /><blockquote>Podobieństwo między poborcami podatków a rabusiami odnajdujemy również w podstawowym znaczeniu stojącym za słowem „opodatkowanie”, które oznacza <span style="font-weight: bold;">przymusowe wywłaszczenie.</span> Podatki to nie długi, mimo że nierozważnie tak je nazywamy. Zasada dotycząca sprawiedliwej wartości rynkowej przedmiotu – stanowiąca podstawę do legalnie egzekwowanego długu – nie znajduje zastosowania w dyskusji o podatkach. Podatek się należy, bo rząd nakazuje go płacić. Nie potrzeba niczego innego. [9]</blockquote><br />Nie ma ponadto znaczenia, że państwo twierdzi, iż dostarcza „usług” w zamian za pieniądze wymuszane od swoich poddanych. Taka jest prosta prawda, bo – skoro państwo musi grozić swoim poddanym surowymi karami, aby skłonić ich do płacenia za swoje „usługi”, poddani najwyraźniej nie cenią zbytnio owych usług. Sony nie musi straszyć swoich klientów wyrokami długoletniego więzienia w towarzystwie gwałcicieli i morderców, aby sprzedać swoje najnowsze telewizory wysokiej rozdzielczości, ponieważ dostarcza produktu, jaki przynajmniej część ludzi jest gotowa dobrowolnie nabyć. Inaczej jest z państwem, które <span style="font-weight: bold;">dosłownie</span> grozi uwięzieniem swoich poddanych, jeśli odmówią oddania swoich pieniędzy – <span style="font-weight: bold;">i faktycznie wtrąca ich do więzień, jeśli nie zapłacą;</span> stosując środek, który byłby niekonieczny, gdyby tak zwane „usługi”, których – jak twierdzi – dostarcza, były naprawdę cenione przez jego poddanych. Krótko mówiąc, nie chodzi tu o to, że poddani rządu płacą podatki, usiłując nabyć „usługi”, których chcą albo potrzebują. H.L. Mencken stwierdził niegdyś sardonicznie, że inteligentny człowiek płaci podatki, chociaż jest przekonany, iż tym sposobem nie nabywa wartościowych usług:<br /><br /><blockquote>Gdy inteligentny człowiek płaci podatki, z pewnością nie sądzi, że dokonuje roztropnej i zyskownej inwestycji swoich pieniędzy; przeciwnie, czuje, że jest ograbiany na ogromną skalę, aby otrzymać w zamian usługi, które, z grubsza rzecz biorąc, są dla niego bezużyteczne, a w znacznej części jawnie szkodliwe. Może być przekonany, że, powiedzmy, policja jest potrzebna do ochrony jego życia i własności oraz o tym, że armia i marynarka wojenna chronią go przed dostaniem się w niewolę jakiegoś nieokreślonego, obcego kajzera, ale i tak uważa te usługi za przesadnie drogie – widzi, że nawet najpotrzebniejsze z nich tylko ułatwiają wyzyskiwaczom ustanawianie rządu w celu obrabowania go [człowieka]. Do samych ciemięzców nie ma za grosz zaufania. Uważa ich wyłącznie za bezużytecznych grabieżców; sądzi, że zysk netto z prowadzonych przez nich na szeroką skalę kosztownych operacji nie przewyższa tego, co zyskuje na pieniądzach pożyczonych bratu swojej żony. Tworzą oni władzę, która stale nad nim stoi, nieustannie szukając nowych sposobności, aby coś zeń wycisnąć. Gdyby mogli to zrobić bez ryzyka, obdarliby go do gołej skóry. Jeśli w ogóle coś mu zostawiają, robią to wyłącznie z rozsądku, tak jak gospodarz zostawia kwoce część jaj. [10]</blockquote><br />Podatki nie są dobrowolnymi opłatami za wyświadczone usługi; nie są również dobrowolnymi „składkami”, których cel stanowi wsparcie „dobra wspólnego”. To bardzo istotna kwestia, bo, jak zauważyliśmy wyżej, <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> nieroztropnie odnosi się do podatków na ubezpieczenie społeczne jako do „składek”. Używanie terminu „składka” odpowiada prawdzie, jeśli dotyczy dobrowolnego datku na, powiedzmy, prowadzoną przez harcerzy zbiórkę słodyczy. Używanie terminu „składka” jest jednak całkowicie niewłaściwe, kiedy opisujemy podatki na ubezpieczenie społeczne – albo jakiekolwiek inne podatki. Po pierwsze, jak właśnie zauważyliśmy, poddanym nie daje się wyboru, czy chcą płacić tę tak zwaną „składkę”. Wręcz przeciwnie, po prostu każe im się zapłacić pewną sumę albo ryzykować pobytem w więzieniu. Ponadto raczej częściej niż rzadziej pieniądze, których domaga się państwo, są jawnie odejmowane od wypłaty poddanego, zanim stanie on przed szansą, aby chociaż potrzymać swoje ciężko zarobione pieniądze we własnych rękach. Trudno mówić o tym, że poddany wpłacił „składkę”, skoro pieniądze są mu odbierane jeszcze zanim je otrzyma. Nie mówiąc już o raczej sporej liczbie ludzi uważających rządowe programy ubezpieczeń społecznych za nic więcej tylko skazane z natury na bankructwo piramidy finansowe na masową skalę. Byłoby obłudą twierdzić, że ci ludzie wpłacaliby „składki” na program, którego nie znoszą i który uważają za zbójecko niewypłacalny. Podobnie, nie użylibyśmy raczej słowa „składka” na określenie pieniędzy odebranych pod przymusem w podatkach amerykańskim katolikom na finansowane przez państwo aborcje. Katolicy nie chcą dobrowolnie finansować aborcji, ale ponieważ podatki (i – tak – opłaty na ubezpieczenie społeczne również) są przymusowe, a zatem niedobrowolne, nie mają w tej kwestii wyboru.<br /><br />Byłoby bezsensowne wyrażanie w tym momencie sprzeciwu i twierdzenie, że w końcu ludzie zgadzają się na podatki, przynajmniej w demokracjach, ponieważ daje się im prawo do głosowania. Pogląd, że głosowanie stanowi akt zgody na państwową władzę nakładania podatków, oznaczałby całkowicie błędną interpretację tego, co faktycznie się dzieje, kiedy ludzie głosują. Jak wskazał A. John Simmons, głosowanie oznacza tylko <span style="font-weight: bold;">preferencję</span> – nie można bynajmniej zakładać, że oznacza ono <span style="font-weight: bold;">zgodę</span> na podatki albo nawet na istnienie państwa:<br /><br /><blockquote>Byłoby dobrze, gdybyśmy pamiętali, że głosowanie często nie oznacza zgody na coś, ale tylko <span style="font-weight: bold;">wyrażenie preferencji.</span> Jeśli państwo daje grupie skazańców wybór między rozstrzelaniem przez pluton egzekucyjny a zastrzykiem z trucizną i wszyscy z nich głosują za plutonem, nie możemy wnioskować stąd, że tym samym więźniowie <span style="font-weight: bold;">godzą się</span> na bycie rozstrzelanym. Oczywiście, wybierają tę opcję; przystają na nią, ale wyłącznie w tym sensie, że wolą ją od drugiej opcji. Nie przyzwalają na żadną z opcji, gardząc obiema. Głosowanie w wyborach demokratycznych na któregoś z kandydatów ma niekiedy przygnębiająco podobny charakter. Państwo proponuje ci wybór między kandydatami (albo może to „naród” wychodzi z tą propozycją), a ty wybierasz jednego z nich, mając nadzieję na zrobienie jak najlepszego użytku z tej złej sytuacji. Wyrażasz zatem preferencję, aprobujesz tego kandydata (woląc go od innych), ale nie zgadzasz się na niczyją władzę. [11]</blockquote><br />Te rozważania kierują nas z powrotem do definicji kradzieży zawartej w <span style="font-style: italic;">Katechizmie Kościoła Katolickiego</span>. Przypomnijmy sobie, że <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> definiuje jako akty kradzieży (a zatem zakazuje ich jako naruszających siódme przykazanie) te działania, które polegają na przywłaszczaniu sobie „dobra drugiego człowieka wbrew racjonalnej woli właściciela”. Jak dotąd, podawałem argumenty na to, że podatki to z konieczności nic ponad prowadzone na masową skalę zagarnianie własności ludzi bez ich zgody, bo podatnicy oddają swoje pieniądze tylko po to, aby uniknąć uwięzienia – albo, w niektórych przypadkach, czegoś gorszego. Przedstawiłem dowody na poparcie słynnego retorycznego pytania świętego Augustyna: „Czym są królestwa, jeśli nie bandami kryminalistów działającymi na wielką skalę? Czym są gangi kryminalne, jeśli nie małymi królestwami?”. Krótko mówiąc, dowodziłem, że podatki to kradzież, a zatem coś zakazanego przez siódme przykazanie. Pozostały fragment tej części mojego tekstu zostanie poświęcony dwóm argumentom przeciwko idei głoszącej, że podatki to kradzież, które można by wysuwać, powołując się na <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Kontrargument pierwszy: Ludzie powinni chcieć płacić podatki ze względu na „dobro wspólne”</span><br /><br />Pierwszy kontrargument, jaki można by podnieść, brzmiałby: podatki to nie kradzież, bo ludzie powinni chcieć wspierać „dobro wspólne” przez płacenie państwu pieniędzy. Takie uzasadnienie oznacza żądanie od nas ślepej wiary w państwo; mianowicie przeświadczenia, że państwo to instytucja, która faktycznie działa dla „dobra wspólnego”. Niestety, nie ma w tej koncepcji ani odrobiny prawdy. W istocie bylibyśmy prawdopodobnie bliżsi prawdy, gdybyśmy stwierdzili coś przeciwnego; to mianowicie, że państwo to instytucja nieubłaganie <span style="font-weight: bold;">sprzeciwiająca się</span> „dobru wspólnemu” ludzkości.<br /><br />Aby zrozumieć, dlaczego tak jest, przyjrzyjmy się bliżej temu, jak efektywne było państwo finansowe z podatków w zakresie ochrony i promowania „dobra wspólnego” ludzkości na przestrzeni zaledwie ostatnich stu lat. W przeciągu ostatnich stu lat rozmaitym państwom na całym świecie udało się osiągnąć, co następuje (weźmy pod uwagę, że to fragmentaryczna lista):<br /><br /><blockquote>● prowadzić dwie finansowane z podatków wojny światowe, których wynikiem były miliony ofiar, zniszczenie kilkudziesięciu miast w Europie i Japonii oraz doszczętne zubożenie wielu milionów innych ludzi;<br /><br />● prowadzić kilkadziesiąt innych, krwawych wojen wewnątrzpaństwowych i domowych finansowanych z podatków;<br /><br />● zamordować z zimną krwią około 170 milionów swoich własnych niewinnych poddanych, co udokumentował R.J. Rummel [12];<br /><br />● skonstruować, z użyciem pieniędzy pochodzących z podatków, broń atomową, zagrażającą samemu istnieniu ludzi na Ziemi, a nawet posunąć się do użycia jej przeciw niewinnym cywilom;<br /><br />● uwięzić dziesiątki milionów ludzi, aby wykorzystać ich do pracy niewolniczej (np. w ZSRR) albo z innych błahych przyczyn (np. w USA za narkotyki);<br /><br />● podpisać mordercze umowy celem ograniczenia handlu (przykład Iraku) i zakazać używania DDT w regionach świata dotkniętych malarią, co kosztowało życie milionów ludzi. Koszty egzekwowania nakazów pokryto, oczywiście, z podatków.</blockquote><br />Tylko ktoś myślący naprawdę utopijnie albo ślepy na historię mógłby pomyśleć, że finansowane z podatków państwo było w ciągu ostatnich stu lat narzędziem działającym dla „dobra wspólnego”. <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> definiuje „dobro wspólne” jako „sumę warunków życia społecznego, jakie zrzeszeniom bądź poszczególnym członkom społeczeństwa pozwalają osiągnąć pełniej i łatwiej własną doskonałość”. [13] Jeżeli Kościół Katolicki nie sądzi, że człowiek spełnia się dokonując morderstw, trudno pojąć koncepcję głoszącą, że można by ślepo zakładać, iż państwo jest narzędziem działającym dla „dobra wspólnego”. Ponadto wydaje się, że trudno potępiać tych, którzy uznając te przytłaczające fakty historyczne dotyczące państw w XX wieku, mogliby odmówić płacenia podatków, z których finansowane są te zbrodnie.<br /><br />Co więcej, nawet gdyby prawdą było, że ludzie powinni chcieć płacić państwu pieniądze w celu krzewienia „dobra wspólnego”, nie oznaczałoby to wcale, że osoby zatrudnione przez państwo mają <span style="font-weight: bold;">prawo</span> przemocą odbierać ludziom pieniądze, jeśli ci nie będą chcieli płacić. Bez wątpienia byłoby olbrzymim <span style="font-style: italic;">non sequitur</span> dojście do wniosku, że państwo ma prawo przywłaszczać sobie mienie ludzi bez ich zgody tylko dlatego, że „oni powinni tego chcieć”. Jak właśnie zauważyliśmy, twierdzenie, że ludzie powinni chcieć wspierać te mordercze instytucje, jest samo w sobie wysoce wątpliwe, ale nawet gdyby prawdą było, że państwo stanowi wyłącznie narzędzie działające dla „dobra wspólnego”, jak mogłoby stanowić to sensowne uzasadnienie moralne dla grożenia więzieniem ludziom, którzy zdecydowali się nie płacić? Bardzo celnie wypowiada się w tej kwestii Carl Watner:<br /><br /><blockquote>Zamiast straszyć krnąbrnych obywateli więzieniem, oświećcie ich w kwestii obywatelskich obowiązków. Zademonstrujcie, dlaczego powinni składać się na swój rząd. Grożenie przemocą to nie sposób na przekonanie ich. Powinni być zostawieni w spokoju i powinno się im odmówić tych usług rządowych, za które nie chcą płacić. A jeśli zwolennicy rządu wciąż nie są w stanie zebrać w podatkach wystarczającej sumy, aby utrzymać rząd takiej wielkości, jaką uznają za potrzebną, powinni sięgnąć głębiej do własnych kieszeni. Fakt, że rząd to „dobra sprawa” nie usprawiedliwia okradania i mordowania tych, którzy odmawiają mu wsparcia. To nazywam chrześcijańskim sposobem obchodzenia się z tymi, którzy odmawiają płacenia. [14]</blockquote><br />Twierdzenie, że ludzie powinni chcieć wspierać rząd, bynajmniej nie daje moralnych podstaw do stosowania wyjątku od jednoznacznego i prostego zakazu zawartego w Dekalogu: „Nie będziesz kradł”.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Kontrargument drugi: Tylko <span style="font-style: italic;">niektóre</span> państwa są złe</span><br /><br />Drugi kontrargument przeciw twierdzeniu, że podatki to kradzież (a zatem zakazuje ich siódme przykazanie), który chcę rozważyć, dotyczy koncepcji, która głosi, że tylko niektóre państwa dokonują złych czynów, podczas gdy inne – nie. To twierdzenie pojawia się w <span style="font-style: italic;">Katechizmie</span> w kontekście fragmentu mówiącego o tym, że władza pochodzi od Boga i może być sprawowana albo legalnie, albo nielegalnie:<br /><br /><blockquote>Władza jest sprawowana w sposób prawowity tylko wtedy, gdy troszczy się o dobro wspólne danej społeczności i jeśli do jego osiągnięcia używa środków moralnie dozwolonych. Jeśli sprawujący władzę ustanawiają niesprawiedliwe prawa lub podejmują działania sprzeczne z porządkiem moralnym, to rozporządzenia te nie obowiązują w sumieniu. [15]</blockquote><br />Odwołanie się do tak zwanej „legalnej władzy” nie może jednak dostarczyć logicznego argumentu przeciw twierdzeniu, że podatki to kradzież. Przeciwnie – jak dowodziłem w innym tekście, powoływanie się na „legalność władz” dla usprawiedliwienia podatków to w istocie błąd niedostatecznego uzasadnienia:<br /><br /><blockquote>Awaryjne stanowisko katolickiej nauki społecznej stającej w obliczu tych otrzeźwiających faktów dotyczących państwa jako instytucji z zasady przymusowej polegało na utrzymywaniu, że istnieje różnica między tak zwaną „prawowitą” albo „legalną” władzą oraz władzą używaną do niewłaściwych celów. [...] Problem związany z tego rodzaju argumentacją polega na tym, że stanowi ona niemal wzorcowy przykład błędu niedostatecznego uzasadnienia. Jedną rzeczą byłoby twierdzenie, że Bóg obdarował ludzi różnymi talentami i że niektórzy otrzymali od Niego dar przywództwa, podczas gdy inni – nie; czymś zupełnie innym byłoby jednak wyciąganie stąd wniosku, że niektórzy ludzie otrzymują od Boga prawo wymuszania swojej woli na sąsiadach, którym się tak nie poszczęściło, przywłaszczania sobie część ich dochodów, grożenia im uwięzieniem albo zabiciem, jeśli odmówią posłuszeństwa, zmuszania swoich sąsiadów do służby wojskowej, zasiadania w ławie przysięgłych albo świadczenia jakichkolwiek innych usług, jeśli już o to chodzi. [16]<br /></blockquote><br />Ważne, aby uświadomić sobie, że <span style="font-style: italic;">Katechizm</span> wyraźnie zaznacza, iż władze mogą stosować jedynie „środki moralnie dozwolone” do osiągnięcia dobra wspólnego. Biorąc pod uwagę ten fakt oraz to, że dla chrześcijan kradzież nie jest środkiem moralnie dozwolonym, jakiekolwiek odwoływanie się do legalnej władzy jako usprawiedliwienia podatków to oczywisty błąd niedostatecznego uzasadnienia. [17]<br /><br />Fakty są takie, że wszystkie współczesne państwa zdobywają środki na swoją działalność, grożąc ludziom wyrządzeniem krzywdy, jeśli ci odmówią płacenia. A, jak zauważył Murray Rothbard, ponieważ podatki są z definicji równoznaczne kradzieży, trudno pojąć, jak można by powiedzieć o którymkolwiek spośród finansowanych z podatków, samozwańczych władców, że jest „legalny”:<br /><br /><span style="font-weight: bold;"></span><blockquote><span style="font-weight: bold;">Wszystkie inne</span> osoby i grupy w społeczeństwie (z wyjątkiem znanych i nielicznych przypadków przestępców takich jak złodzieje czy napadający na banki) uzyskują dochody drogą dobrowolnych umów: <span style="font-weight: bold;">albo</span> sprzedając wyroby lub usługi konsumentom, <span style="font-weight: bold;">albo</span> w postaci dobrowolnej darowizny (np. członkostwo w klubie lub stowarzyszeniu, zapis testamentowy lub spadek). <span style="font-weight: bold;">Tylko</span> Państwo uzyskuje swój dochód, stosując przemoc, strasząc surowymi karami, gdyby przychód nie nadchodził. Ta przemoc znana jest pod nazwą „podatki”, chociaż w epokach, w których ludzie byli mniej bezwolni, określano ją często jako „haracz”. Podatki to kradzież i tyle; kradzież dokonywana na olbrzymią skalę, z którą nie może się równać działalność żadnego ze znanych przestępców [prywatnych]. [18]</blockquote><br /><span style="font-weight: bold;">Podsumowanie</span><br /><br />Cel tego artykułu to po prostu przypomnienie Kościołowi Katolickiemu, że podstawy jego systemu etycznego leżą w Dekalogu. Siódme przykazanie wyraźnie potępia przejmowanie cudzej własności bez zgody właściciela. Przykazanie nie wspomina o wyjątkach takich jak: „Nie będziesz kradł, chyba że w ramach emerytalnych piramid finansowych” albo „Nie będziesz kradł, chyba że pracujesz dla grupy, która ma hymn i flagę”.<br /><br />Kwestia podatków ma we współczesnym świecie niezmiernie istotne znaczenie moralne. Ludzie, którzy pracują dla dzisiejszych państw, wzbogacili się i uzbroili do tego stopnia, że stali się poważnym zagrożeniem dla samego istnienia Ziemi i zamieszkujących ją ludzi. Ich bogactwa są zdobywane przez zagarnianie pieniędzy i własności zwykłych ludzi bez ich zgody i pod groźbą uwięzienia ich, jeśli odmówią płacenia. Nic nie daje ani katolikom, ani w ogóle komukolwiek przyjmowanie przez Kościół Katolicki romantycznej wizji państwa w nadziei, że stanie się ono narzędziem działającym dla „dobra wspólnego”, podczas gdy współczesnym państwom wciąż dokonującym grabieży i morderstw poświęca się książki historyczne. Chrześcijańska cnota roztropności w istocie <span style="font-weight: bold;">domaga się</span> od nas, abyśmy widzieli świat takim, jaki jest – jasno i z pełną nadziei stanowczością.<br /><br />Światu nie dają również nic próby trywializowania ze strony Kościoła Katolickiego pytania o moralność podatków przez porównywanie ich z aborcją i konkludowanie, że – ponieważ morderstwo jest gorsze od kradzieży – zanim przejdziemy do podatków, musimy zająć się sprawą aborcji. Jak zapisał święty Bernardyn ze Sieny w opowiadaniu o świętym Franciszku z Asyżu, ogrom kradzieży dokonywanej na tym świecie czyni ją główną troską chrześcijan:<br /><br /><blockquote>Pewnego dnia, gdy święty Franciszek przejeżdżał przez miasto, pojawił się przed nim człowiek opętany przez demona i zapytał: „Jaki jest najgorszy grzech na świecie?” Święty Franciszek odpowiedział, że najgorsze jest morderstwo. Ale zły duch odrzekł, iż istnieje jeden grzech jeszcze gorszy niż morderstwo. Wtedy święty Franciszek rozkazał: „Zaklinam cię na Boga, powiedz mi, który grzech jest gorszy niż morderstwo!”. I wtedy diabeł odpowiedział, że niesprawiedliwe rozporządzanie rzeczami, które należą do kogoś innego, jest grzechem gorszym niż morderstwo, bo to właśnie ten grzech skazuje więcej ludzi na piekło niż jakikolwiek inny. [19]</blockquote><br />Podatki stosuje się we współczesnym świecie na tak masową skalę, że dotyczy ich prawdopodobnie najistotniejsze pytanie moralne naszych czasów. A Kościół Katolicki, jeśli chce pozostać wierny Jezusowemu napomnieniu, że mamy być posłuszni przykazaniom, musi w końcu zdać sobie sprawę z tego, że <span style="font-weight: bold;">podatki to kradzież,</span> a zatem zakazuje ich siódme przykazanie.<br /><br />_______<br /><br />PRZYPISY<br /><br />[1] <span style="font-style: italic;">The Catechism of the Catholic Church</span>, United States Catholic Conference Inc., Libreria Editrice Vaticana, 1994. Cyt. w języku polskim: <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>, nr 2052. Wszystkie cytaty z polskiej wersji <span style="font-style: italic;">Katechizmu</span> w oparciu o wydanie Pallottinum 1994, <a href="http://www.katechizm.diecezja.elk.pl/">http://www.katechizm.diecezja.elk.pl/</a><br /><br />[2] <span style="font-style: italic;">Ibidem</span>, nr 2408.<br /><br />[3] Leo XIII, <span style="font-style: italic;">Rerum Novarum</span>, Boston 2000, par. 14. Cyt. w języku polskim: Leon XIII, <span style="font-style: italic;">Rerum Novarum</span>, nr 7, <a href="http://pl.wikisource.org/wiki/Rerum_novarum">http://pl.wikisource.org/wiki/Rerum_novarum</a><br /><br />[4] <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>, nr 2409.<br /><br />[5] <span style="font-style: italic;">Ibidem</span>, nr 2412.<br /><br />[6] <span style="font-style: italic;">Ibidem</span>, nr 2240.<br /><br />[7] <span style="font-style: italic;">Ibidem</span>, nr 2436.<br /><br />[8] <span style="font-style: italic;">Ibidem</span>, nr 2242.<br /><br />[9] Charles Adams, <span style="font-style: italic;">For Good and Evil: The Impact of Taxes on the Course of Civilization,</span> New York 1993, s. 1.<br /><br />[10] H.L. Mencken, <span style="font-style: italic;">A Mencken Chrestomathy</span>, New York 1982, s. 147–148.<br /><br />[11] A. John Simmons, <span style="font-style: italic;">On the Edge of Anarchy: Locke, Consent, and the Limits of Society</span>, [w:] <span style="font-style: italic;">Studies in Moral, Political and Legal Philosophy</span> pod red. Marshalla Cohena, Princeton 1993, s. 222–223.<br /><br />[12] R.J. Rummel, <span style="font-style: italic;">Death by Government</span>, New Brunswick 1994.<br /><br />[13] <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>, nr 1924.<br /><br />[14] Chciałbym wyrazić podziękowanie Carlowi Watnerowi za wiele pomocnych komentarzy i sugestii na temat wstępnej wersji tego artykułu. Zob. jego artykuły w „The Voluntaryist”: <span style="font-style: italic;">A Moral Challenge</span>, nr 138, III kwartał 2008 [<a href="http://www.voluntaryist.com/backissues/138.pdf">http://www.voluntaryist.com/backissues/138.pdf</a>] oraz <span style="font-style: italic;">Moral Challenge II</span>, nr 141, II kwartał 2009 [<a href="http://www.voluntaryist.com/backissues/141.pdf">http://www.voluntaryist.com/backissues/141.pdf</a>].<br /><br />[15] <span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>, nr 1903.<br /><br />[16] Mark R. Crovelli, <span style="font-style: italic;">What Belongs to Caesar?</span> [<span style="font-style: italic;">Co należy do Cezara?</span>], <span style="font-style: italic;">Mises Daily Article</span>, <a href="http://mises.org/story/3081">http://mises.org/story/3081</a>, 2 września 2008.<br /><br />[17] Jestem wdzięczny Carlowi Watnerowi za wskazanie tego argumentu.<br /><br />[18] Murray Rothbard, <span style="font-style: italic;">The Ethics of Liberty</span>, New York 1998, s. 162.<br /><br />[19] Cyt. za: Alejandro A. Chafuen, <span style="font-style: italic;">Faith and Liberty: The Economic Thought of the Late Scholastics</span>, New York 2003, s. 31.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://voluntaryist.com/forthcoming/confusedideas.php">Mark R. Crovelli, <span style="font-style: italic;">The Catholic Church’s Confused Ideas About Stealing,</span> http://voluntaryist.com/forthcoming/confusedideas.php</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">The Catholic Church’s Confused Ideas About Stealing</span> opublikowano na stronie <a href="http://voluntaryist.com/">Voluntaryist.com</a>.<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-29504084434571761762009-03-06T03:19:00.000-08:002009-07-13T23:25:31.124-07:00Tłumaczenie: Neil Postman „Zainformować się na śmierć”<div style="text-align: justify;">Poniższe przemówienie zostało wygłoszone 11 października 1990 r. na spotkaniu Niemieckiego Stowarzyszenia Informatyki (Gesellschaft fuer Informatik), sponsorowanym przez IBM-Germany.<br /><br />_______<br /><br /><br />Wielki angielski dramaturg i filozof społeczny George Bernard Shaw zauważył niegdyś, że wszystkie środowiska zawodowe to zmowa przeciw zwykłym ludziom. Miał na myśli to, że ci, którzy stanowią elitę danego zawodu – lekarze, prawnicy, nauczyciele oraz naukowcy – chronią swój specjalny status, tworząc słownictwo niezrozumiałe dla przeciętnego człowieka. Takie postępowanie uniemożliwia osobom z zewnątrz zrozumienie, co środowisko zawodowe robi i dlaczego, oraz chroni członków owych środowisk przed bezpośrednią analizą i krytycznym spojrzeniem. Innymi słowy, środowiska zawodowe wznoszą złowrogie mury specjalistycznego żargonu, których nie przeniknie wścibskie oko obcego.<br /><br />W przeciwieństwie do George’a Bernarda Shawa nie narzekam na to, ponieważ uważam się za zawodowego nauczyciela i cenię specjalistyczny żargon tak samo, jak inni. Nie sprzeciwiam się jednak, jeśli od czasu do czasu komuś nieznającemu tajników mojej profesji zezwala się na wstęp do mojego królestwa, aby przedstawił swój niezawodowy punkt widzenia. Ktoś taki może niekiedy wyrazić jakąś nieszablonową opinię albo, nawet lepiej, dostrzec coś, co profesjonaliści przegapili.<br /><br />Myślę, że zaproszono mnie do wygłoszenia przemówienia na tej konferencji w takim właśnie celu. O technologii komputerowej wiem niedużo więcej od przeciętnego człowieka – czyli niewiele. Mam nikłe pojęcie o tym, co ekscytuje programistę komputerowego albo informatyka; gdy przyglądałem się opisom prezentacji na tę konferencję, każda kolejna wydawała mi się bardziej tajemnicza od poprzedniej. Zatem niewątpliwie kwalifikuję się jako outsider.<br /><br />Sądzę jednak, że to, czego tutaj oczekujecie, to nie tylko outsidera, lecz outsidera, którego punkt widzenia może się okazać użyteczny dla insiderów. Właśnie dlatego przyjąłem zaproszenie do wygłoszenia przemówienia. Sądzę, że wiem trochę o tym, jak technologie wpływają na kulturę, a nawet więcej o tym, jak jej szkodzą. Na samym początku mogę powiedzieć, że o tym, co jakaś technologia niszczy, komputerowi eksperci zdają się wiedzieć właściwie bardzo niewiele. Słyszałem wielu ekspertów od technologii komputerowej mówiących o korzyściach, jakie przyniosą komputery. Nigdy natomiast, z jednym wyjątkiem – chodzi o Josepha Weizenbauma – nie słyszałem, aby ktokolwiek mówił w sposób poważny i wyczerpujący o ujemnych stronach technologii komputerowej – co uderza mnie jako osobliwe i powoduje, że zastanawiam się, czy środowisko zawodowe czegoś ważnego nie ukrywa. Innymi słowy, zdaje się, że to, czego brakuje ekspertom komputerowym, to poczucie technologicznej skromności.<br /><br />Przecież każdy, kto studiował historię technologii, wie, że technologiczna zmiana to zawsze faustowski targ: technologia coś daje i coś odbiera – i nie zawsze w równych proporcjach. Nowa technologia czasami więcej tworzy niż niszczy. Czasami więcej niszczy niż tworzy. Ale nigdy nie jest jednostronna.<br /><br />Wspaniały przykład stanowi wynalezienie maszyny drukarskiej. Druk sprzyjał nowoczesnej idei indywidualizmu, ale zniszczył średniowieczne poczucie wspólnoty oraz integracji społecznej. Druk stworzył prozę, ale uczynił poezję egzotyczną i elitarną formą wypowiedzi. Druk umożliwił powstanie współczesnej nauki, ale przekształcił wrażliwość religijną w ćwiczenia z zabobonu. Druk pomógł w rozwoju państwa narodowego, ale tym samym uczynił z patriotyzmu nikczemne – jeśli nie mordercze – odczucie.<br /><br />Ujmując to samo inaczej, można powiedzieć, że nowa technologia przyczynia się do faworyzowania pewnej grupy ludzi, a szkodzenia innym grupom. Na przykład na dłuższą metę telewizja doprowadzi najpewniej do tego, że szkolni nauczyciele staną się przeżytkiem, tak jak samochód doprowadził do zaniku kowalstwa, a balladzistów uniepotrzebniła maszyna drukarska. Innymi słowy, zmiana technologiczna zawsze czyni kogoś wygranym, a kogoś przegranym.<br /><br />Jeśli chodzi o technologię komputerową, to komputer bezdyskusyjnie zwiększył władzę wielkich organizacji, takich jak instytucje militarne, firmy lotnicze, banki albo urzędy skarbowe. Równie oczywiste jest to, że komputer jest dziś nieodzowny dla najwybitniejszych badaczy fizyki oraz innych nauk przyrodniczych. Ale w jakim stopniu technologia komputerowa stanowi korzyść dla mas? Dla metalowców, właścicieli warzywniaków, nauczycieli, mechaników samochodowych, muzyków, piekarzy, murarzy, dentystów i większości pozostałych osób, w których życie wtrąca się teraz komputer? Prywatne sprawy tych ludzi uczyniono dostępniejszymi dla potężnych instytucji. Łatwiej ich śledzić i nadzorować; poddaje się ich większej liczbie kontroli, stają się coraz bardziej zdezorientowani decyzjami, które podejmuje się w ich sprawach. Częściej redukuje się ich do zwykłych obiektów numerycznych. Zasypuje się ich reklamowym śmieciem. Są łatwym celem dla agencji reklamowych i organizacji politycznych. Szkoły uczą ich dzieci posługiwania się systemami komputerowymi zamiast uczyć ich rzeczy, które są dla dzieci bardziej wartościowe. Słowem, przegranym nie przydarza się niemal nic z tego, czego potrzebują, i dlatego są przegranymi.<br /><br />Można się spodziewać, że wygrani – na przykład większość spośród mówców na tej konferencji – będą zachęcać przegranych do entuzjazmowania się technologią komputerową. To jest sposób postępowania zwycięzców, którzy czasami mówią przegranym, że z pomocą osobistych komputerów przeciętny człowiek może utrzymywać w lepszym porządku książeczkę czekową, lepiej śledzić rachunki i sporządzać logiczniejsze listy zakupów. Mówią im też, że mogą głosować nie wychodząc z domu, robić zakupy nie wychodząc z domu, uzyskiwać wszystkie informacje, jakich sobie życzą, nie wychodząc z domu i w ten sposób uczynić życie społeczne niepotrzebnym. Mówią im, że ich życie stanie się efektywniejsze, dyskretnie zaniedbując poinformowanie ich, z czyjego punktu widzenia tak będzie albo jakie mogą być koszty takiej efektywności.<br /><br />Aby przegrani nie stali się sceptyczni, wygrani otumaniają ich cudownymi osiągami komputerów – spośród których wiele niemal wcale nie wpływa na jakość życia przegranych – niemniej jednak robią wrażenie. W końcu przegrani ulegają – po części dlatego, że wierzą, iż specjalistyczna wiedza władców technologii komputerowej stanowi formę mądrości. Władcy, oczywiście, też zaczynają w to wierzyć. Wskutek tego nie stawia się pewnych pytań, takich jak: komu komputer da większą władzę i wolność, a czyja władza i wolność zostanie ograniczona?<br /><br />Być może to wszystko zabrzmiało jak opis dobrze zaplanowanego spisku; jakby zwycięzcy znakomicie zdawali sobie sprawę z tego, co się wygrywa, a co przegrywa. Ale nie do końca tak się dzieje, bo wygrani nie zawsze wiedzą, co robią i do czego to wszystko doprowadzi. Benedyktyńscy mnisi, którzy w XII i XIII wieku wynaleźli zegar mechaniczny, sądzili, że taki zegar zapewni precyzję i regularność siedmiu godzinom modlitw, które musieli odprawić w ciągu dnia. I rzeczywiście zapewnił. Ale to, z czego zakonnicy nie zdawali sobie sprawy, to fakt, że zegar to nie tylko środek do śledzenia mijających godzin, ale również do synchronizowania i kontrolowania działań ludzi. I tak, do połowy XIV wieku zegar wyszedł poza ściany klasztoru i przyniósł nową i precyzyjną regularność życiu robotnika i kupca. Mechaniczny zegar umożliwił realizację idei regularnej produkcji, regularnych godzin pracy i produktu zestandaryzowanego. Bez zegara kapitalizm byłby całkiem niemożliwy. A więc tu leży wielki paradoks: zegar został wynaleziony przez ludzi, którzy chcieli bardziej rygorystycznie poświęcić się Bogu, a skończył jako technologia najbardziej użyteczna dla ludzi, którzy chcieli poświęcić się gromadzeniu pieniędzy. Technologia zawsze niesie ze sobą nieprzewidziane konsekwencje i nie zawsze jest na początku jasne, kto lub co wygra, a kto lub co przegra.<br /><br />Mógłbym dodać w ramach innego przykładu historycznego, że według tego, co się mówi, Johann Gutenberg był gorliwym chrześcijaninem, który przeraziłby się, słysząc jak Marcin Luter, przeklęty heretyk, głosi, że druk to „największy akt łaski Bożej, dzięki któremu sprawa Ewangelii posuwa się naprzód”. Gutenberg sądził, że jego wynalazek pomoże sprawie Świętej Stolicy Apostolskiej, podczas gdy w istocie okazało się, że przyniósł rewolucję, która zniszczyła monopol Kościoła.<br /><br />Możemy też spytać samych siebie, czy jest coś takiego, o czym władcy technologii komputerowych myślą, że robią dla nas, a czego oni i my możemy potem żałować? Myślę, że tak, i zostało to zasugerowane w tytule mojego wystąpienia: „Zainformować się na śmierć”. W pozostałym do mojej dyspozycji czasie postaram się wyjaśnić, co jest w komputerze niebezpiecznego i dlaczego. I ufam, że będziecie wystarczająco otwarci, aby rozważyć to, co mam do powiedzenia. Myślę, że mogę się do tego zabrać, opowiadając wam o małym eksperymencie, który prowadziłem z przerwami w ciągu ostatnich kilku lat. Niektórzy ludzie uważają to doświadczenie za przejaw przewrotności i wykorzystywania innych, ale ufam, że wasze poczucie humoru pozwoli mi przez to przebrnąć.<br /><br />Odbywa się to następująco: Najlepiej robić to rankiem, kiedy widzisz kolegę z pracy, który zdaje się nie dysponować egzemplarzem „The New York Times”. „Czytałeś dziś rano »Timesa«?” – pytam. Jeśli kolega mówi, że tak, tego dnia nie przeprowadza się eksperymentu. Ale jeśli odpowiedź brzmi „nie”, można kontynuować doświadczenie. „Powinieneś zajrzeć na dwudziestą trzecią stronę – mówię. – Jest tam fascynujący artykuł o badaniu przeprowadzonym na Harvardzie”. „Naprawdę? Na jaki temat?” – brzmi zwykle odpowiedź. W tym momencie moje możliwości ogranicza jedynie moja wyobraźnia. Ale mogę powiedzieć coś takiego: „Wiesz, zrobili to badanie, żeby dowiedzieć się, co najlepiej jeść, żeby stracić na wadze i okazuje się, że najlepszy sposób to normalna dieta wzbogacona o czekoladowe eklery jedzone sześć razy dziennie. Wygląda na to, że w eklerach jest pewien szczególny środek odżywczy – <span style="font-style: italic;">encomial dioxin</span> – który w niewiarygodnym tempie spala kalorie.”<br /><br />Inna możliwość, którą lubię wykorzystywać w rozmowie z kolegami znanymi ze świadomości zdrowotnej, jest taka: „Myślę, że chciałbyś o tym wiedzieć – mówię. – Neurofizjologowie z Uniwersytetu w Stuttgarcie odkryli związek między <span style="font-style: italic;">joggingiem</span> a ograniczoną inteligencją. W ciągu pięciu lat poddali testom ponad tysiąc dwieście osób i odkryli, że im więcej czasu ludzie uprawiali <span style="font-style: italic;">jogging</span>, tym bardziej zmniejszała się ich inteligencja. Nie wiedzą dokładnie dlaczego, ale tak jest.”<br /><br />Jestem pewien, że już rozumiecie, jaka jest moja rola w tym eksperymencie: donieść o czymś absurdalnym – można by rzec: nie do uwierzenia. Pozwólcie zatem, że powiem wam o tym, co z tego wynikło: Poza wypadkami, kiedy próbuję na jednej osobie tego samego po raz drugi czy trzeci, większość uwierzy albo przynajmniej nie będzie niedowierzać temu, co im powiedziałem. Czasami odpowiadają: „Naprawdę? To możliwe?”. Czasami spoglądają z niedowierzaniem i odpowiadają: „Gdzie – mówiłeś – zrobiono to badanie?”. A czasami mówią: „Wiesz, słyszałem coś takiego”.<br /><br />Otóż z wyników badania można wyciągnąć kilka wniosków, z których jeden wyraził pięćdziesiąt lat temu H.L. Mencken, gdy stwierdził, że nie ma tak głupiego poglądu, że nie znajdzie się profesor, który weń uwierzy. To bardziej oskarżenie niż wyjaśnienie – w każdym razie próbowałem tego eksperymentu na nie-profesorach z mniej więcej tymi samymi rezultatami. Inny możliwy wniosek, to ten wyrażony – również jakieś pięćdziesiąt lat temu – przez George’a Orwella, który zauważył, że przeciętny człowiek w jego czasach jest z grubsza tak samo naiwny jak przeciętny człowiek w średniowieczu. W średniowieczu ludzie wierzyli w autorytet swojej religii – bez względu na to, co się działo. Dziś wierzymy w autorytet naszej nauki – bez względu na to, co się dzieje.<br /><br />Myślę jednak, że można wyciągnąć jeszcze inny, ważniejszy wniosek, związany z opinią Orwella, choć dotyczący trochę innej kwestii. Odnoszę się do faktu, że świat, w którym żyjemy, jest dla większości z nas prawie całkowicie niezrozumiały. Prawie żadne zdarzenie – czy to prawdziwe, czy zmyślone – nie zadziwia nas przez dłużej, bo nie mamy zrozumiałego i spójnego obrazu świata, powodującego, że przedstawiony fakt wydawałby się nam sprzecznością nie do przyjęcia. Wierzymy, bo nie ma powodu, żeby nie wierzyć. Żadnego społecznego, politycznego, historycznego, metafizycznego, logicznego albo duchowego powodu. Żyjemy w świecie, w którym – w przeważającej części – nie dostrzegamy sensu. Nawet sensu technicznego. Nie mam zamiaru przeprowadzać mojego eksperymentu na tej publiczności, szczególnie, że wam o nim opowiedziałem, ale gdybym poinformował was, że siedzenia, które w tej chwili zajmujecie, wyprodukowano specjalną metodą, w której używa się skóry z marynowanego śledzia, na jakiej podstawie zakwestionowalibyście moje twierdzenie? O ile wam wiadomo – rzeczywiście, o ile mi wiadomo – skóra marynowanego śledzia <span style="font-weight: bold;">mogła</span> posłużyć do wykonania krzeseł, na których siedzicie. I gdyby udało mi się skłonić pracującego w branży chemika, żeby potwierdził ten fakt, opisując jakiś niepojęty proces, w którym to by się działo, prawdopodobnie jutro opowiadalibyście komuś, że spędziliście wieczór siedząc na skórze marynowanego śledzia.<br /><br />Być może zdołam zbliżyć się trochę bardziej do tego, o co mi chodzi, poprzez analogię: Gdybyście rozpakowali zupełnie nową talię kart i zaczęli je jedną po drugiej przekładać, mielibyście całkiem niezłe pojęcie o tym, w jakim znajdują się porządku. Po dojściu od asa pik do dziewiątki pik, spodziewalibyście się, że następna będzie dziesiątka pik. I gdyby zamiast niej pojawiła się trójka karo, bylibyście zdziwieni i zastanawialibyście się, cóż to za talia. Ale gdybym dał wam talię przetasowaną dwadzieścia razy, a potem poprosił o odkrycie kart, nie spodziewalibyście się żadnej karty w szczególności – trójka karo byłaby tak samo prawdopodobna jak dziesiątka pik. Nie mając żadnych podstaw do zakładania danego porządku, nie mielibyście żadnego powodu, aby reagować niedowierzaniem albo nawet zdziwieniem na pojawienie się którejkolwiek karty.<br /><br />Chodzi o to, że w świecie pozbawionym porządku duchowego albo intelektualnego, nic nie jest niewiarygodne; nic nie jest przewidywalne, a zatem nic nie stanowi szczególnej niespodzianki.<br /><br />Tak naprawdę George Orwell był bardziej niż trochę niesprawiedliwy wobec przeciętnego człowieka w średniowieczu. Średniowieczny system wierzeń przypominał moją całkiem nową talię kart. Istniał uporządkowany, możliwy do pojęcia sposób postrzegania świata, wyrastający z koncepcji, według której cała wiedza i dobro pochodzą od Boga. To, co kapłani mieli do powiedzenia o świecie, było czerpane z logiki ich teologii. W rzeczach, wiary w które domagano się od ludzi, nie było nic arbitralnego – włącznie z faktem, że sam świat został stworzony o dziewiątej rano 23 października 4004 roku przed Chrystusem. To dawało się wyjaśnić – i wyjaśniano to dość klarownie – ku zadowoleniu wszystkich. Tak samo fakt, że dziesięć tysięcy aniołów mogło tańczyć na główce szpilki. To było całkiem sensowne, jeśli wierzyłeś, że Biblia to objawione słowo Boga i że wszechświat jest zamieszkały przez anioły. Świat średniowieczny był niewątpliwie tajemniczy i pełen cudowności, ale nie brakowało w nim poczucia ładu. Zwykli mężczyźni i kobiety mogli w nie do końca jasny sposób pojmować, jak surowe realia ich życia wpisują się w wielki i życzliwy zamysł [Boży], ale nie wątpili w to, że taki zamysł istnieje, a ich kapłani byli w stanie bez problemu – drogą dedukcji z garści zasad – uczynić go, jeśli nie racjonalnym, to przynajmniej spójnym.<br /><br />Sytuacja, w której znajdujemy się obecnie, jest od średniowiecznej bardzo różna. I, powiedziałbym, smutniejsza, bardziej zagmatwana oraz z pewnością bardziej zagadkowa. Przypomina potasowaną talię kart, do której się odwoływałem. Nie ma logicznej, usystematyzowanej koncepcji świata, służącej za fundament, na którym opiera się nasz system wierzeń. A więc w pewnym sensie jesteśmy bardziej naiwni niż ludzie średniowiecza i bardziej wylęknieni, bo da się nas skłonić do uwierzenia niemal we wszystko. Skóra marynowanego śledzia ma mniej więcej taki sam sens jak <span style="font-style: italic;">vinyl alloy</span> albo <span style="font-style: italic;">encomial dioxin</span>.<br /><br />Otóż w pewnym sensie nic z tych rzeczy nie jest naszą winą. Jeśli mógłbym postawić na głowie mądrość Kasjusza: Wina nie leży w nas samych, ale niemal dosłownie w gwiazdach. Gdy Galileusz skierował w niebiosa swój teleskop i umożliwił spojrzenie także Keplerowi, żaden z nich odkrył w gwiazdach sztuki magicznej ani władzy – tylko wzory geometryczne i równania. Bóg, jak się zdawało, był mniej filozofem moralności, a bardziej mistrzowskim matematykiem. To odkrycie dało impuls do rozwoju fizyki, ale teologii wyrządziło tylko szkody. Przed Galileuszem i Keplerem można było wierzyć, że Ziemia to stabilne centrum wszechświata i że Bóg w szczególny sposób interesuje się naszymi sprawami. Po ich odkryciu Ziemia stała się samotnym wędrowcem w mrocznej galaktyce w ukrytym kącie wszechświata, a nam pozostawiono zastanawianie się, czy Bóg interesuje się nami w jakimkolwiek stopniu. Uporządkowany, zrozumiały świat średniowiecza zaczął się rozsypywać, bo ludzie nie widzieli już w gwiazdach oblicza przyjaciela.<br /><br />I coś jeszcze, co niegdyś było naszym przyjacielem, również obróciło się przeciw nam. Mam na myśli informację. Był taki czas, kiedy informacja stanowiła środek, który pomagał istotom ludzkim rozwiązać konkretne i naglące problemy ich otoczenia. To prawda, że w średniowieczu mieliśmy do czynienia z rzadkością informacji, ale właśnie ta rzadkość czyniła ją zarówno ważną, jak i nadającą się do użytku. Zaczęło się to zmieniać, jak wszyscy wiedzą, pod koniec XV wieku, kiedy złotnik z Mainz nazwiskiem Gutenberg przerobił starą prasę winiarską na maszynę drukarską i tym samym wywołał to, co obecnie nazywamy eksplozją informacji. Czterdzieści lat po wynalazku Gutenberga maszyny drukarskie były już w stu dziesięciu miastach w sześciu różnych krajach; przez pięćdziesiąt kolejnych lat wydrukowano ponad osiem milionów książek, prawie wszystkie z nich wypełnione informacjami niedostępnymi wcześniej dla przeciętnego człowieka. Nic bardziej mylnego niż pogląd, że epokę informacji rozpoczęła technologia komputerowa. Tę epokę rozpoczęła prasa drukarska i od tego czasu nie uwolniliśmy się od niej.<br /><br />Ale to, co początkowo było oswobadzającym strumieniem, przekształciło się w chaotyczną powódź. Jeśli mogę wziąć jako przykład mój własny kraj, oto, w obliczu czego stoimy: W Ameryce jest 260000 billboardów; 11520 dzienników; 11556 innych gazet; 27000 wypożyczalni kaset video; 362 miliony telewizorów i ponad 400 milionów odbiorników radiowych. Rokrocznie publikuje się 40000 nowych książek (na całym świecie 300000), w Ameryce codziennie robi się 41 milionów zdjęć, a – dodajmy dla porządku – do naszych skrzynek pocztowych co roku przychodzi 60 miliardów śmieciowych przesyłek reklamowych. Wszystko – od telegrafii i fotografii w wieku XIX do krzemowego układu scalonego w XX – zintensyfikowało informacyjny gwar – aż dziś sprawy osiągnęły takie proporcje, że dla przeciętnego człowieka informacja nie ma już żadnego związku z rozwiązywaniem problemów.<br /><br />Rozerwano związek między informacją i działaniem. Informacja to teraz towar, który może być kupiony i sprzedany, albo użyty jako forma rozrywki, albo włożony jak ubiór dla podwyższenia swojego statusu. Przybywa w masie, nie kierowana w szczególności do nikogo, bez związku z użytecznością; jesteśmy przesyceni informacją, toniemy w informacji, nie mamy nad nią żadnej kontroli, nie wiemy, co z nią robić.<br /><br />Są dwa powody, dla których nie wiemy, co z nią robić. Po pierwsze, jak wspominałem, nie mamy już spójnej koncepcji nas samych i naszego wszechświata oraz naszych wzajemnych relacji i odniesienia do naszego świata. Nie wiemy już – inaczej niż w średniowieczu – skąd przychodzimy i dokąd idziemy, albo dlaczego. Innymi słowy, nie wiemy, które informacje są dla naszego życia istotne, a które nieistotne. Po drugie, skierowaliśmy całą naszą energię oraz inteligencję na wymyślanie maszynerii, która nie robi nic poza zwiększaniem zasobu informacji. W rezultacie nasze zdolności do obrony przed przesytem informacji załamały się; naszego układu odpornościowego przeciw informacji nie da się już zoperować. Nie wiemy, jak filtrować informacje; nie wiemy, jak zmniejszać ich liczbę; nie wiemy, jak z nich korzystać. Cierpimy na rodzaj kulturalnego AIDS.<br /><br />I w tych okolicznościach pojawia się komputer. Komputer, jak wiemy, cechuje uniwersalność, nie tylko ze względu na niemal nieskończone sposoby jego wykorzystania, ale również dlatego, że komputery są zwykle zintegrowane ze strukturą innych maszyn. Zatem byłoby z mojej strony głupotą, gdybym ostrzegał przeciw każdemu wyobrażalnemu sposobowi użycia komputera. Ale nie da się zaprzeczyć, że najpowszechniejsze metody korzystania z komputera mają związek z informacją. Kiedy ludzie mówią o „naukach informacyjnych”, mówią o komputerach – jak przechowywać informacje, jak odnajdywać informacje, jak organizować informacje. Komputer stanowi odpowiedź na pytania, jak mogę uzyskać więcej informacji, szybciej i w użyteczniejszej formie. Te pytania wyglądają na uzasadnione. Teraz jednak chciałbym przedstawić wam parę innych pytań, które wydają mi się bardziej uzasadnione. Czy Irak najechał na Kuwejt ze względu na brak informacji? Czy gdyby w następstwie tego miała wybuchnąć okropna wojna między Irakiem a Stanami Zjednoczonymi, to dojdzie do niej z powodu braku informacji? Czy jeśli w Etiopii dzieci umierają z głodu, to dzieje się to ze względu na brak informacji? Czy rasizm w RPA istnieje ze względu na brak informacji? Czy jeśli po ulicach Nowego Jorku grasują przestępcy, to robią to ze względu na brak informacji?<br /><br />Albo zejdźmy na bardziej osobisty poziom: Jeśli ty i twój współmałżonek jesteście razem nieszczęśliwi i kończycie wasz związek rozwodem, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli wasze dzieci zachowują się niewłaściwie i przynoszą waszej rodzinie wstyd, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli ktoś w waszej rodzinie przeżywa załamanie nerwowe, czy dzieje się to ze względu na brak informacji?<br /><br />Sądzę, że będziecie musieli przyznać, iż to, co nam dolega, co powoduje najwięcej niedoli i bólu – zarówno na poziomie kulturalnym, jak i osobistym – nie ma żadnego związku z tym rodzajem informacji, do których dostęp dały nam komputery. Komputer i jego informacje nie potrafią dać odpowiedzi na żadne z fundamentalnych pytań, do których musimy się odnieść, aby nadać naszemu życiu większy sens i uczynić je bardziej ludzkim. Komputer nie umie dostarczyć nam uporządkowanych ram moralnych. Nie potrafi powiedzieć nam, które pytania warto zadawać. Nie umie dostarczyć nam środków do zrozumienia, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego ze sobą walczymy, ani dlaczego tak często nie zachowujemy się przyzwoicie, zwłaszcza wtedy, gdy najbardziej powinniśmy o to zabiegać. Komputer jest w pewnym sensie imponującą zabawką, która odwraca naszą uwagę od stawiania czoła temu, z czym potrzebujemy zmierzyć się najpilniej – z duchową pustką, wiedzą o samych sobie, użytecznymi koncepcjami przeszłości i przyszłości. Czy ktoś wini za to komputer? Oczywiście, że nie. Przecież to, mimo wszystko, tylko maszyna. Ale przedstawia się go nam przy dźwięku trąb, tak jak na tej konferencji, jako technologicznego mesjasza.<br /><br />Dzięki komputerowi – mówią jego heroldowie – uczynimy lepszymi edukację, religię, politykę, nasze umysły – a, co najlepsze, nas samych. To, rzecz jasna, nonsens i tylko niedojrzali, niedouczeni, albo niemądrzy mogliby w to uwierzyć. Przed chwilą powiedziałem, że nie można za to winić komputerów. I to prawda, przynajmniej w tym sensie, że nie obarczamy słonia winą za jego ogromny apetyt, kamienia za to, że jest twardy albo chmury za to, że zakrywa słońce. Taka jest ich natura i nie spodziewamy się po nich niczego innego. Ale komputer też ma swoją naturę. To prawda, jest tylko maszyną, ale maszyną zaprojektowaną do manipulowania informacją i generowania informacji. To jest to, co robią komputery, a zatem mają one swoją agendę oraz niosą oczywiste przesłanie.<br /><br />Przesłanie, że dzięki coraz większej ilości informacji, wygodniej upakowanej, szybciej dostarczanej, znajdziemy rozwiązanie naszych problemów. A więc wszyscy ci błyskotliwi młodzi mężczyźni i kobiety, wierząc w to, wymyślają dla komputera wymagające kunsztu zadania do wykonania, mając nadzieję, że w ten sposób staniemy się mądrzejsi, przyzwoitsi i szlachetniejsi. I któż może ich winić? Stając się władcami tej cudownej technologii, zdobędą prestiż i władzę, a niektórzy staną się nawet sławni. W świecie zamieszkałym przez ludzi przekonanych, że da się osiągnąć raj przez coraz więcej i więcej informacji, informatyk jest królem. Ale nadal twierdzę, że wszystko to stanowi olbrzymie i niebezpieczne marnotrawstwo ludzkich talentów i energii. Wyobraźcie sobie, co można by osiągnąć, gdyby te talenty i energię skierować w stronę filozofii, teologii, sztuki, literatury z wyobraźnią albo edukacji? Kto wie, czego moglibyśmy się dowiedzieć od takich ludzi – może tego, dlaczego są wojny i głód, i bezdomność, i choroby umysłowe, i gniew.<br /><br />W obecnym stanie rzeczy geniusze technologii komputerowej dadzą nam Gwiezdne Wojny i oznajmią, że to odpowiedź na wojnę nuklearną. Dadzą nam sztuczną inteligencję i powiedzą, że to jest sposób na zdobycie wiedzy o nas samych. Dadzą nam błyskawiczną komunikację globalną i powiedzą, że to jest droga do wzajemnego zrozumienia. Dadzą nam Rzeczywistość Wirtualną i powiedzą, że to jest odpowiedź na duchową nędzę. Ale to tylko metoda technika, podżegacza faktowego, informacyjnego ćpuna i technologicznego idioty.<br /><br />Oto, co mówił nam Henry David Thoreau: „Wszystkie nasze wynalazki to tylko ulepszone środki do nieulepszonego celu”. Oto, co mówił nam Goethe: „Człowiek powinien co dnia próbować posłuchać pieśni, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć ładny obraz i, jeśli to możliwe, powiedzieć kilka rozsądnych słów”. A oto, co mówił nam Sokrates: „Nie warto żyć życiem niebadanym”. A oto, co mówił nam prorok Micheasz: „I czegoż żąda Pan od ciebie, jeśli nie pełnienia sprawiedliwości, umiłowania życzliwości i pokornego obcowania z Bogiem twoim?”. I mogę wam powiedzieć – gdybym miał czas (chociaż wy wszyscy wystarczająco dobrze o tym wiecie) – co mówili nam Konfucjusz, Izajasz, Jezus, Mahomet, Budda, Spinoza i Szekspir. Mówili to samo: Nie zdołamy uciec przed samymi sobą. Ludzki dylemat jest taki, jak zawsze, i nie rozwiązujemy niczego fundamentalnego, okrywając się technologiczną chwałą.<br /><br />Wie o tym nawet najskromniejszy bohater komiksowy i zakończę moje wystąpienie cytując mądrego oposa imieniem Pogo, stworzonego przez rysownika Walta Kelley’a. Powierzam jego słowa wszystkim obecnym technologicznym utopistom i mesjaszom. „Spotkaliśmy wroga – powiedział Pogo. – I jesteśmy nim my”.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.frostbytes.com/%7Ejimf/informing.html">Neil Postman, <span style="font-style: italic;">Informing Ourselves To Death</span>, http://www.frostbytes.com/~jimf/informing.html</a><br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-45060491327240621842009-01-30T04:58:00.000-08:002009-09-25T01:02:57.883-07:00Praktyczny agoryzm, czyli da się, tylko jak<div style="text-align: justify;">Zgadzamy się co do tego, że moralne jest, aby wszelkie relacje międzyludzkie opierały się na zasadzie dobrowolności. Możemy potraktować to jako podstawę naszych rozważań – bez uznania tego faktu dalsza dyskusja na temat korzystania ze środków ukradzionych przez państwo traci chyba sens.<br /><br />Zdajemy sobie również sprawę z tego, że powszechne stosowanie zasady nieagresji w praktyce oznacza tworzenie społeczeństwa wolnościowego, libertariańskiego, agorystycznego – a zatem takiego, które członkowie (może nie wszyscy, ale wystarczająca liczba) działają wyłącznie w ramach woluntarystycznych relacji międzyosobowych.<br /><br />Troska o zaistnienie takiego społeczeństwa to pewien cel, ideał bliski sercu każdego libertarianina. Może uda się go osiągnąć (zapewne przy współistnieniu marginalnego zjawiska prywatnej przestępczości) za naszego ziemskiego życia, może dokonają tego dopiero przyszłe pokolenia, kiedy sami będziemy już uczestnikami innej rzeczywistości. Tym niemniej żaden przyjaciel wolności nie powinien uciekać od pytania o to, jak w praktyce dążyć do realizacji, a przynajmniej przybliżenia wspólnego ideału.<br /><br />Podążając za myślą Samuela E. Konkina III, moglibyśmy zdefiniować społeczeństwo w pełni agorystyczne jako takie, w którym nie istnieje i nie działa żaden funkcjonariusz państwowy. Do zaistnienia takiej sytuacji potrzeba, aby znaczna część osób tworzących daną wspólnotę żywiła silne przeświadczenie o prawdziwości aksjomatu nieagresji. Osoby żyjące w takiej społeczności, w takim środowisku same w naturalny sposób angażowałyby się we wzajemną współpracę na zasadach dobrowolności i kategorycznie odmawiałyby pracy, którą chciano by finansować z ukradzionych środków.<br /><br />Gdyby przy istnieniu utrzymywały się jakieś niedobitki systemu etatystycznego, osoby nieprzekonane jeszcze argumentacją moralną mogłyby wziąć pod uwagę ekonomiczny aspekt zagadnienia. Z dużym prawdopodobieństwem takie same produkty lub usługi wykonywane w ramach dobrowolnej współpracy przyniosłyby im większe dochody finansowe. Zatem – kierując się w decyzji o wyborze zajęcia kryterium „opłacalności” materialnej – miałyby tendencję do zatrudniania się na podstawie dobrowolnych umów i kooperacji wyłącznie z firmami prywatnymi. Nie bez znaczenia pozostawałby społeczny wymiar działalności każdego człowieka. Osoby stawiające na pokojową współpracę w ramach wolnego rynku darzono by zaufaniem, zaś ci usiłujący przemocą wymuszać korzystanie ze swoich „usług” nie cieszyliby się żadnym poważaniem. A więc nawet ktoś lekceważący zarówno moralność jak i szanse na materialne wzbogacenie się mógłby najzwyczajniej w świecie obawiać się przykrych konsekwencji rodzinnych, towarzyskich – tego, że osoby, na których mu zależy, z których zdaniem się liczy, przestaną przyjmować go z otwartymi ramionami. Kto wie, może na bazarze nikt nie chciałby sprzedać mu pietruszki, a sąsiedzi przestaliby się z nim witać?<br /><br />Istnieje pewnie jeszcze niezliczenie wiele rozmaitych kryteriów albo całych „zestawów” kryteriów, którymi ludzie kierowaliby się w swoim postępowaniu. (Niezliczenie wiele? Gdyby pokusić się o dokładniejsze określenie ich liczby, trzeba by chyba stwierdzić, że takich „zestawów” istnieje w danej chwili tyle, ilu jest ludzi.) W każdym razie w rzeczywistości społeczeństwa agorystycznego wspólne przyjęcie uniwersalnej zasady nieagresji jako podstawowego kryterium porządkującego życie społeczne pomogłoby w minimalizacji liczby funkcjonariuszy państwowych – aż do ich całkowitego zaniku. Wolno żywić nadzieję, że w pewnej chwili już nikt nie chciałby pracować jako funkcjonariusz państwowy i tym sposobem państwo – najbardziej zbrodnicza organizacja w historii ludzkości – umarłoby naturalną śmiercią. (I wtedy można by ze zwielokrotnionym wysiłkiem wziąć się za bary z innymi, mniej lub bardziej dotkliwymi problemami ziemskiej doczesności.)<br /><br />A zatem wyrazem realizacji koncepcji wolnościowych byłby brak państwa – brak funkcjonariuszy państwowych – brak konkretnych ludzi gotowych współuczestniczyć w niesprawiedliwym zabijaniu i kradzieży za rozsnuwaną dość konsekwentnie, choć niezmiennie podziurawioną i prześwitującą zasłoną „legalności”.<br /><br />Zarysowawszy z grubsza kwestię podstaw społeczeństwa wolnościowego, przypatrzmy się sprawie „zasiłków, dotacji, subwencji”, o które redaktorzy portalu <a href="http://liberalis.pl/">Liberalis</a> pytają w tytule karnawału wpisów: <span style="font-style: italic;">Czy wolnościowiec powinien brać kasę od państwa?</span><br /><br />Pod pojęciami „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” rozumiemy te środki, które funkcjonariusz państwowy bądź grupa funkcjonariuszy państwowych działających wspólnie i w porozumieniu odbiera prawowitemu właścicielowi z użyciem przemocy lub grożąc jej zastosowaniem, po czym przekazuje wybranemu beneficjentowi (osobie prywatnej; grupie osób prywatnych – na przykład współwłaścicielom jakiegoś przedsiębiorstwa, członkom jakiejś organizacji „charytatywnej”; osobie prywatnej działającej jako funkcjonariusz państwowy albo grupie funkcjonariuszy państwowych – na przykład występujących pod nazwą jakiejś państwowej firmy).<br /><br />Do „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” zaliczymy więc zarówno zasiłki dla bezrobotnych przyznawane przez funkcjonariuszy „samorządu”, jak i wielomilionowe subwencje przydzielane przez funkcjonariuszy etatystycznych organizacji działających na skalę światową; zarówno kilkutysięczny <span style="font-style: italic;">grant</span> dla wydawnictwa publikującego książkę, jak i „środki unijne” ukradzione przez funkcjonariuszy UE, a następnie „wywalczone” przez jednego człowieka lub grupę osób; miliardowe <span style="font-style: italic;">bailouty</span>; rządowe dotacje na „cele” i „zadania statutowe”; zapomogi, bezzwrotne „pożyczki” – krótko mówiąc, wszystkie te środki, które zostały najpierw niesprawiedliwie odebrane pewnemu człowiekowi lub grupie ludzi, a następnie przekazane komuś, kto nie jest ich prawowitym właścicielem.<br /><br />Moglibyśmy chyba bez problemu zgodzić się, że w sytuacji zbliżonej do idealnej, w normalnych okolicznościach, w społeczeństwie agorystycznym takie praktyki spotykałyby się z powszechnym potępieniem. Osoby nawołujące do tego, aby ograbiać innych i dysponować łupem, oraz ci, którzy zgłosiliby gotowość do korzystania ze skradzionych środków, ignorowano by, a ich niemoralne idee publicznie piętnowano. Respektowanie własności prywatnej zmniejszyłoby prawdopodobieństwo powstawania gangów usiłujących wymuszać na innych pewne świadczenia lub bezprawnie zagarniać ich przedmioty. Osoby marzące o „zasiłkach”, „dotacjach”, „subwencjach” mogłyby o nich tylko pomarzyć – bo nie byłoby z czego ich „wypłacać”.<br /><br />Operacja przyznania i przekazania komuś „zasiłku”, „dotacji”, „subwencji” wymaga kolaboracji przynajmniej dwóch stron. Jedna z nich zajmuje się „zdobyciem” środków, z których świadczenie zostanie zrealizowane, oraz wskazaniem beneficjenta – druga, ów beneficjent, wdraża się w proces „pozyskiwania” środków zdobytych przez pierwszą stronę: występuje z wnioskiem o zapomogę, uczestniczy w biurokratycznych procesach, podpisuje pewne dokumenty, jakieś zobowiązania, po czym otrzymuje od swojego kolaboranta określone środki.<br /><br />W praktyce w proces ów angażuje się cała rzesza osób – poborca podatkowy, sekretarka w państwowym urzędzie, osoba sprzątająca pomieszczenia państwowych instytucji, policjant dokonujący fizycznej agresji na człowieka broniącego się przed kradzieżą, funkcjonariusz państwowy podpisujący decyzję o przyznaniu komuś cudzych pieniędzy w ramach „dotacji”, kierowca tego funkcjonariusza, jego konsultant, kucharz oraz inni (ze strony „państwa”) (por. <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2009/01/tumaczenie-mike-gogulski-drogie.html">Mike Gogulski, <span style="font-style: italic;">Drogie narzędzie</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2009/01/tumaczenie-mike-gogulski-drogie.html</a>); ktoś konstruujący wniosek o „zapomogę”, ktoś idący z nim do urzędu albo przesyłający go tam drogą elektroniczną, ktoś bezpośrednio dokonujący przejęcia skradzionych środków oraz inni (ze strony „podmiotu” ubiegającego się o „zasiłek”).<br /><br />W procederze kradzieży uczestniczą więc dwie strony: funkcjonariusz państwowy oraz zasiłkobiorca. Funkcjonariusz państwowy dokonuje fizycznej napaści na ofiarę albo grozi taką napaścią skutkiem czego ofiara przekazuje mu żądane dobra; zasiłkobiorca wciela się niejako w rolę pasera i „kupuje” to, co zostało ukradzione, „płacąc” w zamian legitymizowaniem władzy funkcjonariusza – uznając, że ma on prawo działać, niesprawiedliwie pozbawiać innych mienia i rozporządzać nim.<br /><br />Czy – gdyby nie było osób gotowych pełnić rolę paserów, gdyby potencjalni biorcy „subwencji” jak jeden mąż (a „przynajmniej” na masową skalę) odmówili wyciągania ręki po skradzione środki – funkcjonariusze państwowi nadal prowadziliby zuchwałą grabież? Można przypuszczać, że z braku większego zainteresowania współuczestnictwem w kradzieży albo by jej zaniechano albo co najmniej znacznie ograniczono. Respektowanie własności prywatnej, wyrażające się odmową uczestnictwa w podziale zrabowanego mienia, zdaje się nierozerwalnie sprzężone z bojkotem funkcjonariuszy państwowych na większą skalę – to znaczy z działaniami mającymi na celu utrudnienie im prowadzenia rabunku (przede wszystkim praktykowanie kontrekonomii, współtworzenie agory, wolnego rynku).<br /><br />Nie da się ukryć, że część środków, które beneficjenci „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” otrzymują za cenę pewnego rodzaju kolaboracji z funkcjonariuszami państwowymi pochodzi z ich własnych kieszeni; w takich okolicznościach ubieganie się o zapomogi i uzyskiwanie ich można by określić mianem „odbierania” tego, z czego wcześniej zostali ograbieni.<br /><br />Aby jednak móc z czystym sumieniem powiedzieć, że „odbieram” tylko to, czego zostałem wcześniej niesprawiedliwie pozbawiony, powinienem chyba przeprowadzić dokładne wyliczenia, które przyniosłyby mi odpowiedź na pytanie, ile dokładnie należy mi się z powrotem – i pozwoliły uniknąć „odbierania” ponad to, co mi ukradziono, a więc przyjmowania środków bezprawnie odebranych innym osobom. Te rachunki wydają się niemożliwe, jako że sama „filozofia” systemu etatystycznego, fundament działania funkcjonariuszy państwowych to niszczenie wolnego rynku i doprowadzanie do sytuacji, w której utrudnione lub niemożliwe staje się określenie prawdziwej, rynkowej ceny danej usługi lub towaru. Chcąc precyzyjnie obliczyć, ile „należy mi się” z powrotem, winienem uwzględnić w rachunkach te środki, które odebrano mi bezpośrednio na podstawie mojego zeznania podatkowego, różnego rodzaju stawki „podatków od wartości dodanej”, wymuszanych opłat na ubezpieczenie, być może odjąć od tego te sumy niesprawiedliwych „dotacji”, które funkcjonariusze państwowi przeznaczyli na deficytowe środki transportu w moim miasteczku, może do całkowitej ukradzionej mi sumy dodać koszt kupowanego dobrowolnie (?) biletu do państwowej filharmonii lub muzeum (na którego utrzymanie łożyłem już wcześniej w podatkach) i uwzględnić jeszcze miliony innych czynników, których określić niepodobna. Cała sytuacja z „odbieraniem” przedstawia się mętnie.<br /><br />Nie ulega chyba wątpliwości, że w sytuacji (niemal) „czystej”, to znaczy w warunkach społeczeństwa (niemal) agorystycznego, uznalibyśmy korzystanie z „zasiłków”, „dotacji”, „subwencji” za świadomy współudział w kradzieży. Czy mamy jednak prawo zmieniać moralną kwalifikację czynu w zależności od tego, w jakich okolicznościach się znajdujemy? Branie kradzionego jest czymś niemoralnym w pokoju numer 1, ale w pokoju numer 2 – już nie?<br /><br />Opisaną powyżej mętną sytuację chyba celowo tak obmyślono i sprowokowano, aby człowiek chcący postępować uczciwie (i odzyskiwać to, co mu niesprawiedliwie zabrano) odnosił wrażenie, jakby „musiał” wybierać zło (nawet tak zwane „mniejsze”). Dodatkowe trudności, którym stawia czoła libertarianin, wiążą się z faktem, że „inni tak robią”, „inni biorą od funkcjonariuszy państwowych dotacje”, „takie są fakty”, „inni korzystają z funduszy”, „gdyby inni nie brali, też bym nie brał”, „inni otrzymują <span style="font-style: italic;">granty</span>”, „inni biorą – jeśli nie będę brał, przestanę być »konkurencyjny«”, „taka jest rzeczywistość”, „muszę przecież z czegoś utrzymać rodzinę”.<br /><br />I – nie da się ukryć – coś w tym jest. Powyższa argumentacja oznacza w pewnym sensie podejście do zagadnienia od strony efektywności (a nie moralności); niemniej jednak cenną i uzasadnioną postawę idealistyczną (zawsze w pierwszej kolejności pytamy, jak powinno być i staramy się przybliżać realizację ideału) powinniśmy, a nawet – obiektywnie rzecz biorąc – musimy w jakiś sposób łączyć ze sferą rzeczywistości, konkretnych okoliczności tu i teraz; z faktem, że gdzieś trzeba mieszkać, na obiad coś zjeść, kupić dziecku zimowe buty, a żonie prezent-niespodziankę. Czasem może się zdarzyć, że – bez współuczestnictwa w podziale zrabowanego przez funkcjonariuszy państwowych łupu, nawet kosztem dobrowolnego narażania się na „odebranie” większej sumy niż ta, której mnie bezprawnie pozbawiono – zabraknie środków na te najbardziej podstawowe potrzeby. Czy mam prawo ryzykować życiem lub zdrowiem swoich najbliższych, osób, za które dobrowolnie podjąłem współodpowiedzialność, i własnym – w imię tego, że ja (ten „nieskazitelny”) chciałbym się (kurczowo? nazbyt kurczowo?) trzymać pewnego słusznego skądinąd ideału?<br /><br />Czy od rodziny rolników, która odziedziczyła będącą od lat w posiadaniu jej przodków ziemię, na przestrzeni wieków sprzeciwiała się zaborowi swojej własności przez funkcjonariuszy państwowych w służbie rozmaitych „władców” i własną ciężką pracą zarabiała na chleb powszedni należy bezdyskusyjnie domagać się rezygnacji z „funduszy strukturalnych”, „pomocowych” i tym podobnych – które niewątpliwie pochodzą z kradzieży? Czy mamy podstawy ku twierdzeniu, że absolutnie każdy przypadek pewnego „uginania się” pod terrorem funkcjonariuszy państwowych i występowania do nich z prośbą, wnioskiem o „zasiłek”, „dotację”, „subwencję” to czyn wewnętrznie zły, niemożliwy do zaakceptowania, a nawet „tylko” tolerowania w żadnych okolicznościach?<br /><br />Gdzie przebiega granica między odpowiedzialnością za wypełnianie powierzonych mi zadań a koniecznością odmowy podjęcia pewnych złych moralnie działań?<br /><br />Cenną wskazówką dzieli się Stefan Molyneux, który w tekście <span style="font-style: italic;">Libertarianie i podatki – płacić albo nie płacić?</span> (<a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/12/tumaczenie-stefan-molyneux.html">Stefan Molyneux, <span style="font-style: italic;">Libertarianie i podatki – płacić albo nie płacić?</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2007/12/tumaczenie-stefan-molyneux.html</a>) postuluje, aby unikając skrajności i pamiętając o istnieniu pewnych granic, których przekroczyć nie wolno (np. nie wolno stać się strażnikiem w obozie koncentracyjnym, jakim było i jest każde bez wyjątku państwo (por. też <a href="http://www.voluntaryist.com/forthcoming/policestate.php">Carl Watner, <span style="font-style: italic;">Every State a Police State</span>, http://www.voluntaryist.com/forthcoming/policestate.php</a>)) – korzystać z możliwości „odbierania” tego, z czego zostaliśmy wcześniej okradzeni.<br /><br />Sympatyk wolności powinien bardzo uważać na to, aby „obiektywne okoliczności życiowe” nie stały się dla niego tylko wygodnym parawanem, który – stosowany (zbyt często) – przestanie być już tylko wytłumaczeniem dla tymczasowych działań spod znaku tolerowania „mniejszego zła” w imię ochrony „większego dobra”, ale regularnym uzasadnieniem dla własnego lenistwa i spowoduje, że libertarianin zacznie się przeobrażać w etatystę.<br /><br />Libertarianin, który „przymuszony” (?) „okolicznościami” wejdzie w tryby współpracy z funkcjonariuszami państwowymi, staje w obliczu dylematu: Czy mówić o tym, że w jakimś zakresie włączam się do redystrybucji skradzionych środków? Czy wspominać o tym tylko, kiedy ktoś zapyta? Czy mimochodem? Czy przyznawać się do tego bez jakiegokolwiek uczucia wstydu i przypisywać „frajerstwo” tym, którzy się na „zasiłki, dotacje, subwencje” nie „załapali” – legitymizując w pewnym zakresie rozbójnicze działania funkcjonariuszy państwowych, które doprowadziły do tego, że w ogóle rozważamy, czy – jako ofiarom – wolno nam i, jeśli tak, to w jakim zakresie, uczestniczyć w podziale łupu?<br /><br />Nie do końca wiadomo, co gorsze: nieświadome współuczestnictwo w kradzieży, z którym mamy chyba do czynienia najczęściej (w wykonaniu osób zdających sobie sprawę z faktu, że zasady moralne są uniwersalne i dotyczą w takim samym stopniu wszystkich ludzi) – czy świadomy w niej współudział, któremu być może towarzyszy piętnowanie całego procederu (w wykonaniu libertarianina) – czy „branie” na milcząco – czy absolutnie jawne i zuchwałe wyciąganie ręki po „niczyje” (choć przynajmniej po części wiadomo, czyje)?<br /><br />Co z osobami, które biorą „dotacje”, ale mówią wszem i wobec (również funkcjonariuszom państwowym, którzy je przyznają), że to niemoralne – czy nie zaczynamy mieć tu do czynienia ze zjawiskiem jakiegoś rozdwojenia jaźni, wewnętrznej sprzeczności w mózgu i postępowaniu człowieka?<br /><br />„Taka jest rzeczywistość” – brzmi często powtarzany argument. Jasne, ale ja tę rzeczywistość współtworzę i może jako libertarianin, osoba pod pewnymi względami bardziej niż inni świadoma sytuacji, powinienem tym bardziej się starać, być gotowym na większe „poświęcenia” dla jej naprawiania? Warto zdawać sobie sprawę, że konsekwentne i uczciwe trzymanie się dobrych zasad anarchistycznych, agorystycznych, libertariańskich może (choć nie musi) pociągać za sobą trudności w realizacji pewnych planów (np. zrobienia kariery naukowej), może oznaczać tymczasowe powstrzymanie się o nabycia (swego rodzaju „wyrzeczenie się”) jakichś przedmiotów, gadżetów (ze względu na ograniczone, być może, środki finansowe, jakie akurat mamy do dyspozycji). Jeśli jako wolnościowcy nie będziemy gotowi na chwilową choćby rezygnację z pewnych „wygód”, przyjemności, przedmiotów – w imię głoszonych zasad – trudno oczekiwać, abyśmy zdołali zachęcić kogoś do wolnościowych idei.<br /><br />Przy wszystkich niejasnościach i wątpliwościach moralnych związanych z wykorzystywaniem skradzionej własności – zwróćmy uwagę na fakt, że mówimy na razie o pewnego rodzaju „pośrednim” współdziałaniu z funkcjonariuszami państwowymi, szczególnie jeśli angażujące się w nie osoby zdają sobie sprawę z tego, że znajdują się na grząskim gruncie, a według swojej najlepszej wiedzy szczerze deklarują gotowość rezygnacji z „zasiłków, dotacji, subwencji” w pewnych okolicznościach (np. gdy terror funkcjonariuszy państwowych tymczasowo zelżeje lub zaniknie – choć to też nieostra definicja).<br /><br />Najbardziej bezpośrednie wdepnięcie w etatyzm polega na zatrudnieniu się jako funkcjonariusz państwowy. Czynią to również osoby podające się za libertarian. Może należałoby zacząć od naprawy tej sytuacji – a przynajmniej przyjrzeć się jej równie dokładnie jak kwestii „zasiłków, dotacji, subwencji”?<br /><br />Jeśli fałszywie przyjmiemy, że wolnościowiec może z czystym sumieniem działać jako funkcjonariusz państwowy, może się zdarzyć, że wszyscy członkowie danej społeczności będą językiem głosili idee anarchistyczne – a jednocześnie wszyscy dobrowolnie zdecydują się na współtworzenie mafijnych struktur państwa. Takiego społeczeństwa z pewnością nie moglibyśmy nazwać agorystycznym, wolnościowym.<br /><br />Samozwańczy „libertarianinie”-państwowcy nierzadko usiłują usprawiedliwiać swoje bezpośrednie zaangażowanie w etatyzm tym, że „taka jest teraz sytuacja” i twierdzą, że w „normalnych”, „normalniejszych” okolicznościach natychmiast zrezygnowaliby ze swoich ciepłych posadek opłacanych ze skradzionych pieniędzy. W takim stawianiu sprawy kryje się chyba jakaś niewyobrażalna hipokryzja i pycha. „Libertarianin”-etatysta zdaje się ogłaszać wszem wobec: „To właśnie my jesteśmy tym »szczególnym«, »wyżej postawionym«, »bardziej świadomym i moralniejszym« człowiekiem, wobec którego nie stosują się zasady dotyczące »zwykłych« ludzi. Niech najpierw oni, ci »niżsi«, ci »gorsi«, ci »nieświadomi« odejdą ze stanowisk funkcjonariuszy państwowych, a wtedy my za nimi podążymy”. Przedstawianie tego rodzaju scenariusza stanowi dla każdego „wolnościowca”-państwowca wygodną wymówkę. Nie wspomina się jednak zazwyczaj o tym, że takie rozumowanie prowadzi do mylnego przekonania (promowanego zresztą usilnie w stosunku do samych siebie przez funkcjonariuszy państwowych), że libertarian dotyczą inne niż „pozostałych” zasady moralne i w pewnym sensie oznacza przypisywanie sobie jakiejś „wyższości”.<br /><br />Przyglądając się postępowaniu niektórych osób podających się za wolnościowców, nie da się uniknąć wrażenia, jakby traktowały one deklarowane przekonania wybiórczo – jakby wydawało im się, że przy zachowaniu synekury państwowej zdołają nadal określać się mianem „libertarian”. Może należałoby znaleźć inne określenie na tych „»libertarian« po godzinach”?<br /><br />Przychodzi do głowy taka myśl, że agorysta „nieświadomy” – człowiek, który współtworzy wolny rynek, nie zdając sobie (do końca?) sprawy ze znaczenia swoich działań – jest w swoim postępowaniu uczciwszy i zwyczajnie bardziej ludzki niż domorosły „libertarianin”-etatysta, który z wysokości swej intratnej posady naucza, zaleca, pochwala i potępia, a sam nawet palcem nie ruszy, aby pomóc w realizacji słusznych swoją drogą idei.<br /><br />W tym miejscu należałoby chyba postawić pytanie: Kto to jest libertarianin? Oraz: W jaki konkretnie sposób każdy spośród nas wyobraża sobie przejście od obecnego systemu etatystycznego do społeczeństwa bezpaństwowego, opartego o zasadę nieagresji? Zgadzamy się co do tego, na jakich fundamentach powinien opierać się „system” wolnościowy – jesteśmy jednej myśli, jeśli idzie o cel. O wiele trudniejsze wydaje się pytanie o to, jak doprowadzić do jego zaistnienia.<br /><br />Jedyny chyba realistyczny sposób proponują agoryści – powstrzymywanie się od współudziału w działalności etatystycznej o jakimkolwiek charakterze i budowanie własnego życia w oparciu o dobrowolne relacje i pokojową współpracę z innymi osobami. Upowszechnienie takiego sposobu postępowania doprowadziłoby do bezkrwawego zaniku funkcjonariuszy państwowych – o takim biegu wydarzeń wspominali między innymi Mike Gogulski (<a href="http://vlastnictvo.blogspot.com/2008/10/mike-gogulski-interviewed-seed-of.html"><span style="font-style: italic;">Mike Gogulski interviewed: "The Seed of Agorism Grows in Every Person"</span>,<br />http://vlastnictvo.blogspot.com/2008/10/mike-gogulski-interviewed-seed-of.html</a>) oraz Arthur Silber (<a href="http://luke7777777.blogspot.com/2008/09/tumaczenie-arthur-silber-historia-ktr.html">Arthur Silber, <span style="font-style: italic;">Historia, którą mogą opowiadać,</span> http://luke7777777.blogspot.com/2008/09/tumaczenie-arthur-silber-historia-ktr.html</a>).<br /><br />Zdaje się, że zbyt małą wagę przykładamy do potwierdzania głoszonych teorii czynem – tym samym często możemy, nawet wbrew szczerym intencjom, zniechęcać innych do anarchistycznych koncepcji. Skoro głosimy pewne idee, ale sami ani myślimy zastosować je do siebie, jak odbija się to na naszej wiarygodności?<br /><br />Warto zacząć od uderzania w korzenie zła w samych sobie i, kwestionując roszczone sobie przez funkcjonariuszy państwowych „prawo” do morderstw i kradzieży, samemu nie stać się przypadkiem współuczestnikiem niemoralnych działań. W takim stanie rzeczy odrzucenie możliwości zatrudnienia się na stanowisku funkcjonariusza państwowego to chyba program minimum.<br /><br />Jeśli przynajmniej tę sytuację uczynimy jasną, będzie nam łatwiej zmierzyć się z bardziej podstępnymi praktykami funkcjonariuszy państwowych oraz organizacji parapaństwowych, różnych korporacji, których charakter doskonale przedstawiono w drugiej części gry komputerowej <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/04/gra-komputerowa-deus-ex.html"><span style="font-style: italic;">Deus Ex</span></a> pod tytułem <a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Invisible_War"><span style="font-style: italic;">Deus Ex: Invisible War</span></a>. W <span style="font-style: italic;">DX:IW</span> mamy do czynienia z działającymi na międzynarodową skalę firmami prowadzącymi szkolenia wojskowe. Po wytresowaniu adeptów do walki i nasączeniu ich umysłów odpowiednią propagandą wynajmuje się ich rozmaitym instytucjom – wśród nich, jak możemy się domyślać, rządom.<br /><br />Świat <span style="font-style: italic;">Deus Ex: Invisible War</span> (rok 2072) wygląda inaczej niż ten dwadzieścia lat wcześniej – chciałoby się powiedzieć: „tak samo, tylko bardziej”. O funkcjonariuszach państwowych wspomina się znacznie rzadziej niż w pierwszej części gry. Wiele struktur jawnie etatystycznych zastąpiono parapaństwowymi – jednak zasada ich działania (przyznawanie sobie prawa do inicjowania przemocy) pozostała niezmienna. Zadanie regulacji wielu obszarów życia, w które wcześniej ingerowali funkcjonariusze państwowi zatrudnieni „bezpośrednio” (policjant państwowy, celnik państwowy, żołnierz państwowy), powierzono paraprywatnym albo całkowicie prywatnym koncernom. Podstawa podejmowanych przez nich „operacji” jest jednak wciąż ta sama – niekiedy wzmocniona przez „legitymację” danej grupy funkcjonariuszy państwowych.<br /><br />Taka sytuacja może czekać nas w przyszłości: próba totalnego zagmatwania wszystkiego, chaotycznego (a może precyzyjnego i przemyślanego?) połączenia działań funkcjonariuszy państwowych, korporacji, prywatnych organizacji (para)militarnych, (nawet) niektórych spośród prywatnych agencji arbitrażowych, prywatnych firm dostarczających usług bezpieczeństwa. Być może osoby określane mianem „rządów”, „funkcjonariuszy państwowych” <span style="font-style: italic;">sensu stricto</span> będą stanowiły stosunkowo nieliczną grupę i zajmowały się jedynie wyznaczaniem pewnych ogólniejszych celów, „menedżerskim” zarządzaniem całą biurokratyczno-etatystyczną machiną, kierowaniem prywatnych firm i kolaborujących z „rządem” osób do skutecznego wykonywania zadań, do których „państwo” rości sobie prawo. Taki model społeczny sprzyja upowszechnianiu poglądu, że libertarianie „się czepiają”: „No – czego chcecie? Przecież firma, która prowadzi »operację pokojową« w Iraku, Afganistanie, Iranie, na Sri Lance jest prywatna. Przecież Kalisz, Kongo, Kraków, Somalię i Wyspę Man »wyzwalają« prywatne oddziały. Przecież prywatna korporacja wywozi śmieci, sporządza maszyny do głosowania, zawiaduje wynajmowaniem tych (naprawdę już nielicznych) pracowników urzędów państwowych, efektywnie steruje przetargami publicznymi? O co więc wam chodzi? Jesteście wiecznie niezadowoleni”. Podobne oskarżenia o malkontenctwo mogą stanowić w ustach etatystów broń niezwykle silną – choć opartą o niezrozumienie lub celowo fałszywą interpretację rzeczywistości. W przedstawionych hipotetycznie warunkach liczne prywatne firmy i osoby działałyby na zamówienie funkcjonariuszy państwowych, na zleconych kontraktach, czerpiąc „legitymację”, upoważnienie do prowadzenia działalności z nadania „rządu”. Zatem wciąż mielibyśmy do czynienia z systemem etatystycznym, u którego podstaw stoi inicjowanie agresji – tyle że znacznie lepiej niż dziś zakamuflowanym, wciągającym w swoje tryby coraz więcej osób i, niestety, znacznie od dzisiejszego (polegającego bardziej na funkcjonariuszach państwowych zatrudniających się „bezpośrednio”) skuteczniejszym w realizowaniu zła.<br /><br />Trudno będzie spowolnić, powstrzymać albo odwrócić proces kształtowania się takiego modelu społeczeństwa, jeśli wolnościowcy w pierwszej kolejności nie podejmą podstawowego wysiłku, polegającego na odmowie pracy jako funkcjonariusze państwowi. Jeżeli sami w całości i zdecydowanie nie odrzucimy inicjowania przemocy jako metody rozwiązywania konfliktów międzyludzkich, jak możemy oczekiwać, że „ci inni” zrobią to jako pierwsi?<br /><br />Zawsze miejmy przed oczyma ideał – zero funkcjonariuszy państwowych, zero (dobrowolnej) współpracy z funkcjonariuszami państwowymi, a najlepiej w ogóle zero kontaktu z funkcjonariuszami państwowymi. Jeśli w imię przelotnej wygody, czekania na „(bardziej) sprzyjające okoliczności” (o które mieliby się zatroszczyć „ci inni”, „mniej świadomi”), ulotnych zaszczytów albo szansy „samorealizacji” zaczniemy naszymi działaniami przeczyć głoszonym słowom, może się okazać, że tym samym nie tyle przybierzemy pozy biernych obserwatorów rzeczywistości, co staniemy się osobami, które czynnie szkodzą sprawie wolności.<br /><br />Do mnie, jak przypominał we <span style="font-style: italic;">Władcy pierścieni</span> J.R.R. Tolkien, należy decyzja, co zrobić z powierzonym mi czasem tu i teraz (por. <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/01/quote-all-we-have-to-decide.html">http://luke7777777.blogspot.com/2007/01/quote-all-we-have-to-decide.html</a>). Może niekoniecznie oglądając się na to, jak „się porobiło”, co „się robi”, jak „się żyje”. Sięgając do istoty rzeczy, stwierdzimy bowiem, że nic nie dzieje „się”, nie dzieje „się” samo, bez przyczyny. Skonstruowany z matematyczną precyzją i (chyba?) radosnym uśmiechem świat jest logiczny i choć z pozoru szalenie skomplikowany, to w gruncie rzeczy stosunkowo jasny i prosty.<br /><br />Opinia „na razie się nie da [postępować uczciwie]” może stanowić łatwe usprawiedliwienie dla korzystania z kradzionych pieniędzy w nieskończoność – bo jak jednoznacznie określić tę chwilę, kiedy już „da się” to robić? Czy próba unikania brudu etatyzmu z zasady nie jest, wbrew pozorom, rozwiązaniem najbardziej zdroworozsądkowym? Tak właśnie można odbierać teraźniejszość i realizm w postępowaniu.<br /><br />Niemoralna działalność funkcjonariuszy państwowych zawsze opiera się na powszechnym przyzwoleniu i dobrowolnym współdziałaniu pewnej grupy osób. Doprowadzenie do zaniku państwa wymaga powszechnego bojkotu działań jego funkcjonariuszy – ignorowania wydawanych przez nich „rozkazów”, odmowy kontaktu z nimi, odrzucenia uczestnictwa w prowadzonej przez nich grabieży oraz w podziale zrabowanych środków.<br /><br />Zdając sobie jednak sprawę z sytuacji, w jakiej niejednokrotnie znajdują się ludzie zmuszani terrorem do przekazywania swojej własności na rzecz funkcjonariuszy państwowych, mógłbym sformułować swoje zdanie w kwestii „brania kasy od państwa” następująco: absolutnie nie potępiam – ale absolutnie zniechęcam.<br /><br />Można by rozważać przyjęcie zasady: „jeśli »nie muszę«, nie biorę”, nawet jeśli miałoby to oznaczać brak pewnych zysków, gdybym „wziął”. Tu zaraz otwiera się pole do nowych rozważań: co znaczy „jeśli nie muszę”? A co – „jeśli muszę”? Czy „muszę” usprawiedliwione jest tym, że w innym przypadku (nie biorąc) nie miałbym co włożyć do garnka – czy tym, że „niebranie” oznaczałoby możliwość kupienia dziecku w tym miesiącu „tylko” jednej zabawki, a nie dwóch?<br /><br />Czy całkowita odmowa uczestnictwa w kłamstwie etatyzmu oznacza konieczność „życia w lesie”, swego rodzaju odcięcia się od tego, co zwykliśmy określać mianem „cywilizacji”, większej samowystarczalności ekonomicznej, swego rodzaju „alienacji”?<br /><br />Może podejść do sprawy z innej strony: Z czego mogę zrezygnować i z czego faktycznie rezygnuję w imię wierności dobrym zasadom?<br /><br />Jeśli nie zaczniemy od postaw, może się okazać, że ugrzęźliśmy w rozważaniach na tematy poboczne, nie ruszając w ogóle fundamentów zagadnienia, jak postępować, aby coraz więcej ludzi w świadomy sposób podejmowało z innymi wyłącznie dobrowolną współpracę.<br /><br />Rak etatyzmu w każdej postaci rozprzestrzenia się coraz bardziej i jeśli nie zrobimy nic, aby go powstrzymać, jeśli go w całości nie wytniemy, ani się obejrzymy, a zainfekuje cały organizm. Dawanie odporu chorobie będzie w pierwszej kolejności polegało na wyrzeczeniu się uczestnictwa w zbrodniczym systemie państwowym na stanowisku funkcjonariusza – oraz uprawianiu na jak najszerszą skalę kontrekonomii, powstrzymywaniu się od kolaboracji z państwem w jakimkolwiek zakresie jako człowiek, przedsiębiorca prywatny, przedstawiciel prywatnej firmy, na zniechęcaniu funkcjonariuszy państwowych do złodziejskich praktyk i utrudnianiu ich.<br /><br />Zasadę uniwersalną, pewien ideał, moglibyśmy sformułować tak: „Kasy od państwa”, czyli „kasy” zrabowanej nam oraz innym ludziom, nie powinien „brać” nie tylko wolnościowiec, ale nikt – i to w żadnych okolicznościach. Bo w pierwszej kolejności nie powinno w ogóle istnieć coś takiego jak „kasa państwa”.<br /><br />Ponieważ jednak rzeczywistość wygląda, jak wygląda, wydaje się, że w szczególnych okolicznościach i z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności pewne konkretne przypadki „odbierania” skradzionych nam wcześniej środków da się tolerować, choć trudno im przyklaskiwać.<br /><br />Zapytajmy jeszcze, czy w obecnej sytuacji nie mielibyśmy podstaw ku postępowaniu zgodnemu z zasadą brzmiącą: „Brać, ale nie dawać nic w zamian”? W praktyce jej stosowanie może przejawiać się na przykład w korzystaniu ze środków państwowego transportu bez uiszczania specjalnej, dodatkowej opłaty za przejazd w postaci biletu (za który przynajmniej w pewnej części zapłaciliśmy w podatkach, które funkcjonariusze państwowi przeznaczyli na dofinansowanie firmy przewoźniczej), zabieraniu („odbieraniu”) pewnych przedmiotów, które w (błędnym) powszechnym mniemaniu stanowią „własność państwową” i tak dalej.<br /><br />W mniej radykalnej wersji metoda „Brać, ale nie dawać nic w zamian” może oznaczać np. korzystanie z oferty rządowych teatrów, filharmonii oraz innych dofinansowywanych przez „budżet państwa” miejsc bez płacenia za bilet albo np. fałszywie podając się za osobę, której przysługuje zniżka 50% i tak dalej.<br /><br />Pomijając praktyczne trudności związane z konsekwentnym stosowaniem zasady „Brać, ale nie dawać nic w zamian”, warto zauważyć, że sama zasada jest jednak błędna. Wracamy do rozważanego już przy okazji tematu „zasiłków, dotacji, subwencji” pytania o to, czy jesteśmy w stanie dokładnie określić, ile nam ukradziono i – w związku z tym – ile mamy prawo „odebrać”. Dopóki istnieje państwo, nie jesteśmy w stanie precyzyjnie tego ustalić, w związku z tym ślepe trzymanie się nie do końca trafnie sformułowanego postulatu „Brać, ale nie dawać nic w zamian” grozi wyrobieniem w sobie etatystycznej, złodziejskiej mentalności, czyli nabraniem cech funkcjonariuszy państwowych – a właśnie tego byśmy nie chcieli, prawda?<br /><br />Angażując się w życie społeczne na zasadzie „Brać, ale nie dawać nic w zamian” wchodzimy w całą sferę kłamstwa, nabieramy pewnych fałszywych odruchów, których potem trudno będzie nam się pozbyć w normalnych, dobrowolnych relacjach z ludźmi. Z drugiej strony – możemy wpaść w jakąś schizofrenię – starać się dogłębnie zbadać, kto, gdzie, i ilu procent mojego dochodu mnie pozbawił, czy mam moralne prawo skorzystać z tej „usługi państwowej” zupełnie bez (dodatkowego) płacenia, płacąc trochę, a może troszkę więcej; a może za te całkowicie prywatne inicjatywy też dałoby się płacić jakoś mniej, nawet kosztem pewnej nieuczciwości?<br /><br />Nie da się ukryć, że w pewnym zakresie zasadę „Brać, ale nie dawać nic w zamian” stosują właściwie wszyscy: nie wiedząc dokładnie w jakim stopniu finansowo przyczyniają się do ich utrzymania, korzystają z kontrolowanych tymczasowo przez funkcjonariuszy państwowych chodników, ulic, terenów „publicznych” i tak dalej. Robią to również anarchiści, libertarianie, którym wytyka się w związku z tym rzekomą niekonsekwencję. Tymczasem w przypadku każdej „usługi” narzucanej przez funkcjonariuszy państwowych („dostarczanej przymusowo”), każdy człowiek ma moralne prawo zachować się tak, jak w odniesieniu do natrętnego akwizytora, gwałtem wciskającego nam do ręki jakiś produkt „na zachętę”. Możemy ofiarowywany nam przedmiot przyjąć, ale nie mamy obowiązku za niego płacić. A jeśli domokrążca pojawi się u nas raz jeszcze, możemy z czystym sumieniem ponownie odmówić zapłacenia za ofiarowany nam wcześniej produkt i stanowczo się pożegnać. Nikt nie ma obowiązku płacić za podarowane mu niezamawiane towary. Gdy jakaś firma przysyła nam do domu próbkę produktu, a my robimy z niej jakiś użytek, nie musimy przejmować się tym, że w kolejnym odcinku korespondencji ofiarodawca bezczelnie żąda zapłaty za to, co od niego otrzymaliśmy. Dopóki z góry nie zobowiązaliśmy się dobrowolnie do uiszczenia opłaty za nabywany przedmiot lub usługę, dopóty możemy z nich korzystać za darmo.<br /><br />Ta naturalna i powszechnie przyjęta praktyka stanowi dobry punkt wyjścia do innych działań – bardziej nawet agorystycznych w charakterze – takich jak próba powstrzymywania się od przekazywania funkcjonariuszom państwowym tych środków, które później w jakiś kulawy sposób wykorzystują na zawiadywanie tzw. „własnością publiczną”.<br /><br />To projekt zakrojony na szeroką skalę, bo funkcjonariusze państwowi okradają nas nie tylko „bezpośrednio” – fizycznie przejmując kontrolę nad pewnymi przedmiotami, które np. znajdują się w naszym mieszkaniu albo siedzibie prywatnej firmy – ale na przykład również (a może nawet głównie) poprzez inflację i inne procesy trudniej dostrzegalne gołym okiem. Trzeba by się więc zastanowić nad głębszymi zmianami i przykładowo posługiwać się na większą skalę prywatnymi walutami, starać się, aby środki płatnicze alternatywne wobec państwowych papierków (np. złoto) stały się standardem i tak dalej. Libertarianie, stosując zasadę „Brać, ale nie dawać nic w zamian” w zdroworozsądkowej wersji <span style="font-style: italic;">light</span> – nie narażając się na ostrzejsze od ewentualnych „rutynowych” represje ze strony funkcjonariuszy państwowych lub zatrudnionych na ich usługach pracowników firm prywatnych – mogą jednocześnie zachęcać osoby nieznające jeszcze idei wolnościowej albo nieprzekonane do coraz większego polegania wyłącznie na dobrowolnej współpracy i angażowania się w inicjatywy woluntarystyczne – zgodnie z przyjętą już powszechnie jako coś normalnego umiarkowaną odmianą metody „Brać, ale nie dawać nic w zamian”.<br /><br />Najcenniejszą i przypuszczalnie najsensowniejszą reakcją na podejmowane przez funkcjonariuszy państwowych próby kradzieży naszej własności dałoby się streścić hasłem: „Zawieram tylko dobrowolne kontrakty” albo „Państwo – nie biorę (w tym) udziału”. Osobista postawa polegająca na trzymaniu się od brudu z daleka oznaczałaby unikanie dawania innym (m.in. funkcjonariuszom państwowym) okazji do okradania nas (aż do całkowitego powstrzymania się od jakichkolwiek świadczeń na rzecz rabusiów) – a jednocześnie zakończenie wyciągania ręki po mienie odebrane innym w niesprawiedliwy sposób (odmowę brania udziału w podziale łupu).<br /><br />To jasne, że architektom systemu państwowego oraz tym spośród jego funkcjonariuszy, którzy zdają sobie sprawę z tego, co robią, zależy na tym, aby wszyscy ludzie byli w jakiś sposób „umoczeni” w etatyzm, zgodnie z cytowaną na poły żartobliwie nieprawdziwą zasadą: „każdy ma swoją cenę”.<br /><br />Otóż nie każdy ma swoją cenę. Nie wszystko jest na sprzedaż.<br /><br />Skuteczne bronienie się rękami i nogami przed występowaniem do funkcjonariuszy państwowych o jakiekolwiek „zasiłki, dotacje, subwencje” pomaga w walce z uzależnieniem się od etatystycznej mentalności. Nawet jeśli sami – idąc drogą (zgniłego?) kompromisu i ubiegając się o kradzione środki – nie uzyskujemy ich (akurat tym razem), w naszym myśleniu pojawia się niebezpieczna tendencja do traktowania systemu nieuczciwej redystrybucji zagrabionej własności jako czegoś naturalnego. Co więcej – możemy zacząć sobie wyobrażać, że warunkiem <span style="font-style: italic;">sine qua non</span> każdego ludzkiego działania obliczonego na uzyskanie pewnych korzyści materialnych jest „użebranie” względnie „wydębienie” od kogoś pieniędzy ponoć nieodzownych do realizacji „projektu”.<br /><br />Iluż to przedsiębiorców (w tym również nominalnie prywatnych) przestawiło się w swoim rozumowaniu (?) na model: „Mamy coś osiągnąć, coś wyprodukować, coś zrobić? No to po pierwsze piszemy wniosek o dotację. Zatrudniamy ekspertów od formułowania wniosków. Uruchamiamy znajomości w rządowych agendach”.<br /><br />Tworzy się cała gałąź „przemysłu” – „przedsiębiorczość” operująca pod szyldem: „jak skutecznie wyłudzać pieniądze?”. (Jakkolwiek w rzeczywistości czasem chodzi o „odbieranie” środków, które mi wcześniej skradziono, to społeczny kontekst i podtekst jest raczej taki: „Jak zrobić [na przykład] »Unię« w konia? Jak zagarnąć dla siebie jak najwięcej?”.)<br /><br />Moralne niebezpieczeństwo myślenia zatrutego (do pewnego stopnia?) etatyzmem (nawet tłumaczonym jako rzekoma „konieczność życiowa”, rzekomy „realizm”) skutkuje niszczeniem wolnego rynku i może nawet prowadzić do tak skandalicznych praktyk, jak donoszenie na prywatnych przedsiębiorców, którzy powstrzymują się od płacenia (części) podatków, nie podporządkowują się narzucanym przemocą „regulacjom”, „normom unijnym” itd. Zamiast samemu zaangażować się w kontrekonomię, a przynajmniej czynnie jej nie przeciwdziałać, wiele osób potępia te naturalne działania (w których sama zresztą nieświadomie uczestniczy) i nie uważa pełnienia roli rządowego kolaboranta za rzecz co najmniej niestosowną.<br /><br />Czy obserwowana coraz powszechniej praktyka „podczepiania” się pod fundusze pochodzące ze skradzionych pieniędzy – na przykład naganianie do uczestnictwa w podziale pieniędzy skradzionych w podatkach w ramach akcji „1% dla organizacji pożytku publicznego” – to tylko bierne tolerowanie pewnego istniejącego (już) zła (podatków) w celu chronienia większego dobra, zapobieżenia większemu złu, podejmowania cennych przedsięwzięć, „ratowania” choć części pieniędzy przywłaszczanych bezprawnie przez funkcjonariuszy państwowych, czy już czynne uczestnictwo w działaniu z natury złym, którego nigdy nie może usprawiedliwiać dążenie do osiągnięcia jakiegoś dobra?<br /><br />Angażowanie się w podział skradzionego mienia oznacza uczestnictwo w stawianiu przed ludźmi fałszywego „wyboru”: „I tak cię okradniemy, więc chociaż zdecyduj, komu wolisz »dać« pieniądze, które ci odbierzemy”.<br /><br />Jest trzecie, normalne rozwiązanie: Nie kradnij! Staraj się nie ułatwiać innym niemoralnego pozbawiania cię twojej własności. Korzystaj tylko z tego, co należy do ciebie. I jakkolwiek dziwnie by ono nie brzmiało w rozważanych okolicznościach, jest przecież w pewien sposób szanowane, powszechnie zakorzenione w ludzkich umysłach. Warto zatem, aby za przyjęciem tej prawdy przez większość członków społeczeństwa na gruncie teoretycznym poszło realizowanie jej w praktyce.<br /><br />Powracamy zatem do obrazu społeczeństwa wolnościowego, agorystycznego oraz do wizji wspólnoty rzekomo „agorystycznej” – w której 100% osób pracuje na stanowiskach funkcjonariuszy państwowych albo w jakiś sposób dobrowolnie z nimi współdziała. Klecony obecnie z pewną pieczołowitością unioeuropejsko-narodowy socjalizm ma na celu coś podobnego: niemal wszystko jest rzekomo „prywatne”, „rynkowe”, a jednocześnie usilnie dąży się do tego, aby 100% „prywatnych” przedsiębiorców miało jakiś udział w redystrybucji skradzionych w podatkach środków.<br /><br />To, że później pojawiają się oskarżenia o nieuczciwość, nieprzydzielanie „należnych” środków, przekręty funkcjonariuszy państwowych, to rezultat przyjęcia z góry błędnej zasady, że wolno współuczestniczyć w podziale kradzionego. Naprawdę trudno współczuć tym, którzy najpierw dają się zapisać do rejestru dobrowolnych współsprawców, opieczątkować, obnumerować, ze wszech stron obwąchać i obmonitorować – a potem, dysponując już na papierze statusem państwowego <span style="font-style: italic;">quasi</span>-niewolnika uprawnionego do wyciągania ręki po cudze, dziwią się, że funkcjonariusze rządowi starają się zrobić ich w konia. Można ewentualnie dziwić się naiwności ludzi, którzy liczą na wykorzystanie aparatu etatystycznego, a potem ze zdumieniem konstatują, że funkcjonariusze państwowi robią ich na szaro.<br /><br />Tymczasem...<br /><br />Bierze <a href="http://www.mises.pl/">Instytut Ludwiga von Misesa</a>.<br /><br />Instytut Misesa zdecydował się na współpracę z funkcjonariuszami państwowymi w ramach programu „1% podatku dla organizacji pożytku publicznego” (por. <a href="http://www.mises.pl/595/"><span style="font-style: italic;">1% podatku dla Instytutu Misesa!</span>, http://www.mises.pl/595/</a>). Jak pogodzić to z deklaracjami zawartymi w dziale <span style="font-style: italic;">Zasady</span> (<a href="http://www.mises.pl/o-fundacji/zasady/"><span style="font-style: italic;">Zasady</span>, http://www.mises.pl/o-fundacji/zasady/</a>): „[K]onieczne jest sformułowanie jasnych zasad, które pozwolą organizacji zachować niezależność od instytucji państwowych i grup interesu. [...] 4. Nie przyjmujemy dotacji ze źródeł publicznych. Utrzymujemy się wyłącznie dzięki dobrowolnym darowiznom oraz środkom pozyskanym z działalności statutowej. 5. Nie identyfikujemy się z żadną partią i nie ulegamy wpływom stronnictw politycznych. Działamy na zasadach niezależności od instytucji państwowych.”<br /><br />Jak pogodzić deklarowaną „niezależność” z uczestnictwem w nadawaniu pozorów legalności podatkom (dobrowolnym współudziałem w kradzieży?), tłumaczeniem się przed funkcjonariuszami państwowymi, dawaniem im wglądu we własne finanse?<br /><br />Nie da się ukryć, że ze względu na konstrukcję programu „1% podatku dla organizacji pożytku publicznego” Instytutowi opłaca się, żeby ludzie płacili coraz większe podatki, bo 1% od wpłaty z tytułu podatku dochodowego w wysokości 100.000 jest większy od 1% od wpłaty z tytułu podatku dochodowego w wysokości 50.000 – i tak dalej. Może się zatem okazać (choć to mało prawdopodobne), że członkowie Instytutu Ludwiga von Misesa zaczną (podświadomie) sympatyzować z ideą „2% podatku dla organizacji pożytku publicznego”, „3% podatku dla organizacji pożytku publicznego” – w ten sposób gładko i niepostrzeżenie przejdą od „niewinnego” „ratowania jednego procenta” do „przejmowania”, przywłaszczania sobie dwóch, trzech, pięciu, osiemnastu lub dziewięćdziesięciu sześciu procent cudzej własności. (Na niebezpieczną ewolucję (?) myślenia, potwierdzającą te niewesołe wcale hipotezy może wskazywać np. komentarz huberta pod tekstem <span style="font-style: italic;">Boże Narodzenie 2008</span> (<a href="http://www.mises.pl/891">Witold Falkowski, Mateusz Machaj, <span style="font-style: italic;">Boże Narodzenie 2008</span>, http://www.mises.pl/891</a>). Hubert, zapewne ciężko i uczciwie pracujący sympatyk wolności, zapewnia o wsparciu Instytutu Misesa swoim „jednym procentem”; jednocześnie niejako mimochodem wyraża pewien rodzaj zmartwienia (pisze: „niestety!”) związanego z tym, że „2008 to porażka w logistyce” i „podatek [...] będzie sporo niższy” (por. <a href="http://www.mises.pl/891/boze-narodzenie-2008/#comment-385">http://www.mises.pl/891/boze-narodzenie-2008/#comment-385</a>).)<br /><br />W przyszłości może to przynieść model społeczny, w którym (niemal) wszystkie środki odebrane w podatkach zostaną rozdysponowane między instytucje nominalnie „prywatne”, ale fundamenty systemu pozostaną te same: wciąż powszechnie będzie się uznawało, że funkcjonariusz państwowy (państwowo-prywatny?) zezwalający przy współudziale osób i firm prywatnych na prowadzenie podatkowej grabieży oraz decydujący o sposobie redystrybucji ukradzionych środków ma do tego moralne prawo. (Napisałem: „(niemal) wszystkie środki”, bo może znajdzie się jakiś człowiek lub grupa osób, która w imię realizacji etatystycznej utopii zgłosi gotowość zawiadywania rozdzielaniem cudzego mienia nie pobierając z tego tytułu wynagrodzenia.) Tym sposobem utrudni się również oponowanie przeciw państwowym i prywatnym funkcjonariuszom systemu, którzy nieustannie będą wskazywać na jego liczne prywatne, „prywatne” i „pół-prywatne” elementy, usiłując konstruować z nich coś na kształt figowego listka. I w ten sposób „wszystko się zmieni” (sposób redystrybucji kradzionych dóbr) po to, aby „nie zmieniło się nic” (sam fakt kradzieży).<br /><br />Możemy też zwrócić uwagę na inny aspekt współpracy Instytutu Ludwiga von Misesa z państwem, świadczący dobitnie o tym, że instytucja owa (państwo) jest schizofreniczna z natury rzeczy: otóż funkcjonariusze państwowi w pewien sposób „pośredniczący” między ograbianym człowiekiem (podatnikiem) a Instytutem, przekazują część znajdujących się w ich dyspozycji środków tym, którzy sympatyzują z ideą jego likwidacji, zaniku.<br /><br />A może o chodzi o skorumpowanie tych, którzy uważają się za przeciwników istnienia państwa? O to, żeby można było im wytknąć: „Patrzcie, tak przeciw państwu perorują, ale sami z nim współpracują”. I może jeszcze dodać: „Żeby było jeszcze lepiej, robią to z uśmiechem na ustach, całkowicie usatysfakcjonowani. To im sprawia przyjemność”.<br /><br />I okazuje się, że do pewnego stopnia tak właśnie jest. Olgierd Sroczyński, aktywista związanego z Instytutem Misesa ruchu <a href="http://www.austriacy.pl/">Kluby Austriackiej Szkoły Ekonomii</a>, mówi na przykład o tym, że „brakowało nam wsparcia instytucjonalnego”, a teraz „jesteśmy uznawani przez dyrektorów i nauczycieli szkół państwowych” (por. <a href="http://www.mises.pl/wp-content/uploads/2009/01/Freedom%20Matters.pdf">Witold Falkowski, <span style="font-style: italic;">The Sweet Taste of Liberty</span>, http://www.mises.pl/wp-content/uploads/2009/01/Freedom%20Matters.pdf</a>).<br /><br />Oczywiście, wydaje się rzeczą ze wszech miar godną pochwały, jeśli libertarianin kontaktujący się z funkcjonariuszem państwowym na poziomie osobistym – na przykład spotykając się z nim w restauracji czy na kręgielni jako ze znajomym, przyjacielem – zdoła zachęcić go do wolności, porzucenia wątpliwej moralnie „kariery” rządowego kolaboranta, zaangażowania się w pracę na wolnym rynku i dobrowolną współpracę z innymi ludźmi. Tego rodzaju wpływ na rzeczywistość to coś wspaniałego. Jednak czymś zupełnie innym jest dobrowolne kontaktowanie się z funkcjonariuszami państwowymi jako funkcjonariuszami państwowymi, próba wkradnięcia się w ich „łaski”, radość z tego, że nas „uznają”. Można by się spodziewać, że akurat libertarianinowi na „uznaniu” ze strony osób współuczestniczących w budowaniu systemu etatystycznego będzie zależeć niespecjalnie.<br /><br />Niewesołe wrażenia przynosi również lektura relacji ze spotkania z pewnym funkcjonariuszem państwowego systemu „edukacyjnego” autorstwa Ludwika Papaja (<a href="http://austriacy.pl/klub/krakow/15">Ludwik Papaj, <span style="font-style: italic;">Libertariańska koncepcja edukacji a przyszłość edukacji w Polsce – relacja,</span> http://austriacy.pl/klub/krakow/15</a>). Otóż o gościu krakowskiego KASE można powiedzieć wiele (na przykład to, że przez znaczną część swojego życia stronił od uczciwego zarabiania pieniędzy drogą dobrowolnej wymiany, pobierając kradzione pieniądze jako funkcjonariusz na stanowiskach „kuratora oświaty” oraz „radnego miasta”) – ale na pewno nie to, że jego koncepcja edukacji jest libertariańska. Propozycje przedstawione przez prelegenta i opisane bardziej szczegółowo w dostępnych do pobrania plikach są z gruntu etatystyczne, można być rzec – z silnym posmakiem komunizmu. Gość KASE postuluje między innymi „1. Zapewnienie (utrzymanie) powszechnego (bezpłatnego) dostępu do szkoły. 2. Zatrudnianie nauczycieli spełniających ustalone przez Ministra Edukacji wymagania kwalifikacyjne. 3. Realizacj[ę] krajowych standardów edukacyjnych.” Innymi słowy: istota systemu ma pozostać ta sama, tylko dla niepoznaki zmieni się jego nazwę z „państwowego systemu »edukacyjnego«” na „Szkołę obywateli”. W kontekście zaprezentowanych na spotkaniu uwag i propozycji jedno ze zdań otwierających relację Ludwika Papaja „Nasz gość uważa obecny dziś w Polsce model edukacji za biurokratyczny” można uznać za ponury żart, zdolny wywołać jedynie pusty śmiech i wzruszenie ramionami.<br /><br />Absolutnie nie kwestionując dobrych intencji i szczerych wysiłków Organizatorów spotkania, wypada spytać, czy warto promować pomysły człowieka, który w swoim myśleniu nie wykracza poza typowe etatystyczne komunały (Stefan Molyneux określał etatystyczne postulaty skryte za parawanem „wolnościowego” działania edukacyjnego mianem próby wywalczenia nieco znośniejszych warunków niewolnictwa – zamiast dostawać baty co godzinę, będziemy batożeni „tylko” raz dziennie)?<br /><br />Chodzi zatem o kierunki myślenia podejmowane przez libertarian. Czy na własne życzenie będziemy się obracać w etatystycznym sosie i dyskutować na warunkach dyktowanych przez zwolenników niewolnictwa (i ich językiem) – czy z pełnym przekonaniem powtórzymy za Ludwigiem von Misesem „<span style="font-style: italic;">Tu ne cede malis, sed contra audentior ito</span>” i odmówimy jakichkolwiek zgniłych kompromisów?<br /><br />Choć – z drugiej strony – może droga do wolnorynkowych zmian wiedzie przez angażowanie się na każdym polu i nawet (tym)czasową (no właśnie – jak ową „tymczasowość” zdefiniować?) współpracę z instytucjami państwowymi – wykłady w szkołach państwowych, współpracę z osobami proponującymi rozwiązania etatystyczne (ale „mniej etatystyczne” od innych)?<br /><br />Wciąż jednak jest to działanie w ramach systemu opartego o inicjowanie agresji.<br /><br />A może całe powyższe rozważanie nie ma sensu, bo uczyniliśmy na wstępie fałszywe założenie, że działaczom Instytutu Misesa chodzi o wolność w rozumieniu libertariańskim, agorystycznym, anarchistycznym – a tymczasem cel jest taki, aby z (być może tymczasowo) marginalizowanej grupy wolnościowców przedzierzgnąć się w okupujących wygodne fotele „ekonomicznych ekspertów”, którzy planowo stanowią część systemu „państwowego kapitalizmu”?<br /><br />Ale nie – w dziale <span style="font-style: italic;">O Fundacji</span> czytamy czarno na białym: „Nasza misja: Celem Instytutu Ludwiga von Misesa jest zwiększanie świadomości społeczeństwa w zrozumieniu natury procesów ekonomicznych i podstawowych instytucji gospodarki wolnorynkowej oraz promowanie relacji opierających się na dobrowolności i pokojowej współpracy międzyludzkiej.” (<a href="http://www.mises.pl/o-fundacji/"><span style="font-style: italic;">O Fundacji</span>, http://www.mises.pl/o-fundacji/</a>)<br /><br />Dlaczego zatem, zapoznając się z niektórymi aspektami działalności Instytutu, odnosimy nieprzyjemne wrażenie, jakby powtarzała się stara historia: „W Poznaniu zawiązało się Stowarzyszenie Antyetatystyczne. Na pierwszym zebraniu członkowie stowarzyszenia wystąpili do państwa o zapomogę na finansowanie swojej działalności”?<br /><br />Ale może wychodzi tu czepialstwo? Może wyjąłem z niewątpliwie chwalebnej w 99 procentach działalności Instytutu Misesa te nieliczne (miejmy nadzieję) przypadki, które mogą budzić wątpliwości moralne?<br /><br />Może to kwestia osobistego podejścia. Może po prostu trudno mi oceniać jako wiarygodnego człowieka, który – rozprawiając o korzyściach wolności i pokojowej współpracy – swoimi czynami nieco przeczy głoszonym ideom; mówi: „Nie kradnij!”, a sam w jakiś sposób do kradzieży się przyczynia, wcale tego nie kryjąc (wszak dziś program „1% dla organizacji pożytku publicznego” najczęściej szumnie się reklamuje i obnosi na sztandarach) i w jakiś sposób legitymizując łupieżczą działalność funkcjonariuszy państwowych. Może jestem zbytnio przywiązany do radykalizmu postulowanego przez Murraya N. Rothbarda w klasycznym tekście <span style="font-style: italic;">Do You Hate the State?</span> (<a href="http://www.lewrockwell.com/rothbard/rothbard75.html">Murray N. Rothbard, <span style="font-style: italic;">Do You Hate the State?,</span> http://www.lewrockwell.com/rothbard/rothbard75.html</a>; tekst po polsku: <a href="http://liberalis.pl/2007/03/17/murray-rothbard-czy-nienawidzisz-panstwa/">Murray N. Rothbard, <span style="font-style: italic;">Czy nienawidzisz państwa?</span>, http://liberalis.pl/2007/03/17/murray-rothbard-czy-nienawidzisz-panstwa/</a> (nb. wypadałoby dokonać w tłumaczeniu drobnej korekty: <span style="font-style: italic;">passus </span>„If our limited statists were truly radical, there would be <span style="font-weight: bold;">virtually</span> no splits between us.” winien brzmieć: „Gdyby nasi zwolennicy państwa-minimum byli prawdziwie radykalni, nie byłoby między nami [minarchistami a radykalnymi libertarianami] <span style="font-weight: bold;">prawie żadnych </span>różnic.”))? Ale czy do słusznej idei można być przywiązanym „zbyt mocno”?<br /><br />Może problem w tym, że publiczne wypowiedzi przedstawicieli Instytutu Ludwiga von Misesa świadczą o tym, że liczy się dla nich raczej argumentacja z efektywności (w ostatecznym rozrachunku nieefektywna) niż (rozstrzygający) argument z moralności? (Por. <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/09/tumaczenie-stefan-molyneux-zapomnijmy-o.html">Stefan Molyneux, <span style="font-style: italic;">Zapomnijmy o argumencie z efektywności</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2007/09/tumaczenie-stefan-molyneux-zapomnijmy-o.html</a>; <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/10/tumaczenie-stefan-molyneux-argument-z.html">Stefan Molyneux, <span style="font-style: italic;">Argument z moralności (czyli: Jak wygramy)</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2007/10/tumaczenie-stefan-molyneux-argument-z.html</a>; <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/09/tumaczenie-stefan-molyneux-argument-z.html">Stefan Molyneux, <span style="font-style: italic;">Argument z moralności w działaniu: Prawo do opieki zdrowotnej</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2007/09/tumaczenie-stefan-molyneux-argument-z.html</a>)<br /><br />Ale może faktycznie to wszystko czepialstwo?<br /><br />Może tym „większym dobrem”, które miałoby usprawiedliwiać pewną współpracę Instytutu Misesa z funkcjonariuszami państwowymi są: cenne pionierskie publikacje, konferencja „Mises – obrońca cywilizacji i ekonomii” z udziałem Hansa-Hermanna Hoppego, <a href="http://kryzys.mises.pl/">Kryzys Blog</a>, budowanie miłą anarchistom metodą „od dołu” struktur samokształceniowych, otworzenie w Warszawie punktu informacyjnego i biblioteki (por. <a href="http://www.mises.pl/centrum-informacyjne/">http://www.mises.pl/centrum-informacyjne/</a>), tworzenie swego rodzaju „mody” na austriacką szkołę ekonomii, rozpoczęcie i rozwijanie projektu <a href="http://austriacy.pl/">Klubów Austriackiej Szkoły Ekonomii</a>, goszczenie Davida Friedmana, organizowanie dla prywatnych firm seminariów naukowych – i wreszcie, <span style="font-style: italic;">last but not least</span>, popularyzowanie myśli wolnościowej w szerszym niż tylko ekonomiczny wymiarze (co z kolei skutkuje pojawianiem się wśród nowych sympatyków wolności osób opowiadających się jeszcze radykalniej za anarchią niż członkowie Instytutu)?<br /><br />Bierze Caritas.<br /><br />Zakrawa to na szczególną zuchwałość. „Organizacja pożytku publicznego” najpierw uczestniczy w podziale pieniędzy bezprawnie odebranych ludziom w podatkach, a potem ma czelność występować do nich z prośbą, aby jeszcze trochę jej dodali, dopłacili – już poza systemem etatystycznym. To jakby najpierw wspólnie z gangiem rabusiów okraść kogoś, podzielić się łupem, a potem ponownie podejść do obrabowanego i chcieć, żeby jeszcze dał nam coś z własnej woli.<br /><br />W przypadku Caritas dodatkowy aspekt sprawy polega na tym, że od członków organizacji mieniącej się katolicką i działającą pod auspicjami hierarchów Kościoła moglibyśmy oczekiwać publicznego dawania świadectwa wierze i wykluczenia współpracy z tymi instytucjami i osobami, które jawnie deklarują swoją wrogość wobec przykazań Bożych. Tymczasem występująca pod katolickim szyldem Caritas idzie na współpracę z Unią Europejską – instytucją programowo zaangażowaną m.in. w promocję mordowania nienarodzonych dzieci. Na internetowej stronie <a href="http://www.caritas.pl/">Caritas.pl</a> dumnie widnieje logo tej ludobójczej organizacji.<br /><br /><span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span> stawia sprawę jednoznacznie: „Istnieją czyny, które z siebie i w sobie, niezależnie od okoliczności i intencji, są zawsze bezwzględnie niedozwolone ze względu na ich przedmiot, jak bluźnierstwo i krzywoprzysięstwo, zabójstwo i cudzołóstwo. Niedopuszczalne jest czynienie zła, by wynikło z niego dobro.” (<a href="http://www.katechizm.diecezja.elk.pl/rkkkIII-1-1.htm"><span style="font-style: italic;">Katechizm Kościoła Katolickiego</span>, nr 1756, http://www.katechizm.diecezja.elk.pl/rkkkIII-1-1.htm</a>)<br /><br />Pytanie tylko: czy za czyn wewnętrznie zły uznamy wyłącznie „bezpośredni” udział w niedopuszczalnej w żadnych okolicznościach aborcji (np. jako „lekarz”-zabójca), czy również bardziej „pośredni” – jak na przykład współpraca z tymi, którzy „tylko” aktywnie promują mordowanie dzieci?<br /><br />Wydaje się, że współpraca z ludobójcami powinna być absolutnie wykluczona. W związku z tym należałoby się również powstrzymać od wspierania w jakikolwiek sposób tych, którzy w jakikolwiek sposób współpracują z ludobójcami – a więc np. nie wspierać żadnych działań firmowanych przez Caritas, dopóki członkowie tej organizacji nie zmienią sposobu działania. To przykre, ale konsekwentne.<br /><br />Bierze związana z Opus Dei <a href="http://www.akademiafamilijna.pl/">Akademia Familijna</a>.<br /><br />„Dzięki dotacjom ze środków unijnych [...] grupa moderatorów uczestniczyła w zagranicznych szkoleniach.” (<a href="http://www.akademiafamilijna.pl/af_historia.php"><span style="font-style: italic;">Historia</span>, http://www.akademiafamilijna.pl/af_historia.php</a>)<br /><br />Biorą kameduli z krakowskich Bielan.<br /><br />Nawet kameduli – powołani, zdawałoby się, w szczególny sposób do oderwania się od spraw ziemskich – przyjmują skradzione pieniądze na „realizację projektu polegającego na modernizacji i adaptacji dawnego Domu Wolskiego i Infirmerii na potrzeby Ośrodka Kulturowego [...]. Projekt ten jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego, w ramach Priorytetu 1, działanie 1.4 »Rozwój turystyki i kultury« Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego, a także Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu Operacyjnego »Promesa Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego«.” (<a href="http://www.kameduli.pl/modernizacja.php"><span style="font-style: italic;">Modernizacja i adaptacja dawnego Domu Fundatora i Infirmerii w Klasztorze Oo. Kamedułów w Krakowie</span>, http://www.kameduli.pl/modernizacja.php</a>) I również umieszczają na swojej stronie internetowej logo reklamujące faszystowsko-ludobójczą UE.<br /><br />Zakonnicy informują nas o tym, że „Konstytucje Kongregacji Eremitów Kamedułów Góry Koronnej stanowią, iż w żadnym eremie nie powinno brakować pomieszczeń dla gości. Wprawdzie odwiedzający Klasztor winni przystosować się do kamedulskiego stylu życia, a ich pobyt w eremie służyć ma temu, by wytwarzał się pomiędzy nimi klimat braterskiej łączności, pełen serdecznej miłości i wzajemnego ze wspólnotą wzbogacania się duchowego i ludzkiego, jednakże Klasztor musi zapewnić gościom możliwość pobytu w godziwych warunkach.”<br /><br />Ktoś wskazujący na niemoralność prób legitymizowania kradzieży i niewłaściwość reklamowania zabójców może zaraz usłyszeć zarzut: „A co – chcesz, żeby nie było pokoi gościnnych, żeby goście kamedułów mieszkali w warunkach uwłaczających ludzkiej godności?”. Czy przy braku finansowania z zagrabionych środków udałoby się kamedułom zapewnić gościom takie warunki, jakich wymagają ich konstytucje? Tego nie wiem na pewno. Ale wiem na pewno, że nie należy kraść i nie należy współuczestniczyć w kradzieży.<br /><br />Czy – chwilowo odsuwając na drugi plan kwestię korzystania z pieniędzy skradzionych w podatkach – godzi się współpracować z organizacją, która programowo walczy z Kościołem rzymskokatolickim? Czy krakowscy kameduli nie rozumieją, że za miskę brukselskiej soczewicy przychodzi im słono zapłacić?<br /><br />Dlaczego niektórzy biskupi, księża, przeorzy, zakonnicy jakby nie pojmowali – nawet z czysto praktycznego punktu widzenia (jeśli zależy im w pierwszej kolejności na pewnych dobrach materialnych) – że, godząc się na to, iż funkcjonariusze państwowi coś im „dają” – godzą się też na to, że mają prawo im coś zabrać? Czy nie pamiętają niczego z historii krwawych rozpraw funkcjonariuszy państwa z kapłanami, mnichami, zakonnicami, członkami świeckich organizacji katolickich, grabieży prywatnej własności parafii, kasat zakonów, represji wymierzonych w duchownych i świeckich słuchających raczej Boga niż ludzi – duchownych i świeckich, którzy zdecydowali się na wierność Papieżowi i odmawiali składania przysięgi na lojalność wobec aparatu państwa?<br /><br />Przecież nie trzeba się nawet cofać w jakieś zamierzchłe czasy – wystarczy spojrzeć na Kościół cierpiący dziś: Chiny, Indie, państwa arabskie... Może niektórzy spośród hierarchów Kościoła w krajach znajdujących się pod okupacją funkcjonariuszy państw innych niż wyżej wymienione – uspokojeni stosunkowo wysokim standardem życia i brakiem większych problemów natury finansowej – sądzą, że „o to właśnie chodzi”, że „tak ma być” i że „tak będzie zawsze” (a nawet jeśli nie, to „korzystajmy póki się da”)? Może wielu z nich żyje (się) zbyt wygodnie, uważają taki stan za pożądany i sądzą, że będzie trwał (choćby tylko w ziemskich warunkach) nieskończenie?<br /><br />Wydaje się szalonym paradoksem, że tak wielu świątobliwych, niezwykle mądrych ludzi, ekspertów w dziedzinie spraw najważniejszych, mistrzów duchowości, wykazuje tak małą roztropność, tak niesłychaną krótkowzroczność w ocenie natury państwa, działalności jego funkcjonariuszy i tego, co oznacza współpraca z nimi.<br /><br />Jakby zapominali o tym, co pisał w odniesieniu do próby mieszania porządku Bożego i nieporządku polityki Benedykt XVI: „[W] ostatecznym rozrachunku cena, jaką płaci się za stapianie się wiary z władzą polityczną, zawsze polega na oddaniu się wiary na służbę władzy i na konieczności przyjęcia jej kryteriów.” (Benedykt XVI, <span style="font-style: italic;">Jezus z Nazaretu</span>, Kraków 2007, s. 46)<br /><br />Biorą „anarchiści” z <a href="http://www.elba.bzzz.net/">Elba Skłot</a>.<br /><br />Najpierw piszą na wlepce: „bez pieniędzy, bez rządu, wszystko własnymi siłami”, proponując swego rodzaju autarkię (choć w rozumieniu innym niż Robert LeFevre – por. <a href="http://fair-use.org/rampart-journal/1966/06/autarchy">Robert LeFevre, <span style="font-style: italic;">Autarchy</span>, http://fair-use.org/rampart-journal/1966/06/autarchy</a>). Proszę bardzo – tak długo, jak deklarują, że nie będą nikogo innego zmuszać przemocą lub groźbą jej użycia do takiego sposobu życia i postępują w zgodzie z tymi zasadami, dopóki prawdziwa jest deklaracja „bez rządu”, czyli bez niesprawiedliwego przymusu – wszystko gra.<br /><br />Ale jak deklaracja „bez rządu” ma się do reklamowania „wydarzeni[a] w ramach projektu [...] dofinansowanego przez Ambasadę Królestwa Niderlandów” (<a href="http://www.elba.bzzz.net/content.php?c=more&id=500">http://www.elba.bzzz.net/content.php?c=more&id=500</a>)?<br /><br />To ma być anarchizm? Sorry, ale to chyba jakiś kiepski żart.<br /><br />Bierze <a href="http://rolnikzdoliny.salon24.pl/">Jan Kowalski</a>, rolnik z doliny, meharolnik, przedstawiający się jako „Anarchokapitalista praktykujący :)” i charakteryzujący swoją postawę słowami: „Nie uznaję żadnej władzy, której nie przekazałem bezpośrednio prawa do jej sprawowania i to tylko w konkretnym zakresie” (<a href="http://rolnikzdoliny.salon24.pl/79945,index.html">Jan Kowalski, <span style="font-style: italic;">Moralność unikania danin publicznych</span>, http://rolnikzdoliny.salon24.pl/79945,index.html</a>).<br /><br />Na pytanie jednego z komentatorów: „A dotacje od UE Pan bierze?”, Jan Kowalski odpowiada zaczepnym tonem: „Biorę. Ma Pan z tym jakiś problem?” (por. dyskusja pod wpisem: <a href="http://rolnikzdoliny.salon24.pl/105115.html">Jan Kowalski, <span style="font-style: italic;">Inicjatywa: Czyli Polska po mojemu</span>, http://rolnikzdoliny.salon24.pl/105115.html</a>).<br /><br />I czyni to będąc absolutnie świadomym natury działania funkcjonariuszy państwowych, o czym świadczy na przykład znakomity wpis pod tytułem <span style="font-style: italic;">Dziki Jerzy napada! (do dyskusji o przemocy państwa)</span> (<a href="http://rolnikzdoliny.salon24.pl/383059.html">Jan Kowalski, <span style="font-style: italic;">Dziki Jerzy napada! (do dyskusji o przemocy państwa)</span>, http://rolnikzdoliny.salon24.pl/383059.html</a>).<br /><br />Jak rozumieć ten rozdźwięk między deklaracjami a czynami?<br /><br />Ale – znów – może to ja się czepiam w porywie starań o czystość idei libertariańskiej i konsekwencję?<br /><br />Jeśli jednak to nie my mamy zacząć jakieś głębsze zmiany w strukturze społecznej (rozpoczynając od samych siebie), kto to zrobi? Chyba że cały nasz „libertarianizm” to taka „rozrywka”, „fajne hobby”, „zabawa po godzinach” – a w istocie (mimo naszych oświadczeń, orędzi i manifestów) za prawdziwe uważamy iluzje rozsnuwane przed naszymi oczami przez funkcjonariuszy państwowych?<br /><br />Łatwiej dostrzec zrabowane pieniądze przekazane komuś przez funkcjonariuszy państwowych w ramach „zasiłków, dotacji, subwencji” i nawet konkretne dobro, które zostało z ich pomocą zrealizowane niż setki, tysiące i miliony osób, którym wskutek tej grabieży zabrakło (właśnie tych ukradzionych) środków na leczenie ciężko chorego dziecka, na kupienie prezentu rodzicom, na dobrowolną pomoc charytatywną, na pierwszy od lat wakacyjny wyjazd, na chleb.<br /><br />To wszystko wpisuje się w ogólniejszy obraz naszej rzeczywistości, w której „agendy”, „zasiłki”, „programy”, „dotacje”, „subwencje” i „wnioski” coraz częściej liczą się bardziej niż konkretni ludzie. Czyha na nas niebezpieczeństwo uzależnienia się od kradzionych środków redystrybuowanych do konkretnych osób oraz instytucji. Odnosi się ponadto wrażenie, jakby niemal wszystko musiało być z definicji „sponsorowane” przez państwo lub powiązane z nim korporacje („Koncert nie byłby możliwy bez naszych sponsorów” – oczywiście, że byłby możliwy, tylko może trzeba byłoby się bardziej postarać i może nieco mniej zarobić). Czyżby coraz więcej osób dobrowolnie stawało się żywymi tablicami reklamowymi deklamującymi puste produktopoddańcze formułki? Czy już nawet „przedsięwzięcie religijne” takie jak pielgrzymka musi być „sponsorowane” (por. np. <a href="http://stocznia.szczecinska.pl/index.php?link=news&id=53"><span style="font-style: italic;">Sponsor dla pielgrzyma...</span>, http://stocznia.szczecinska.pl/index.php?link=news&id=53</a>)? Czy powinno?<br /><br />Co powiedzieć o coraz powszechniejszym reklamowaniu się organizacji „dobroczynnych”? Jak ocenić szumne akcje „charytatywne” finansowane choćby w części ze skradzionych środków i nieuchronnie związane z reklamowaniem złodziejskich praktyk? Jak podejść do imprez takich jak konkursy na „wolontariusza roku” i tym podobnych? Co zrobić, aby powstrzymać wsączanie w umysły wielu młodych osób (pełnych zapału i autentycznie zatroskanych o los bliźnich) koncepcji, że środki na pomoc potrzebującym najlepiej pozyskiwać prowadząc przy wtórze okrzyków swoistego rodzaju „żebraninę”, a jałmużnę dawać w taki sposób, że lewa ręka doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co czyni prawa?<br /><br />Zarobienie pieniędzy bez rozgłosu i na własną rękę, a następnie przeznaczenie ich na jakiś zbożny cel jest pewnie trudniejsze, a na pewno mniej widowiskowe niż „organizowanie”, „zbiórki publiczne”, „wnioski o dotacje” – ale może właściwsze?<br /><br />Jaką postawę (życiową?) w sobie wyrabiamy? Czy postawę „biorących”, „ubiegających się”, w pewnym sensie „żebrzących”, wiecznie na cudzym garnuszku – czy raczej odpowiedzialnych, zmagających się z problemami przy dobrowolnej pomocy najbliższych, dalszych krewnych, sąsiadów?<br /><br />Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których pomoc lokalna okazuje się niewystarczająca. Pokazują one, że działalność charytatywna na większą skalę miewa swoje uzasadnienie i pewnie potrzebne są nam różne modele aktywności na tym polu. Niemniej jednak wydaje się, że metoda lokalna, rodzinno-sąsiedzka jest jakaś bardziej naturalna, godna szerszego niż dotychczas praktykowania. (Inna sprawa, że przypuszczalnie i dziś nieprzebrane mnóstwo ludzi czyni w ten sposób bardzo wiele dobra – ale po cichu; w taki właśnie sposób, że o tym szerzej nie słyszymy.)<br /><br />Coś podobnego można zaobserwować, jeśli idzie o różne podejścia wolnościowców do kwestii „zasiłków, dotacji, subwencji”. Może niektórzy z nas mają po prostu nieco inne spojrzenie na świat – i potrzeba zarówno libertarian gotowych na (tym)czasową (?) współpracę, pewien kompromis z państwem, jak i tych, którzy odrzucają jakiekolwiek konszachty z funkcjonariuszami aparatu niesprawiedliwego przymusu.<br /><br />Bliska jest mi postawa woluntarystów, którzy – zgodnie ze sformułowaną przez Carla Watnera myślą „Jeżeli człowiek zatroszczy się o środki, cel zatroszczy się sam o siebie” (<a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/10/tumaczenie-carl-watner-podstawy.html">Carl Watner, <span style="font-style: italic;">Podstawy woluntaryzmu</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2007/10/tumaczenie-carl-watner-podstawy.html</a>) – zaczynają „zmianę świata” od zmiany własnych postaw i wiernie trwają przy idei nielegitymizowania funkcjonariuszy państwowych, choć może się to łączyć nawet z pewnymi stratami finansowymi (por. „WE ARE NOT TAX EXEMPT – Your gifts to our work are not tax-deductible. Our efforts are bound by conscience and goodwill, not government regulation or political privilege. We refuse to be numbered or supervised by any government agency”, <a href="http://www.voluntaryist.com/">http://www.voluntaryist.com/</a>).<br /><br />Czy ktoś mógłby wskazać jakąś godną wsparcia instytucję, zakon, konkretny klasztor, organizację charytatywną, która nie korzysta z kradzionych środków? A może immanentną cechą (większości?) tych organizmów, które zakładają tylko ludzie, jest pewna postępująca degeneracja? Czy jedynym dziś wyjściem z tego błędnego koła „<span style="font-style: italic;">grantów</span>”, „akcji”, „zasiłków, dotacji, subwencji” jest wyłącznie wspieranie osób prywatnych, działających na poły publicznie albo „w kręgu znajomych”?<br /><br />Warto wyjść poza myślenie „państwowe”, „etatystyczne” i od pytania „Czy ktoś jeszcze w ogóle nie bierze?” przejść do realizowania w praktyce przedsięwzięć (również charytatywnych) na zasadach czysto woluntarystycznych. Odmowę współuczestnictwa w podziale skradzionego łupu potraktować jako punkt wyjściowy do postawienia sobie kolejnego, może istotniejszego pytania: jak tworzyć alternatywę dla nienormalności, organizować dobrowolne przedsięwzięcia, tworzyć normalność?<br /><br />Jak przyczyniać się do zaistnienia takich okoliczności, które ułatwiłyby (nie: „umożliwiłyby” – bo zrezygnować z brania „zasiłków, dotacji, subwencji” można również teraz, od zaraz) każdemu realizację jego zadań bez uciekania się do jakiegokolwiek uczestnictwa w kradzieży?<br /><br />Odpowiadając zatem na postawione przez redaktorów <a href="http://liberalis.pl/">Liberalis</a> pytanie o „branie kasy od państwa”, wypada powtórzyć: „absolutnie nie potępiam – ale absolutnie zniechęcam”. Jednocześnie godne rozważenia wydaje się zachęcanie do powstrzymywania się od przekazywania funkcjonariuszom państwowym możliwie dużej części naszej własności i współdziałania ze wszystkimi ludźmi wyłącznie na zasadach woluntarystycznych. Może wymaga to dużego wysiłku, może nie mamy prawa domagać się tego z miejsca od każdego człowieka – ale to, zdaje się, jedyny realistyczny kierunek zmian.<br /><br />Pamiętajmy o tym, aby zawsze proponować „program maksimum”, czyli po prostu normalność – aksjomat nieagresji i wyłącznie dobrowolną współpracę – jako naturalne zasady – a w działaniu nastawiać się na agoryzm, czyli praktyczną realizację wolnościowych postulatów, pokazując, że wolność działa i że stanowi nie tylko cel, ale również środek do celu.<br /><br />_______<br /><br />Tekst jest głosem w dyskusji <span style="font-style: italic;">Zasiłki, dotacje, subwencje. Czy wolnościowiec powinien brać kasę od państwa?</span> zaproponowanej przez portal <a href="http://www.liberalis.pl/">Liberalis</a>.<br /><br />_______<br /><br />Kilka myśli poświęconych tematyce kolaboracji z funkcjonariuszami państwowymi pozwoliłem sobie zamieścić również w komentarzu pod tekstem Mike’a Gogulskiego <a href="http://liberalis.pl/2009/01/10/mike-gogulski-%E2%80%9Edrogie-narzedzie%E2%80%9D/"><span style="font-style: italic;">Drogie narzędzie</span></a>: <a href="http://liberalis.pl/2009/01/10/mike-gogulski-%E2%80%9Edrogie-narzedzie%E2%80%9D/#comment-8774">http://liberalis.pl/2009/01/10/mike-gogulski-%E2%80%9Edrogie-narzedzie%E2%80%9D/#comment-8774</a><br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-43258930322061961432009-01-04T05:38:00.000-08:002009-01-04T06:06:58.554-08:00Tłumaczenie: Mike Gogulski „Drogie narzędzie”<div style="text-align: justify;">Jesteś technikiem dokręcającym śruby na <span style="font-style: italic;">Enola Gay</span>. Jesteś nieprzychylnie nastawionym biuralistą w urzędzie rejestracji pojazdów. Jesteś strażnikiem zmywającym ślady krwi po robocie plutonu egzekucyjnego. Jesteś programistą pracującym dla urzędu podatkowego. Jesteś księgowym u producenta min lądowych. Jesteś policjantem strzelającym do psa. Jesteś ekonomistą usprawiedliwiającym inflację. Jesteś instruktorem musztry szkolącym ludzi, aby zabijali. Jesteś prawodawcą mataczącym dla zysku. Jesteś katem gotującym stryczek. Jesteś pracownikiem wsparcia technicznego naprawiającym pocztę generała. Jesteś sędzią, który bije swoją żonę. Jesteś tłumaczem przy przetargu na amunicję dla wojska. Jesteś inkwizytorem przywiązującym poganina do koła tortur. Jesteś oficerem logistyki upewniającym się, że rakiety dotrą na front. Jesteś profesorem ubiegającym się o rządową dotację. Jesteś hydraulikiem pracującym dla więzienia. Jesteś redaktorem przemilczającym kontrowersyjny pogląd. Jesteś matematykiem pracującym dla agencji szpiegowskiej. Jesteś kapłanem służącym faraonowi. Jesteś kierownikiem projektu starającym się o kontrakt zbrojeniowy. Jesteś instalatorem montującym kamerę inwigilacyjną. Jesteś urzędnikiem bankowym wciągającym do ewidencji mętny raport o transakcji. Jesteś inspektorem celnym. Jesteś nauczycielem namawiającym uczniów do ślubowania wierności fladze. Jesteś rzemieślnikiem naprawiającym gilotynę. Jesteś inżynierem wymyślającym bombę. Jesteś biznesmenem bez sumienia. Jesteś dyrektorem szkoły bijącym ucznia. Jesteś recepcjonistą w ambasadzie. Jesteś ochroniarzem w składzie broni. Jesteś agentem infiltrującym grupę aktywistów. Jesteś cieślą konstruującym krzyż egzekucyjny. Jesteś szoferem polityka. Jesteś gliną używającym gazu przeciw protestującemu. Jesteś komentatorem wiadomości usprawiedliwiającym wojnę. Jesteś lekarzem przygotowującym zastrzyk z trucizną. Jesteś prawnikiem usprawiedliwiającym tortury. Jesteś asystentem w laboratorium broni biologicznej. Jesteś donosicielem kapującym na sąsiada. Jesteś pracownikiem budowlanym wznoszącym mur graniczny. Jesteś projektantem graficznym zaangażowanym w kampanię propagandową. Jesteś żołnierzem przebijającym dziecko bagnetem.<br /><br />Jak ty możesz w nocy spać?<br /><br />Wesołych Świąt, ty pieprzone narzędzie.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br /><a href="http://www.nostate.com/1332/dear-tool/">Mike Gogulski, <span style="font-style: italic;">Dear tool</span>, http://www.nostate.com/1332/dear-tool/</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">Dear tool</span> opublikowano na stronie Mike’a Gogulskiego <a href="http://www.nostate.com/">nostate.com</a> 24 grudnia 2008 r.<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-70818414303728706552008-11-23T09:50:00.000-08:002009-08-05T06:56:04.646-07:00Tłumaczenie: Stephan „Jeżeli głosujesz, nie możesz narzekać”<div style="text-align: justify;">Nie ma nawet znaczenia, że nie głosowałeś na osobę, która w wyniku danych wyborów faktycznie objęła władzę – głosując w tych wyborach akceptujesz grę zwaną demokracją. Tak więc – niezależnie od tego, czy człowiek, na którego głosowałeś, wygra, czy przegra – już uznałeś, że zwycięzca wyborów będzie w legalny sposób robił to, na cokolwiek przyjdzie mu ochota, bo wyborcy jako kolektyw rzekomo dali mu na to swój „mandat”.<br /><br />Możesz nawet nie podzielać mojego osobistego poglądu, że politycy to ogólnie rzecz biorąc podżegacze wojenni, ludzie mający chorobliwą skłonność do sterowania innymi, mordercy, kłamcy i złodzieje (którzy akurat ubrali się w garnitury i nazywają się „państwem”) – ale nie da się zaprzeczyć, że ktokolwiek zostanie w demokratycznym głosowaniu wybrany, decyduje o tym, co dany rząd będzie robił za swojej kadencji. To fakt znany każdemu, kto głosuje, więc wyborca ma, oczywiście, świadomość tego, co się zdarzy. Nikt nie może głosować i jednocześnie twierdzić, że nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż osoba, która zostaje wybrana, decyduje o tym, co będzie się działo.<br /><br /><blockquote>„Człowiek nie przestaje być niewolnikiem dlatego, że raz na jakiś czas pozwala mu się wybrać nowego pana.” – Lysander Spooner</blockquote><br />Więc nie mów ludziom, że – jeśli nie głosują – nie mogą narzekać na to, co się dzieje, ponieważ właśnie oni są tymi, którzy zdecydowali się nie brać udziału w błazenadzie, jaką jest demokracja. Przynajmniej, nie głosując, wyrazili swoją dezaprobatę wobec systemu i jego kandydatów. Jeśli kogokolwiek można winić za to, co dzieje się po wyborach, to z pewnością tych ludzi, którzy zagłosowali.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br />Stephan, <a href="http://democracysucks.wordpress.com/2008/11/04/if-you-do-vote-you-cant-complain/"><span style="font-style: italic;">If you do vote, you can’t complain</span></a>, <a href="http://democracysucks.wordpress.com/2008/11/04/if-you-do-vote-you-cant-complain/">http://democracysucks.wordpress.com/2008/11/04/if-you-do-vote-you-cant-complain/</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">If you do vote, you can’t complain</span> opublikowano na stronie <a href="http://democracysucks.wordpress.com/">Democracy Sucks</a> 4 listopada 2008 r.<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-86707649083716968442008-09-24T12:52:00.000-07:002009-04-11T07:19:42.551-07:00Tłumaczenie: Kent McManigal „Granice państwowe”<div style="text-align: justify;">Granice państwowe to urojone linie na mapie. Są ludzie gotowi zabijać i ginąć za to, żeby nadal je sobie wyobrażać. Wiem, że w tej kwestii wielu się ze mną nie zgadza. Nie mam zamiaru się o to kłócić, tylko wyjaśnić, co na ten temat uważam i dlaczego. Słyszałem – przynajmniej tak mi się zdaje – wszystkie argumenty przeciwne mojemu zdaniu, ale brzmią one pusto.<br /><br />Nie mówię o wyznaczonych przez przyrodę granicach fizycznych, takich jak rzeki czy pasma górskie albo o różnych obszarach, jak pustynie lub lasy. One mogą w znaczący sposób wpływać na potrzeby żyjących tam ludzi. Trudności związane z istnieniem naturalnych granic można rozwiązać przez współpracę, kompromis i wymianę handlową.<br /><br />Mówię o naniesionych na mapę kreskach, które brutalnie przecinają naturalne obszary i lekceważą naturalne granice. O kreskach, które mogą przymuszać dwie różne kultury do integracji albo rozdzielać jedną kulturę. O kreskach, które nie biorą pod uwagę rzeczywistości, w której ludzie mają różne potrzeby i cele – po to, żeby zjednoczyć pod jedną władzą osoby, które mogłyby wybrać tworzenie swoich własnych kultur. To ignorowanie podstawowego prawa do zrzeszania się.<br /><br />Sądzę, że granice państwowe szkodzą wolności. Dlaczego istnieją? Dlatego, że nasze przepisy są lepsze niż przepisy obowiązujące po drugiej stronie granicy? To nie może być powód, jako że <span style="font-weight: bold;">każdy niemal bez wyjątku</span> przepis w <span style="font-weight: bold;">jakimkolwiek</span> państwie to absolutny nonsens.<br /><br />Czy granice państwowe istnieją dlatego, że „nasza flaga” jest lepsza od „ich flagi”? Nasze barwy są dostojniejsze, a wzór sztandaru inspirowany mocą z nieba? To głupi powód, żeby wyrzekać się wolności.<br /><br />Czy granice państwowe istnieją dlatego, że „tamci ludzie” stoją niżej od „nas” pod względem genetycznym? Może wskaźnik ich inteligencji jest naprawdę niski i z trudem są w stanie oddychać bez niczyjej pomocy... a może są zbyt bystrzy i poczulibyśmy się głupio, gdyby do nas przyjechali?<br /><br />Czy granice państwowe istnieją dlatego, że ich kultura jest godna pogardy? „Przecież zachowują się jak zwierzęta i zjadają dzieci swoich wrogów”. „Wiesz, mnożą się jak króliki i zjeżdżają chmarami na prowincję, niszcząc wszystko na swojej drodze – jak szarańcza”. „Nasza kultura nie zdoła przetrwać, jeśli narazimy ją na kontakt z ich kulturą”. Jeżeli jakaś kultura nie umie przetrwać kontaktu z inną kulturą, prawdopodobnie nie warto jej ratować.<br /><br />Czy granice państwowe istnieją dlatego, że ich bóg i jego wyznawcy są źli? Jeśli tak się sprawy mają, czy twój <span style="font-weight: bold;">dobry</span> bóg nie powinien dać rady obronić cię przed „tamtymi” – niezależnie od tego, czy kreski znajdą się na mapie, czy nie? Wyznawcy tego samego boga nigdy między sobą nie walczą, prawda? Czy da się wytłumaczyć narażanie się na śmierć, jeśli napastnik wyznaje tego samego boga, co ty?<br /><br />Czy granice państwowe istnieją po to, żeby terroryści nie przeniknęli do naszych miast i nas nie pozabijali? Gdyby rząd nie pomagał terrorystom poprzez rozbrajanie społeczeństwa, nie istniałoby żadne realne zagrożenie.<br /><br />Czy granice państwowe są wartościowe dlatego, że „nasz” rząd jest godny szacunku i sprawiedliwy, a „ich” rząd to ludobójcza tyrania? Po Waco (mordowanie ludzi ze względu na ich wyznanie religijne), po Ruby Ridge (mordowanie ludzi, „bo broń była o jedną ósmą cala »zbyt krótka«), po przypadku Wayne’a Finchera (porwanie pokojowo nastawionego człowieka za korzystanie z prawa do posiadania broni – <span style="font-weight: bold;">wyraźnie chronionego</span> przez Kartę Praw [Stanów Zjednoczonych]), po przypadku małżeństwa Brownów (porwanie rodziny za to, że chciała nadal posiadać swoje własne pieniądze i dom), po obozach internowania dla Amerykanów japońskiego pochodzenia w trakcie drugiej wojny światowej (porywanie ludzie ze względu na ich rasę), po Wojnie z <span style="font-size:85%;">Niektórymi</span> Narkotykami (porywanie i mordowanie ludzi, ponieważ zdecydowali się wchłonąć pewne substancje chemiczne) i podobnych wydarzeniach – zbyt wielu, żeby o wszystkich wspominać – mam wątpliwości, czy można mówić o „naszej” wyższości moralnej.<br /><br />Nie, moim zdaniem jedyny sens „granic państwowych” polega na umożliwieniu rządowi prowadzenia kontroli. Granice pozwalają rządom nadzorować wszystkich ludzi żyjących wewnątrz ograniczonego kreskami obszaru. Dostarczają rządom pretekstu do wysyłania ludzi na śmierć w walce przeciw ludziom po drugiej stronie linii. Rządy potrzebują „tamtych”, aby zjednoczyć ludzi w obawie przed nimi – granice to umożliwiają. Zmuszanie ludzi do uzyskiwania pozwolenia na przechodzenie przez te kreski pozwala rządom więzić tych, którym zezwolono na przekroczenie linii, zbierać o nich informacje, a nawet fizycznie ich przeszukiwać. Granice to znakomite psychologiczne narzędzie służące do kontrolowania ludzi. Najzwyczajniej w świecie nie kupuję tej propagandy.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br />Kent McManigal, <a href="http://kentmcmanigal.blogspot.com/2008/11/national-borders.html"><span style="font-style: italic;">National Borders</span></a>, <a href="http://kentmcmanigal.blogspot.com/2008/11/national-borders.html">http://kentmcmanigal.blogspot.com/2008/11/national-borders.html</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">National Borders</span> opublikowano na blogu Kenta McManigala <a href="http://kentmcmanigal.blogspot.com/">Kent's "Hooligan Libertarian" Blog</a> 9 listopada 2007 r.<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-87898919711696004562008-09-21T23:39:00.000-07:002008-10-08T13:39:27.619-07:00Dobre zasady są po to, żeby się ich trzymać<div style="text-align: justify;">Jeżeli mówimy o kimś jako o „człowieku zasad”, mamy na myśli to, że jest przewidywalny i można polegać na jego słowie.<br /><br />„Człowiekiem bez zasad” określamy osobę, która nie kieruje się spójną hierarchią wartości i w związku z tym zachowuje się chaotycznie.<br /><br />Człowiek nie może nie działać.<br /><br />Jeżeli mam do wykorzystania dwie godziny, mogę iść popływać w jeziorze – wybieram pewne działanie. Mogę też zdecydować, że przeleżę ten czas na kanapie przed telewizorem – wybieram pewne działanie. Mogę się przespać – wybieram pewne działanie. Mogę spędzić czas z żoną – wybieram pewne działanie. Mogę posłuchać muzyki – wybieram pewne działanie.<br /><br />Decydując się na któreś z tych działań, jednocześnie rezygnuję ze wszystkich innych. A które z nich wybieram?<br /><br />Może to zależeć od wielu czynników – od tego, co powinienem zrobić; od tego, jakie obowiązki przyjąłem na siebie; od potrzeb moich bliskich; od tego, co sam uważam za potrzebne; od tego, co odbieram jako przyjemne; od tego, co odczuwam jako „samorealizację”. Krótko mówiąc – od tego, co stawiam najwyżej w mojej hierarchii wartości.<br /><br />W sensie ścisłym nie ma kogoś takiego, jak „ludzie bez zasad”. Każdy człowiek – nawet jeśli sobie tego nie uświadamia – postępuje zgodnie z pewnym systemem wartości. Również osoba nazywana „człowiekiem bez zasad” działa według jakichś reguł – choć może trudno je dostrzec, może nie da się ich logicznie uzasadnić.<br /><br />Moglibyśmy zatem powiedzieć, że różnica między osobami określanymi potocznie mianem „ludzi zasad” a „ludźmi bez zasad” polega na tym, że słuszne reguły postępowania zostały przez tych pierwszych przyjęte, a przez drugich – odrzucone.<br /><br />Sztuka polega na tym, aby odkryć, które zasady są prawdziwe i nimi się kierować.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Obowiązujące w danym momencie przepisy państwowe nie mogą być kryterium prawdy</span><br /><br />Popularność powiedzenia „zasady są po to, żeby je łamać” może brać się z tego, że wiele osób rozumie „zasady” nie jako „reguły, którymi powinniśmy się kierować”, ale uważa je za synonim „przepisów państwowych”. Nawet jeśli przyjęlibyśmy taką interpretację terminu „zasady”, zachęcanie do łamania w każdych okolicznościach wszystkich przepisów prawa państwowego byłoby błędem. Prawo narzucane przez funkcjonariuszy państwowych zazwyczaj zakazuje ludziom (niebędącym funkcjonariuszami państwowymi – oni przyznają sobie prawo do zabijania i grabieży) mordowania i okradania osób narodzonych. Absurdem byłoby twierdzić, że „należy zabijać niewinnych ludzi, bo każde prawo państwowe trzeba łamać”.<br /><br />Inna postawa, którą można by streścić słowami „Twarde prawo państwowe, ale prawo”, jest również niewłaściwa. Osoby, które zdają sobie sprawę z tego, że wymuszane przez sprawujących władzę zasady (i sam fakt wymuszania ich) są niemoralne, a jednocześnie mówią, że „należy zawsze przestrzegać wszystkich stanowionych przez państwo przepisów”, otwarcie zachęcają do czynienia zła, włączają się do chóru głosicieli filozofii beznadziei („Rzeczywiście, to jest złe – ale cóż mogę na to poradzić?”) i próbują zdjąć z siebie oraz innych odpowiedzialność za dokonywane wybory.<br /><br />Dla człowieka poszukującego odpowiedzi na pytanie „Jakie zasady są właściwe? Co jest słuszne zawsze i wszędzie?” przepisy państwowe nie mogą stanowić żadnego punktu odniesienia – chociażby z tego powodu, że podlegają nieustannym nieprzewidywalnym zmianom. Można więc mówić najwyżej o stosowaniu się do „obowiązujących w danym momencie przepisów państwowych” – bez jakiejkolwiek gwarancji, że to, co „tworzący” je legislatorzy dziś traktują jako zakazane, jutro nie zostanie uznane przez nich za dopuszczalne. Uznawanie państwowej legislacji za coś wartego rozważania, nie mówiąc już o bezkrytycznym stosowaniu się do niej, stoi w jawnej sprzeczności z poglądem, że „prawo to coś, co trzeba odkrywać, co jest odwiecznie »dane«, a nie coś, co należy »tworzyć«.” (Hans-Hermann Hoppe, <span style="font-style: italic;">Demokracja – bóg, który zawiódł (Ekonomia i polityka demokracji, monarchii i ładu naturalnego)</span>, Warszawa 2006, s. 67)<br /><br />Należałoby więc zrezygnować z rozpatrywania prawdziwości zasad, którymi się kierujemy, pod kątem ich zgodności z narzucanym aktualnie prawem państwowym, a zamiast tego badać, które z nich są prawdziwe i konsekwentnie się ich trzymać.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Wspólny punkt wyjścia: zasada nieagresji</span><br /><br />Libertarian łączy przekonanie, że sprawiedliwą zasadą, stojącą u podstaw relacji między ludźmi i porządku społecznego, jest zasada nieagresji. Murray Rothbard pisał o niej tak: „Libertariańskie kredo opiera się na jednym centralnym pewniku: żaden człowiek, ani grupa ludzi, nie ma prawa do agresji skierowanej przeciwko osobie lub własności innego człowieka. Twierdzenie to można nazwać »aksjomatem nieagresji«. »Agresję« definiuje się jako zainicjowanie użycia lub groźbę użycia fizycznej przemocy przeciwko osobie lub własności innego człowieka.” (<a href="http://www.mises.org.pl/o-nowa-wolnosc-manifest-libertarianski/rozdzial-2/">Murray Rothbard, <span style="font-style: italic;">O nową wolność – Manifest libertariański</span>, Rozdział 2: <span style="font-style: italic;">Własność i wymiana</span>, http://www.mises.org.pl/o-nowa-wolnosc-manifest-libertarianski/rozdzial-2/</a>)<br /><br />U podstaw idei wolnościowej stoi zatem pewien jasno sformułowany dogmat, konkretna zasada.<br /><br />Harmonijną współpracę rozmaitych osób umożliwia ciągłe odnoszenie się do aksjomatu nieagresji i zastanawianie się nad tym, co z niego wynika.<br /><br />Konsekwentne stosowanie zasady nieagresji prowadzi do wniosku, że państwo (czyli grupa ludzi inicjująca użycie fizycznej przemocy lub grożąca jej użyciem) to coś złego, co nie powinno istnieć, a sprawiedliwy porządek społeczny polega na pokojowym współistnieniu, dobrowolnej współpracy i dotrzymywaniu umów. W tych kwestiach nie ma między libertarianami sporu.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Poglądy libertarian na aborcję</span><br /><br />Istotne rozbieżności wewnątrz ruchu wolnościowego pojawiają się w dyskusji na temat aborcji. Wypowiedzi na temat ochrony człowieka od chwili poczęcia lub jej braku wywołują najczęściej zażartą dyskusję – również w środowisku polskich libertarian (por. np. teksty poświęcone aborcji i komentarze do nich na portalu <a href="http://liberalis.pl/">Liberalis.pl</a> (<a href="http://liberalis.pl/tag/aborcja/">http://liberalis.pl/tag/aborcja/</a>)).<br /><br />Niektórzy mogą uważać zastanawianie się nad kwestią aborcji za stratę czasu. Przewidują, że w chwili, gdy ludzie powszechnie uznają aksjomat nieagresji za sprawiedliwą podstawę porządku społecznego, poszczególne osoby, tworzące się dobrowolnie związki, stowarzyszenia, federacje itd. przyjmą w sprawie dzieci nienarodzonych określone stanowisko – i w ramach „wolnej konkurencji idei” przekonamy się, które podejście do tych zagadnień zostanie masowo przyjęte.<br /><br />Wielu sądzi jednak, że przyzwolenie na aborcję bądź jej niedopuszczalność wynika bezpośrednio z aksjomatu nieagresji i jasno formułuje swoją opinię na temat tego, co uważa za „usuwanie ciąży” bądź zabijanie człowieka.<br /><br />Część twierdzi, że poczęte dziecko to nie człowiek, ale część ciała kobiety – taka jak włos czy paznokieć – w związku z czym wolno je „usunąć”.<br /><br />Część mówi, że poczęte dziecko to człowiek, ale „matka ma prawo do aborcji”, ponieważ wolno jej „usunąć intruza”.<br /><br />Część uznaje poczęte dziecko za człowieka i opowiada się przeciwko „aborcji na życzenie”, ale uważa ją za dopuszczalną w „szczególnych przypadkach” – przywołuje się tu np. sytuację, gdy poczęte dziecko jest wynikiem gwałtu.<br /><br />Część uznaje poczęte dziecko za człowieka i sprzeciwia się jego zabijaniu w jakiejkolwiek sytuacji.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Czy to, co proponujesz, sprawia, że ludzie stają się lepsi?</span><br /><br />Wśród tej części środowiska wolnościowego, która chce przyzwolenia na aborcję, daje się wyczuć jakby obawę, że konsekwentne opowiedzenie się za życiem i sprzeciw wobec mordowania kogokolwiek oznacza zdradę wolności. Tymczasem wolność realizuje się w pełni i ma sens tylko wtedy, kiedy łączy się z odpowiedzialnością.<br /><br />Matka i ojciec zaciągają wobec dziecka pewne zobowiązania przez fakt doprowadzenia do jego poczęcia.<br /><br />Oskarża się często przeciwników aborcji o „dogmatyzm” lub „fundamentalizm”. Zarzut ten brzmi dziwnie, kiedy wysuwają go libertarianie – czyli osoby opierające swój pogląd na właściwy model organizacji życia społecznego właśnie na dogmacie, fundamencie – na aksjomacie nieagresji.<br /><br />Zwolennicy dopuszczalności aborcji powołują się też niekiedy na następujący argument: „w życiu społecznym nie można stosować jako norm żadnych zasad wyprowadzonych z religii”. Wysuwającym je osobom wydaje się, że wszystkie religie głoszą to samo – podczas gdy wcale tak nie jest. Kościół rzymskokatolicki stanowczo sprzeciwia się zabijaniu nienarodzonych. Episkopalianin je akceptuje. Gdybyśmy przyjęli, że zasady kierujące życiem społecznym nie mogą stać w zgodzie z tym, co głosi którekolwiek wyznanie religijne, nie bylibyśmy w stanie sformułować żadnej takiej zasady.<br /><br />Samą postawę ateistyczną lub agnostyczną można zakwalifikować jako swego rodzaju „wiarę” lub „niewiarę”. Ateista lub agnostyk również w coś wierzy, wyznaje jakieś dogmaty – tyle że akurat inne niż na przykład członkowie Kościoła rzymskokatolickiego. Jeśli więc ktoś mówi, że „w życiu społecznym nie wolno stosować jako norm żadnych zasad zgodnych z czyjąś wiarą albo z nauczaniem jakiejś religii”, przeczy sam sobie – w istocie odmawiając komukolwiek (a więc również samemu sobie) prawa do formułowania jakichkolwiek postulatów.<br /><br />Zamiast więc obrzucać się oskarżeniami o „dogmatyzm”, „fundamentalizm religijny” lub „fundamentalizm antyreligijny”, pytajmy: co jest słuszne? Czy proponowane przez ciebie rozwiązanie sprawia, że ludzie stają się lepsi?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Kiedy zaczyna się życie</span><br /><br />Stanisław Michalkiewicz napisał: „od momentu urodzenia mamy do czynienia z człowiekiem. Tego nikt nie kwestionuje. No dobrze, ale jak jest na minutę przed urodzeniem? Przecież dziecko na minutę przed urodzeniem niczym nie różni się od dziecka już urodzonego – poza sposobem oddychania. Ale przecież zdarza się, że i ludzie dorośli, np. podczas operacji, nie oddychają samodzielnie, a przecież nikomu nie przychodzi do głowy kwestionować z tego powodu ich człowieczeństwo. Stanowczo, sposób oddychania nie ma tu nic do rzeczy, zatem musimy przyjąć, że na minutę przed urodzeniem dziecko nie różni się od dziecka już urodzonego żadną istotną z punktu widzenia człowieczeństwa cechą. No a na dwie minuty? Na piętnaście minut? Na godzinę przed urodzeniem? Na tydzień? Na miesiąc? [...] Niektórzy filozofowie utrzymują, że jeśli [...] dziecko nie ma jeszcze głowy, to nie jest człowiekiem, tylko »zespołem komórek«. Ale – powiedzmy sobie szczerze – gdybyśmy poddali rzetelnej analizie takiego filozofa, to też poza komórkami niczego byśmy w nim nie znaleźli. Być może niektórych komórek byłoby więcej, ale cóż to za różnica? [...] »[P]odludzie« nie istnieją, podobnie jak »płody«. Istnieją ludzie należący do różnych narodów, czy ras, albo będący w różnych fazach życiowych.” (<a href="http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=226">Stanisław Michalkiewicz, <span style="font-style: italic;">Logika wystarczy</span>, http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=226</a>)<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Precyzyjność sformułowań</span><br /><br />Dbanie o precyzyjność sformułowań pociąga za sobą potrzebę odrzucenia zdań wewnętrznie sprzecznych.<br /><br />Wiele osób uznających się za katolików opowiada się za zezwoleniem na aborcję. W związku z tym mówi się o tym, że „ileś procent katolików opowiada się za tym, aby wolno było w pewnych przypadkach dokonywać aborcji”. To tak, jakby stwierdzić: „spośród tysiąca zapytanych wegetarian 75% je mięso”. W rzeczywistości okazuje się, że w przebadanej grupie nie było tysiąca wegetarian, tylko dwustu pięćdziesięciu.<br /><br />Warto zatem zadać pytanie o to, czy osoby, które uważają się za katolików, ale odrzucają naukę Kościoła w kwestii życia nienarodzonych – można jeszcze nazwać katolikami?<br /><br />Podobnie możemy spytać: czy libertarianin, który odrzuca konsekwentne trzymanie się zasady nieagresji, opowiadając się za zezwoleniem na aborcję, jest jeszcze libertarianinem?<br /><br />Qatryk (Patryk Bąkowski) napisał o aborcji tak: „Oczywiście[,] że jest to zabójstwo, ale moim zdaniem zabójstwo w pełni uzasadnione”.<br /><br />Wiele zależy tu od tego, w jakim znaczeniu autor użył słowa „zabójstwo”. Jeśli miał na myśli „bezprawne pozbawienie niewinnej osoby życia”, to opowiedział się za złamaniem zasady nieagresji, która stanowi fundament idei libertariańskiej – a Patryk Bąkowski deklaruje się jako libertarianin.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Dla aborcji zawsze jest realna alternatywa</span><br /><br />Nieprecyzyjność sformułowań, niechlujność bądź myślenie telewizorem mogą prowadzić do nieporozumień.<br /><br />W tekście <a href="http://liberalis.pl/2007/07/08/lukasz-kowalski-%E2%80%9Eprzedludzie%E2%80%9D-i-aborcja-w-spoleczenstwie-libertarianskim/"><span style="font-style: italic;">„Przedludzie” i aborcja w społeczeństwie libertariańskim</span></a> napisałem: „Warto starać się o ułatwienie procesu adopcji – aby kobieta, która nie chce wychowywać własnego dziecka, miała realną alternatywę wobec aborcji.” To wyrażenie mogłoby sugerować, że – kiedy nie ma możliwości oddania dziecka do adopcji albo jest to utrudnione – aborcja jest dopuszczalna, bo nie ma wobec niej „realnej” alternatywy, wszystkie inne rozwiązania są „nierealne”.<br /><br />Niniejszym wycofuję się z tego fragmentu zdania: „aby kobieta, która nie chce wychowywać własnego dziecka, miała realną alternatywę wobec aborcji”.<br /><br />Realna alternatywa zawsze jest. Polega na urodzeniu dziecka.<br /><br />Timur napisał: „byłbym za całkowitym [...] zakazem [aborcji] (z wyjątkiem sytuacji gdy zagrożone jest życie matki) gdyby istniały REALNE alternatywy dla młodych matek”.<br /><br />To tak, jakby powiedzieć: „Byłbym za całkowitym zakazem kradzieży, gdyby istniały realne alternatywy dla tych wszystkich, których nie stać na samochód wart 500 uncji złota”. Zasady moralne nie ulegają zawieszeniu w zależności od warunków, w jakich się znajdujemy.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Istnieją tylko ludzie – nie ma „podludzi”</span><br /><br />Timur napisał: „Dzieci nie wolno zabijać, ale czy wolno skazywać je na los obywateli drugiej kategorii bo urodziły się po niewłaściwej stronie łoża? [...] Co gorsze? Być przedczłowiekiem do 12 roku życia czy podczłowiekiem do końca życia [?]”.<br /><br />Na jakiej podstawie Timur albo matka poczętego dziecka albo ojciec poczętego dziecka albo ktokolwiek inny może stwierdzić, że ktoś stanie się „podczłowiekiem”? Nawet gdyby usiłował jasno zdefiniować ten termin, to po pierwsze – ani nie zmieniłoby to faktu, że w obiektywnym porządku rzeczy istnieją ludzie, a kogoś takiego jak „podludzie” nie ma; po drugie – skąd wiedziałby, że po narodzeniu akurat ta osoba spełni kryteria, które spowodują, że Timur albo ktokolwiek inny nazwie ją „podczłowiekiem”?<br /><br />Jeśli ktoś w pewnym momencie uzna się (błędnie) za „podczłowieka”, to sam może zdecydować, co chce z tym zrobić – ale nie odbierajmy mu tej wolności decydowania.<br /><br />Wielkość i wspaniałość ludzkiego życia przejawia się między innymi w tym, że niczyje wybory nie są zdeterminowane; każdy w każdej chwili może wybierać dobre postępowanie.<br /><br />Trudno zrozumieć tych, którzy roszczą sobie prawo do decydowania, komu „lepiej będzie umrzeć” zanim zdąży się narodzić, a komu „lepiej będzie żyć”.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Zachowanie moralnie złe, na które nie ma zgody wszystkich jego uczestników</span><br /><br />Nawet wśród zwolenników „prawa do aborcji” dość powszechne jest przekonanie, że jej dokonywanie to coś złego.<br /><br />Qatryk napisał: „W każdym razie, niezależnie [od tego,] jak traktować nienarodzone życie, jest moim zdaniem w ocenie moralnej złem zabicie go. Nie zmienia to jednak faktu że kobieta ma do tego prawo.”<br /><br />Nie ma takiego prawa. Zachowanie moralne złe (np. nierząd, nadużywanie alkoholu albo narkotyków) może być z punktu widzenia prawa tolerowane, kiedy zgadzają się na nie wszystkie uczestniczące w nim osoby – ale zachowanie moralnie złe, na które nie ma zgody wszystkich jego uczestników, nie może być dozwolone.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Porównanie Ultrarechta</span><br /><br />W tekście <a href="http://liberalis.pl/2007/07/08/lukasz-kowalski-%E2%80%9Eprzedludzie%E2%80%9D-i-aborcja-w-spoleczenstwie-libertarianskim/"><span style="font-style: italic;">„Przedludzie” i aborcja w społeczeństwie libertariańskim</span></a> zaproponowałem porównanie zajścia w ciążę do zaproszenia człowieka w gościnę – bez prawa usuwania go z mojego domu przed momentem, kiedy wizyta w naturalny sposób dobiegnie końca.<br /><br />Ultrarecht (Olgierd Sroczyński) zaproponował porównanie bardziej zrozumiałe dla tych, którzy traktują poczętego człowieka jak „wypadek”. Napisał o „zaciągnięci[u] kogoś siłą, bez jego woli na teren mojej własności, sprawieni[u], że po opuszczeniu jej będzie musiał w sposób konieczny umrzeć, a następnie wydaleni[u] go”.<br /><br />Warto zadać sobie w tym miejscu pytanie, skąd w umysłach ludzkich pojawia się myśl o tym, że aborcji wolno dokonywać – że w ogóle można jej dokonywanie rozważać. Wydaje się, że wynika to z zaburzonych relacji między kobietami a mężczyznami.<br /><br />Normalni rodzice, żyjący w sakramentalnym związku małżeńskim, wcale nie zastanawiają się nad tym, czy poczęte dziecko wolno „usuwać”. Taki pomysł w ogóle nie przychodzi im do głowy i z trudem wyobrażają sobie, że ktoś mógłby o czymś takim pomyśleć. Ludzi się nie morduje i kropka. Dla normalnych rodziców dziecko to powierzony ich opiece człowiek – osoba, w stwarzaniu życia której współuczestniczyli, osoba godna miłości, osoba, której chcą pomóc w stawaniu się lepszą.<br /><br />W dzisiejszej rzeczywistości wielu rodziców nie myśli jednak w tych kategoriach. Skoro więc pewne osoby uważają dziecko za „przeszkodę”, warto w pierwszej kolejności mocno podkreślać ciążące na ojcu i matce zobowiązania, zaciągnięte w momencie przekazania nowemu człowiekowi życia.<br /><br />Zawsze wskazane jest zachęcanie rodziców do patrzenia na dziecko jako na dar i zadanie – ale jeśli takie próby nie odnoszą rezultatu, trzeba odwołać się do nieubłaganego logicznie porównania Ultrarechta: „Jeżeli zawrę z kimś umowę, że może korzystać z mojej własności, to nie mogę odwołać tej umowy jednostronnie, tym bardziej w momencie, kiedy opuszczenie mojej własności grozi mu śmiercią. [Aborcja jest jak] zaciągnięcie kogoś siłą, bez jego woli na teren mojej własności, sprawienie, że po opuszczeniu jej będzie musiał w sposób konieczny umrzeć, a następnie wydalenie go”.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Edukacja seksualna – jaka?</span><br /><br />Qatryk napisał, że ludzie „niekoniecznie muszą sobie zdawać sprawę z takich konsekwencji” i zasugerował w związku z tym prowadzenie „edukacji seksualnej”.<br /><br />Pytanie: co ten termin oznacza i kto powinien być za taką edukację odpowiedzialny?<br /><br />Przyjęło się uważać, że „edukacja seksualna” oznacza narzucony odgórnie (i finansowany ze skradzionych w podatkach pieniędzy) program zaznajamiania młodych ludzi z budową i funkcjonowaniem układu rozrodczego człowieka. Program ów zawiera opiera się nierzadko na przekonaniu, że człowiek musi działać seksualnie i – jako że nie jest w stanie nad sobą zapanować i odpowiadać za swoje czyny – należy „minimalizować straty” albo „eliminować skutki” jego nieodpowiedzialnych zachowań. Zwolennicy takiej „edukacji seksualnej” przedstawiają człowieka jako zwierzę, którego działania mogą zostać całkowicie oderwane od ich konsekwencji. Usiłują sprowadzić „edukację seksualną” do szeregu „technicznych” uwag na temat współżycia płciowego – bez oglądania się na jego związki z innymi dziedzinami ludzkiego życia i wpływ na innych ludzi.<br /><br />Prawidłowy model edukacji seksualnej – w ramach którego przede wszystkim uświadamiano by dzieciom, że w przyszłości będą matkami i ojcami i że wiążą się z tym określone powinności – wymagałby wiedzy i zaangażowania ze strony rodziców. To właśnie do nich należy pomaganie dzieciom w zrozumieniu tych prawd – a zbyt często ojcowie i matki odsuwają od siebie zadanie, licząc na to, że zastąpi ich szkolny nauczyciel albo rówieśnicy dziecka.<br /><br />Istotne, aby rodzice przekazywali dziecku wiedzę nie tylko słowem, ale przede wszystkim przykładem. Co da dziecku fakt, że będzie dokładnie poinformowane o budowie układu rozrodczego człowieka, a nawet o właściwych wzorcach, jeśli nie będą one przed jego najbliższych i najważniejszych nauczycieli – rodziców – praktykowane?<br /><br />Jak mogą uczyć wzrastania w miłości i odpowiedzialności ojcowie lub matki, którzy swoim postępowaniem – np. poprzez stosowanie środków antykoncepcyjnych lub wczesnoporonnych – mówią swojemu narodzonemu już dziecku: „Nie chcemy twojego możliwego rodzeństwa. Chronimy się przed nim. Przeszkadza nam. W ogóle nasza seksualność nam zawadza. Czujemy, że musimy w sztuczny sposób zmieniać to, co naturalne”?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Antykoncepcja prowadzi do aborcji</span><br /><br />Stosowanie środków antykoncepcyjnych oznacza wrogość wobec dziecka. W mentalności używających ich osób dziecko to ktoś przed kim trzeba się „bronić”, ktoś, kto „zawadza”, „przeszkadza”, ktoś, kogo „nie powinno być”.<br /><br />Obawa przed dzieckiem – to coś groteskowego.<br /><br />Z jednej strony tak wiele osób drży dziś przed tak wielu wyolbrzymianymi zagrożeniami. Na opakowaniach produktów spożywczych umieszcza się szczegółowe informacje na temat składników mogących wywoływać alergie. Narodzone dzieci od maleńkości nierzadko wdraża się w rowerowy reżim kaskowy. Przemysł medialno-rozrywkowy prezentuje ludziom obraz życia jako nieprzerwanego pasma krwawych konfliktów zbrojnych, rozbojów i wypadków. Z drugiej strony – tak wiele osób jakby wcale nie przejmowało się duchowymi, fizycznymi i psychicznymi konsekwencjami stosowania środków antykoncepcyjnych i związanym z tym zabijaniem nienarodzonych.<br /><br />Próba zakłócenia naturalnych procesów organizmu, aby zapobiec powstaniu nowego życia, oznacza postrzeganie dziecka jako wroga. Najlepiej, jeśli „wróg” w ogóle się nie pojawi – więc stosujemy środki antykoncepcyjne. Jeśli mimo tego „wróg” się pojawi, trzeba go zniszczyć – jak najszybciej, kiedy jest jeszcze stosunkowo mały – więc stosujemy środki wczesnoporonne. Jeśli nie dostrzeżemy „wroga” w porę i zdąży się on rozwinąć – to i tak za wszelką cenę trzeba go zniszczyć – więc dokonujemy aborcji.<br /><br />Patrzenie na dziecko jak na wroga skutkuje zafałszowaniem pojęć. Środki prowadzące do sztucznego poronienia nazywa się środkami antykoncepcyjnymi (por. <a href="http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TD/pytania_nieobojetne/srodki_poronne.html">Jacek Salij OP, <span style="font-style: italic;">Środki poronne</span>, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TD/pytania_nieobojetne/srodki_poronne.html</a>); aborcje traktuje się jako zastępczą formę antykoncepcji (por. <a href="http://www.lifesitenews.com/ldn/2008/mar/08032009.html">Hilary White, <span style="font-style: italic;">Abortion as Birth Control – 1,300 UK Women Have Had at Least Five Abortions,</span> http://www.lifesitenews.com/ldn/2008/mar/08032009.html</a>).<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Szacunek dla życia narodzonego</span><br /><br />Qatryk napisał: „Gdyby ludzie mieli znacznie większy szacunek do życia narodzonego, na pewno zwiększyłby się również i ich szacunek do życia nienarodzonego”.<br /><br />Szczera prawda – tylko czy z tego wynika, że uznamy aborcję za niedopuszczalną dopiero wtedy, kiedy ktoś stwierdzi, że w danym momencie członkowie społeczeństwa przejawiają już w wystarczającym stopniu szacunek dla życia narodzonego?<br /><br />Wiele osób dobrowolnie współuczestniczy w wojnach rozpętywanych przez funkcjonariuszy państwowych albo je popiera. Biorą w tym udział również ci, którzy deklarują się jako obrońcy życia. Ich nielogiczna i niesprawiedliwa postawa, w ramach której wyrażają przyzwolenie na pewną kategorię zabójstw (tych dokonywanych przez funkcjonariuszy państwowych z użyciem ukradzionych podatnikom pieniędzy) nie powinna jednak prowadzić do postawy wyrażającej się słowami: „skoro nie krytykujecie wystarczająco wojen, to przynajmniej (niejako w ramach »rekompensaty«) pozwólcie też na inne zabójstwa”.<br /><br />Zamiast przeciwstawiać sobie rzeczywistości życia narodzonego i nienarodzonego, warto przypominać, że one się splatają.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Pro-life vs. pro-murder</span><br /><br />Tytuł tekstu <a href="http://liberalis.pl/2008/06/22/aborcja-jest-pro-life-anty-aborcja-jest-anti-life/"><span style="font-style: italic;">Aborcja jest „pro-life”; anty-aborcja jest „anti-life”</span></a> skłania do zastanowienia, czy przeciwstawianej postawie „pro-life” postawy „pro-choice” nie należałoby określać inaczej.<br /><br />Przeciwnicy aborcji opowiadają się za wyborem, są „pro-choice”, w takim sensie, że chcą każdemu istniejącemu już człowiekowi dać szansę na podejmowanie (choćby i w przyszłości) wolnych decyzji.<br /><br />Przeciwieństwo życia to śmierć. Śmierć może nastąpić w sposób naturalny lub nienaturalny. Pozbawianie dziecka życia to coś nienaturalnego. Może więc postawę przyzwalających na to osób nazywać „pro-death” albo „pro-murder”?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Człowiek nie jest zwierzęciem</span><br /><br />Autor tekstu <span style="font-style: italic;">Aborcja jest „pro-life”; anty-aborcja jest „anti-life”</span> napisał: „[Wbrew] opinii »anty-lifers« (błędnie zwanych »pro-lifers«, jako że są oni przeciwko życiu faktycznej jednostki ludzkiej związanej z zagadnieniem), kobieta nie jest po prostu rozpłodową świnią”.<br /><br />Jak pogodzić powyższe stwierdzenie z faktem, że to właśnie proaborcjoniści (określający zresztą nierzadko kobiety uważane przez siebie za atrakcyjne właśnie mianem „świń”) sprowadzają kobietę do statusu zwierzęcia – tak głupiego, że nie odpowiada za swoje działanie seksualne, w związku z czym należy mu i ojcu dziecka pozwolić na zabijanie?<br /><br />Wielkość i godność człowieka polega między innymi na tym, że posiada on duszę rozumną. Może decydować o swoim działaniu. Nie podlega żadnemu fatum i nie ma konieczności wybierania tzw. „mniejszego zła”. Ma wolną wolę. Może wybierać dobro. Człowiek nie ma obowiązku działania seksualnego. Jest w stanie rozumnie kierować swoim życiem płciowym.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Dziecko nie bierze się z przeciągu</span><br /><br />Przeświadczenie o tym, że człowiek niczym nie różni się od zwierząt może z łatwością doprowadzić do przekonania, że aborcja powinna być dozwolona jako „wyjście awaryjne” dla osób, które „nie chciały” przekazywać życia nowemu człowiekowi, a zrobiły to.<br /><br />Co oznacza „nie chciały przekazywać życia”? Mamy na myśli sytuację, w której rodzice dziecka twierdzą, iż go „nie planowali”, że to „wypadek”. Jak jednak mogą uczciwie twierdzić, że „nie chcieli przekazywać życia”, skoro – podejmując współżycie – naturalną koleją rzeczy powinni zdawać sobie sprawę z jego możliwych skutków?<br /><br />Niektórzy mogą tłumaczyć proaborcyjną postawę rodziców ich ignorancją: „Nie wiedzieli, że może się począć dziecko, »zabezpieczyli się«, a tu »wpadka«”. Gdyby okazało się, że matka i ojciec rzeczywiście byli tak nieodpowiedzialni i nierozsądni, że nie uświadamiali sobie możliwych konsekwencji podjętego dobrowolnie działania płciowego, to czy tak nieodpowiedzialni i nierozsądni ludzie mogą wysuwać jakiekolwiek pretensje do decydowania o życiu lub śmierci swojego dziecka?<br /><br />Wolność zawsze łączy się z odpowiedzialnością.<br /><br />Ten związek dotyczy nie tylko obowiązków, jakie biorą na siebie rodzice w chwili przekazania dziecku życia, ale odnosi się również do sposobu, w jaki wcześniej kierują swoim życiem seksualnym. Ten zaś wiąże się z pytaniem o sens życia w ogóle.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Pytanie o sens życia</span><br /><br />Poczucie braku sensu własnego istnienia może prowadzić – nawet w nieuświadomiony sposób – do przekonania, że – „skoro tak, to, faktycznie, po co przekazywać dzieciom życie?”<br /><br />Prawdopodobnie tych, którzy świadomie i jawnie dają wyraz swojej nienawiści wobec życia, deklarując niewiarę w sens ludzkiego istnienia, jest dużo mniej niż tych, dla których te sprawy nie stanowią przedmiotu jakiejkolwiek refleksji.<br /><br />Stosunkowo często w miejscu zasad moralnych człowiek stawia wtedy to, co aktualnie uważa za przyjemne.<br /><br />Nierzadko i wśród libertarian daje się zauważyć tendencję do stawiania w centrum ludzkiego zainteresowania „przyjemności”, „wygody”, „tego, co aktualnie uważam za szczęście”. Łączy się z tym stosunkowo często wrogość wobec religii (wielu wolnościowców zdaje się traktować wszystkie wyznania religijne jako pewną jedność – nie dostrzegając między nimi różnic) i promowanie w sposób bezpośredni lub aluzyjny rozwiązłości seksualnej.<br /><br />Qatryk, deklarujący się jako libertarianin i libertyn, niejednokrotnie dawał wyraz swojemu przekonaniu, że istotną i wartościową częścią ludzkiego życia, a może nawet jego ostatecznym sensem, powinny stać się „przyjemności” takie jak upijanie się oraz przygodne stosunki seksualne. (Por. np. <a href="http://qatryk.pl/pilka-nozna/">Qatryk, <span style="font-style: italic;">Piłka nożna</span>, http://qatryk.pl/pilka-nozna/</a> oraz <a href="http://qatrykoweboje.salon24.pl/69365,index.html">Qatryk, <span style="font-style: italic;">Świat jest piękny</span>, http://qatrykoweboje.salon24.pl/69365,index.html</a>)<br /><br />Być może to właśnie tu tkwi klucz do problemu zabijania dzieci nienarodzonych. Jeśli człowiek upatruje istoty swojego życia w swego rodzaju „używaniu” doczesności, którą traktuje wyłącznie jako ciąg nudnych i kłopotliwych kalendarzowych dni; jeśli wydaje mu się, że jego czyny nie mają znaczenia, że to, co robi, niczego nie zmienia, a „w dłuższej perspektywie wszyscy będziemy martwi” – to może sobie pomyśleć, że zabicie czy niezabicie człowieka nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji, niczego nie oznacza. Jeśli całe życie traktuje się jako ciąg bezsensownych cierpień, to może nasuwać się myśl, że „usunięcia” dziecka dokonuje się nie tylko dla własnej wygody, ale również dla „dobra” dziecka, dla „oszczędzenia” mu trudności.<br /><br />Przyzwolenie na aborcję wyraża poczucie braku sensu życia.<br /><br />Libertariańsko-libertyński ideał stosunków społecznych opartych nie tyle na wolności, ale na swego rodzaju dowolności, jest jakiś taki marny. Jeśli w życiu chodziłoby wyłącznie o to, aby „dobrze się bawić”, popić, utrzymywać przygodne stosunki płciowe, „pocierpieć, tak jak wszyscy inni, ale przynajmniej starać się pocierpieć w luksusie, stwarzając sobie iluzję chwilowej wygody” – to byłoby po prostu słabe.<br /><br />Taka filozofia życia wydaje się niezgodna z libertariańską koncepcją wolności i odpowiedzialności, przeświadczenia o tym, że człowiek potrafi działać racjonalnie, że warto patrzeć na rzeczywistość nie tylko w krótszej, ale i w dłuższej perspektywie.<br /><br />Czy wolnościowcy promujący w swoich tekstach aborcję, rozwiązłość seksualną i niewiarę w sens życia mogliby z czystym sumieniem pokazać te artykuły swojej żonie, dzieciom? I powiedzieć: „Uważałem moje poglądy i postępowanie za słuszne i nadal je za takie uważam. Was też zachęcam do podobnego postępowania”?<br /><br />„Ha, ha” – mogliby odpowiedzieć libertarianie-libertyni – „Żona? Dzieci? W jakich czasach żyjesz? O czym ty w ogóle mówisz? Dzisiaj już nikt tak nie myśli!” Nawet gdyby taka była prawda (a nie jest), to należałoby zapytać: A gdyby ludzie tak myśleli i postępowali – czy świat nie byłby lepszy?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Rola i odpowiedzialność ojca</span><br /><br />„[O]jcostwo, podobnie jak macierzyństwo, rodzicielstwo i dziecięctwo, męskość i kobiecość są pojęciami wskazującymi na relacje. Przez relację rozumiemy taką właściwość jakiejś istoty, która określa jej ścisłą współzależność od jakiejś innej istoty. I tak, nie ma ojca bez matki i bez dziecka. Nie ma matki bez ojca i bez dziecka. Nie ma męża bez żony, nie ma kobiety bez mężczyzny.” (<a href="http://www.mateusz.pl/okarol/ok_oj.htm">Karol Meissner OSB, <span style="font-style: italic;">Ojcostwo w układzie relacji rodziny</span>, http://www.mateusz.pl/okarol/ok_oj.htm</a>)<br /><br />Dziecko powstaje wskutek współdziałania kobiety i mężczyzny. Odpowiedzialność za nie ponoszą obydwoje rodzice.<br /><br />„Niestety wielu chrześcijan powtarza bardzo szkodliwy i błędny slogan, że aborcji dokonuje matka dziecka. Tymczasem za aborcję zawsze odpowiedzialni są obydwoje rodzice. Co więcej, doświadczenie potwierdza, że najczęściej głównym odpowiedzialnym za zabicie dziecka jest właśnie jego ojciec, a nie matka. To on w takiej sytuacji wycofuje zwykle zarówno miłość do kobiety, jak i do dziecka, któremu przekazał życie.” (<a href="http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/s_jozef_mezcz.html">ks. Marek Dziewiecki, <span style="font-style: italic;">Święty Józef – psychospołeczny portret dojrzałego mężczyzny</span>, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/s_jozef_mezcz.html</a>)<br /><br />Próby przedstawiania aborcji jako „sprawy matki”, „sprawy, o której powinna zdecydować sama kobieta” to w dużej mierze wynik tchórzliwości wielu współczesnych mężczyzn. Ci sami ludzie, którzy często w oczach współczesnego świata uchodzą za „twardzieli”, okazują się nierzadko moralnymi słabeuszami – którzy, nie dość, że sami uciekają od podjęcia odpowiedzialności za dziecko i jego matkę, to jeszcze słowem i czynem namawiają do ich niszczenia. Niekiedy może im się to wydawać nawet szlachetne – „bo przecież dałem jej pieniądze, żeby »pozbyła się« dziecka”.<br /><br />W dzisiejszym świecie chyba większość ludzi czuje się pozbawiona wpływu na rzeczywistość i niejako pozwala się porywać „biegowi zdarzeń”. Nie dostrzega tego, że kształt świata zależy w dużej mierze od tego, jakie zasady postępowania zaproponują swoim dzieciom rodzice – i czy zdołają zachęcić do wcielania ich w życie. Dziwne i smutne, że niektórzy nie dostrzegają, jak bardzo świat mógłby zmienić się na lepsze, gdyby widzieli w dziecku osobę będącą darem i zadaniem, poświęcali mu tyle czasu, ile potrzeba i wierzyli, że ludzkie działanie ma sens.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">„Bo zniszczysz sobie życie” – odpowiedzialność za słowo</span><br /><br />Rodzice, którzy namawiają swoje dzieci do zabijania dzieci, posługują się często argumentem: „Musisz usunąć ciążę, bo inaczej zniszczysz sobie życie”. Nie dostrzegają, że to właśnie zamordowanie własnego dziecka bardzo poważnie grozi „zniszczeniem sobie życia”.<br /><br />Nawet jeśli kobieta znajduje się w bardzo trudnej sytuacji – bo na przykład jej dziecko poczęło się w wyniku przygodnego stosunku płciowego, a ojciec dziecka okazał się tchórzem i zostawił ją samą – warto byłoby zachęcić ją do tego, aby do jednego nieodpowiedzialnego zachowania nie dokładała drugiego: „Popełniłaś błąd – żałuj i nie popełniaj następnych”. Nie brnij w zło.<br /><br />Żyjemy w czasach inflacji słów. Wielu osobom wydaje się, że to, co robią, co mówią, nic nie znaczy. A tymczasem ludzie w pewien sposób „nasiąkają” postawami bliskich – liczą się ze zdaniem rodziców, przyjmują jako swoje opinie pojawiające się w środowisku przyjaciół i znajomych.<br /><br />Żaden człowiek nie wie z absolutną pewnością, do kogo dotrą wypowiedziane lub napisane słowa – i jakie będą ich skutki. Tym bardziej warto byłoby zwrócić uwagę na odpowiedzialność za słowo.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Rola mediów a rola najbliższych</span><br /><br />Dziś wielu osobom wydaje się, że nie mają na nic wpływu, że nikt się z ich zdaniem nie liczy, że nie mają żadnego sposobu, aby wpłynąć na bieg spraw. Wielkiej liczbie ludzi udało się wmówić, że nie jest ważne to, jak odnoszą się do najbliższych, co robią w domu, co mówią. Zrobiono z nich (często – jeśli nie zawsze – za ich przyzwoleniem) pokolenie bezkrytycznych konsumentów medialnej papki, którym wydaje się, że prawdziwe i ważne jest tylko to, co widzą na ekranie, to, co zostało sfotografowane albo nagrane.<br /><br />Niektórzy zdają się zapominać, że w sprawach najistotniejszych, we wskazywaniu postawy życiowej, mają olbrzymi wpływ na swoich najbliższych. Człowiek nie może nie działać. Postępowanie rodziców ma wpływ na to, jakie będą ich dzieci. Jeśli rodzice dużo z dzieckiem rozmawiają – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice dobrowolnie zdecydują, że w wychowaniu dziecka zastąpi ich telewizor – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice pokazują dziecku różne ciekawe rzeczy – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice powierzają zadanie kontaktu z dzieckiem (szczególnie w najmłodszych latach jego życia) głównie opiekunce (może nawet określanej mianem „profesjonalnej”) albo przedszkolu – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice troszczą się o to, aby pokazać dziecku, że wiedza i myślenie to coś atrakcyjnego – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice traktują dziecko jako wroga, „wypadek”, kogoś, kogo nie powinno być – wpływa to na dziecko, a czasem kończy się pozbawieniem go życia. Jeśli rodzice traktują dziecko jako godną miłości, niepowtarzalną osobę, dar powierzony właśnie konkretnie im – wpływa to na dziecko.<br /><br />Każdy człowiek jest z natury wolny. Trudno zaprzeczyć, że dziecko z rodziny patologicznej znajduje się w pewnym sensie w trudniejszej, mniej dogodnej „sytuacji wyjściowej”, może mieć „trudniejszy start” w życiu. Ale takie dziecko nie jest skazane na popełnianie tych samych błędów, co jego rodzice. Nawet narodzone dziecko, którego rodzice odnieśli się ze skrajną agresją do jego rodzeństwa, może prowadzić dobre życie (a jego rodzice mogą zrozumieć, co zrobili źle, i naprawiać to).<br /><br />Pytanie, jak warto byłoby sobie postawić, brzmi: W imię czego zabijać swoje nienarodzone dziecko, wyrażając w ten sposób poczucie bezsensu istnienia? W imię czego utrudniać sobie i innym życie, pozornie „pozbywając się problemu” – a w rzeczywistości dobrowolnie decydując się na kłopoty?<br /><br />Wbrew pozorom decyzja o „pozbyciu się” dziecka to nie koniec, ale początek poważnych problemów – które mogą ciągnąć się za matką i ojcem dziecka co najmniej do końca ich ziemskiego życia.<br /><br />Proaborcyjni pracownicy mediów przemilczają to, co dzieje się z ludźmi, którzy zabijają własne dziecko. Dla nich koniec życia dziecka – a raczej, w ich mniemaniu, „tego czegoś” – oznacza koniec problemu. To, co dzieje się później z matką i ojcem zabitego człowieka, z innymi bliskimi, jakby nie istniało.<br /><br />Tendencję do nieliczenia się z konsekwencjami czynów można po części przypisać „współczesnemu duchowi świata”, któremu poddaje się wiele osób. „Duch” ów skłania do nałogowego konsumowania coraz to nowych porcji informacyjnego kitu – niemal natychmiastowego zapominania o tym, co pięć minut wcześniej zaprezentowano jako superważną wiadomość – i żądania kolejnych <span style="font-style: italic;">newsów</span>. W pogoni za coraz to nowszymi sensacjami i w atmosferze informacyjnej biegunki łatwo zapomnieć o tym, żeby przeznaczyć czas na przemyślenie tego, co się usłyszało, przeczytało albo obejrzało i wracać do tego, co jest wartościowe.<br /><br />Ludzie często gubią się w medialnym zgiełku, w którym co i rusz odzywają się głosy za prawem do „usuwania” dzieci. Kiedy przyglądamy się wysiłkom konkretnych osób, które za pośrednictwem mediów namawiają do aborcji albo wręcz jej żądają, przypominają się słowa Josepha Ratzingera: „Bóg respektuje bezwzględnie wolność swego stworzenia. [...] [Jezus Chrystus] [n]ie traktuje [...] człowieka jako istoty niepoważnej, niezdolnej ostatecznie przyjąć odpowiedzialności za swój los. Niebo Chrystusa opiera się na wolności, pozwalającej potępionym chcieć własnego potępienia. Specyfiką chrześcijaństwa jest przekonanie o wielkości człowieka i o powadze ludzkiego życia: są w tym życiu sprawy nieodwołalne i istnieje nieodwołalne zniszczenie. Taka jest rzeczywistość i chrześcijanin musi żyć świadomy tej rzeczywistości.” (Joseph Ratzinger, <span style="font-style: italic;">Śmierć i życie wieczne,</span> Warszawa 1986, s. 236-237)<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Znaczenie decyzji poszczególnych osób</span><br /><br />Gdyby nie było matek i ojców gotowych zabijać swoje własne dzieci, problem aborcji nie istniałby.<br /><br />Kondycja moralna ludzi i kształt społeczeństwa – szczególnie dopóki istnieją jeszcze państwa – zależą w dużo większym stopniu od tego, co poszczególne osoby czynią, niż od tego, co mówi akceptowane lub tolerowane przez nich prawo.<br /><br />Dlatego przed zapoznaniem się z opiniami na temat dopuszczalności aborcji w społeczeństwie bezpaństwowym, warto, aby każdy uważający się za libertarianina odpowiedział sobie na pytanie: A czy ja sam, osobiście, w jakiejkolwiek sytuacji byłbym gotów nawet rozważać możliwość zabicia swojego dziecka? Czy po prostu porzuciłbym jego matkę i stwierdził, że „to jej problem”? Czy po prostu zlekceważyłabym ojca dziecka i stwierdziła, że „to moja sprawa”? Co zrobiłbym, gdyby okazało się, że ktoś z mojej rodziny albo mój przyjaciel został rodzicem „nieplanowanego” dziecka? Co bym w takiej sytuacji powiedział, doradził? Co mówię o życiu ludzi, których nie znam bezpośrednio? Jak zachowuję się w stosunku do innych osób – w szczególności do dzieci już narodzonych?<br /><br />Powyższe pytania można traktować jako wyłącznie teoretyczne. O zachowaniu każdego człowieka przekonujemy się dopiero w chwili, kiedy rozważana sytuacja ma miejsce. Nie da się jednak ukryć, że wyrabianie sobie na rozmaitych etapach życia postaw, wybieranie, których zasad chcemy się trzymać, silnie wpływa na decyzje podejmowane później – nieraz niemal automatycznie.<br /><br />Cenna jest zatem deklaracja Marcina Pasikowskiego, który napisał: „jestem przeciwko aborcji w tym sensie, że sam bym jej nigdy nie popełnił”.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Ludzi się nie morduje i już</span><br /><br />Bardzo istotną rolę w formowaniu postaw każdego człowieka mają rodzice. Od nich nabywa się pewnych odruchów, słyszy formułowane przez nich myśli, nierzadko przyjmuje ich poglądy jako swoje. Bogu dzięki, jeżeli otrzymane wzorce są właściwe. Jeśli nie – można i należy z nimi walczyć, aby zaproponować własnym dzieciom lepsze. Jak pisał Tomasz a Kempis: „Walcz dzielnie: złą siłę siłą się zwycięża”. (Tomasz a Kempis, <span style="font-style: italic;">O naśladowaniu Chrystusa</span>, Rozdział XXI: <span style="font-style: italic;">O żalu serdecznym</span>)<br /><br />Kiedy normalny człowiek wchodzi do sklepu, nie rozważa za każdym razem: „Czy dziś coś ukraść, czy nie?”. Po prostu „coś” mówi mu: nie kradnie się – więc nie ma się nad czym zbytnio zastanawiać.<br /><br />Podobnie jest z życiem nienarodzonego dziecka. Normalnemu człowiekowi w ogóle nie przychodzi do głowy, że mógłby się na nie targnąć. Po prostu – nie morduje się i już.<br /><br />Jak rodzice, którzy zdecydowali o zabiciu własnego dziecka, mogą rozmawiać z jego rodzeństwem, któremu „pozwolili” się urodzić? Co mu powiedzą? Czy będą starali się tłumaczyć, że osoba, której się „pozbyli” była niepotrzebna, „nieplanowana” – a o tym, że wy, urodzeni, istniejecie, zadecydowało to, że „akurat w tym czy innym tygodniu albo miesiącu uznaliśmy, że wolno wam żyć, że mamy dosyć pieniędzy, żebyście żyli, że już jakoś to przeżyjemy, nawet z wami, jako bagażem, problemem – bo w gruncie rzeczy stanowicie dla nas przeszkodę”?<br /><br />Jak uwierzyć w miłość rodzicielską tam, gdzie nienarodzonego człowieka traktuje się jako ciężar, a urodzone dzieci cierpią z powodu syndromu ocaleńca? (Por. <a href="http://mateusz.pl/wdrodze/nr356/18-wdr.htm">Jacek Salij OP, <span style="font-style: italic;">Syndrom ocaleńca,</span> http://mateusz.pl/wdrodze/nr356/18-wdr.htm</a>)<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Potrzeba uznawanej powszechnie zasady</span><br /><br />W społeczeństwie bezpaństwowym mogą swobodnie działać obok siebie prywatni właściciele poszczególnych terenów, nieruchomości, przedmiotów, dobrowolne zrzeszenia rozstrzygające wewnętrzne spory metodami demokratycznymi, niewielkie firmy rodzinne, olbrzymie przedsiębiorstwa, w których ostateczne decyzje należą do zarządu, dobrowolne komuny, których członkowie gnieżdżą się w opuszczonych domach albo w wynajętych ekskluzywnych pokojach hotelowych. Aby ludzie wybierający tak różnorodne sposoby życia mogli pokojowo współistnieć, podejmować dobrowolną współpracę i rozstrzygać ewentualne konflikty, potrzeba istnienia pewnych „nadrzędnych” zasad, które są uznawane przez wszystkich.<br /><br />Gdyby członkowie dobrowolnej komuny doszli nagle do wniosku, że nie liczą się z prawem własności i przemocą wdarli się na teren posesji pana Nowaka – usiłowaliby tym samym podważyć zasadę nieagresji. Jeśli w imię fałszywie rozumianej „wolności” przyznalibyśmy członkom takiej komuny prawo do takiej napaści, opowiedzielibyśmy się za chaosem. Harmonijna współpraca i pokojowa koegzystencja ma swoje źródło w powszechnym uznawaniu zasady nieagresji. Musi istnieć taka wspólna podstawa. Inaczej trudno w ogóle mówić o społeczeństwie wolnościowym.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Różne podejścia do aborcji w społeczeństwie wolnościowym?</span><br /><br />Wolnościowy system konkurujących ze sobą kodeksów prawnych sprzyjałby ujednolicaniu przepisów (por. <a href="http://luke7777777.blogspot.com/2008/03/tumaczenie-hans-hermann-hoppe-idea.html">Hans-Hermann Hoppe, <span style="font-style: italic;">Idea społeczeństwa prawa prywatnego,</span> http://luke7777777.blogspot.com/2008/03/tumaczenie-hans-hermann-hoppe-idea.html</a>). Mogłoby się jednak zdarzyć, że na pewnym etapie kształtowania się prawa funkcjonowałyby obok siebie dwa systemy prawne – jeden dopuszczałby aborcję, a drugi zakazywałby jej jako agresji. Poszczególni ludzie mogliby podpisywać kontrakty na usługi bezpieczeństwa z osobami lub firmami, które stosowałyby którąś z tych dwóch interpretacji.<br /><br />Taką sytuację można by uznać za „lepszą”, „znośniejszą” od tej, z którą mamy do czynienia w systemie etatystycznym. W społeczeństwie wolnościowym nie byłbym zmuszany do przeznaczania żadnej części mojej własności na działania zmierzające do uśmiercania nienarodzonych. Tymczasem dziś, gdy istnieje państwo, współfinansuję to, co uważam za niedopuszczalne. Z pieniędzy ukradzionych mi w podatkach funkcjonariusze państwowi opłacają „lekarzy”, którzy w majestacie państwowego prawa dokonują dzieciobójstw.<br /><br />Błędem byłoby jednak twierdzić, że istnienie obok siebie dwóch systemów prawa prywatnego z różnym podejściem do aborcji stanowiłoby rozwiązanie dobre. Nawet jeżeli wszyscy uważający się za libertarian nie dojdą w jednej chwili do uznania aborcji za morderstwo – ale stworzą dwa konkurencyjne społeczeństwa wolnościowe, w jednym z których będzie wolno zabijać dzieci nienarodzone, a w drugim nie – nie można się na tym etapie zatrzymywać. Należy wciąż dążyć do odkrycia jednego, stojącego u fundamentów świata prawa i zadawać sobie pytanie: czy w ramach ogólnie uznawanej (choć przez wiele osób chyba nieświadomie) zasady nieagresji dążymy do coraz lepszego jej poznania, badamy ją, aby wyciągnąć z niej wnioski dotyczące najrozmaitszych sytuacji i zachowań – przede wszystkim tych dotyczących ochrony życia każdego człowieka? Czy uznajemy istnienie prawdy, której staramy się dociec – czy może nasz „libertarianizm” polega na głoszeniu „wolności” w oderwaniu od prawdy i odpowiedzialności, prowadząc nie do harmonijnej anarchii, ale do chaosu?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Obrona rodziny jako jeden z priorytetów libertarian</span><br /><br />Rodzina jako podstawowa struktura anarchicznego ładu stanowi o być albo nie być społeczeństwa wolnościowego.<br /><br />W rodzinie ludzie w naturalny sposób uczą się współpracować ze sobą, pomagać sobie, żyć wspólnie z innymi. W rodzinie w naturalny sposób dostrzega się wyjątkowość każdego człowieka. W rodzinie bez stosowania przymusu tworzą się autorytety i hierarchia, wytwarza się swoisty „porządek”. W wielu sytuacjach więzy rodzinne są traktowane (nawet przez zwolenników istnienia państwa) jako ważniejsze od przepisów narzucanych przemocą przez etatystów.<br /><br />Ktoś mógłby powiedzieć: „Ależ w wielu rodzinach wcale nie jest normalnie! Mężowie i ojcowie katują domowników, żony i matki są bardziej zainteresowane »realizowaniem się« w pracy poza domem niż troską o najbliższych (pracą w domu), a dzieci – wychowywane przez telewizor i ulicę – stają się wprost nieznośne i niezdolne do założenia w przyszłości normalnej rodziny”. Faktycznie – w wielu rodzinach nie dzieje się dobrze. Zauważmy jednak, że zwiększanie się liczby niewłaściwie funkcjonujących rodzin, rozpowszechnianie się życia bez zobowiązań w ramach „związków partnerskich”, rozwiązłość i wrogie nastawienie względem dziecka nieodmiennie towarzyszą systemowi etatystycznemu. Tę prawidłowość podkreślał Aldous Huxley, pisząc: „W miarę jak kurczy się wolność polityczna i gospodarcza, swoboda seksualna – niejako w ramach rekompensaty – rozszerza się” (<a href="http://luke7777777.blogspot.com/2007/03/tumaczenie-aldous-huxley-nowy-wspaniay.html">Aldous Huxley, <span style="font-style: italic;">Nowy wspaniały świat</span>, <span style="font-style: italic;">Wstęp do wydania z roku 1946</span>, http://luke7777777.blogspot.com/2007/03/tumaczenie-aldous-huxley-nowy-wspaniay.html</a>). Jakby funkcjonariusze państwowi mówili tym, których uważają za swoich poddanych: „Co prawda łamiemy aksjomat nieagresji, przemocą narzucamy wam nieistniejącą faktycznie »umowę społeczną«, zmuszamy was do finansowania wojen, nie pozwalamy wam swobodnie dysponować tym, co posiadacie, ograbiamy was z dużej części waszych zarobków, utrudniamy wam odpowiedzialne życie – no ale przynajmniej poużywajcie sobie w innej dziedzinie. Współżycie płciowe bez zobowiązań i konsekwencji, swoboda zabijania nienarodzonych dzieci, eutanazja – na tym polu możecie sobie pohulać”.<br /><br />Funkcjonariusze państwowi usiłują wbijać klin między żony i mężów, między rodziców i dzieci – po to, żeby utracili naturalne oparcie w rodzinie, przestali postrzegać siebie jako ludzi, żony, matki, mężów, ojców, córki, synów i widzieli się wyłącznie jako numery w urzędniczych kartotekach. Kiedy ludzie traktują się wzajemnie jak wrogowie, mają tendencję do zapominania o swoich prawdziwych wrogach – funkcjonariuszach państwowych.<br /><br />Uzdrowienie stosunków międzyludzkich i budowanie społeczeństwa opartego na zasadzie nieagresji idzie przez rodzinę. Zadanie, przed którym stoimy, polega w dużej mierze na podjęciu starań o to, aby w mojej własnej rodzinie – bliższej i dalszej, w rodzinach moich przyjaciół i znajomych i w ogóle we wszystkich rodzinach troszczono się wzajemnie o swoje dobro, poważnie traktowano obowiązki wobec współmałżonka, córek i synów, kochano wszystkie dzieci i przekazywano każdemu z nich prawdę o tym, że jest potrzebne.<br /><br />Jeśli członkowie rodzin zaczną się sobą wzajemnie interesować i poświęcać sobie więcej czasu, łatwiej przyjdzie im dostrzec swoje potrzeby. To z kolei może otworzyć im drogę do zastanawiania się nad tym, co służy dobru konkretnego drugiego człowieka. Rodzice mogą zapytać na przykład: „Czy rzeczywiście właściwa jest koncepcja, aby z pewna grupa ludzi (funkcjonariusze państwowi) odbierała mi pod przymusem pieniądze, organizowała za nie »system edukacyjny«, porywała moje dziecko, umieszczała je przemocą w »placówce oświatowej«, w której będzie się usiłowało wpoić mu miłość do etatyzmu i rzekomą nadrzędność państwowych przepisów wobec norm moralnych?”.<br /><br />Takie i podobne pytania powodowane troską o drugiego człowieka mogą prowadzić do uczynienia normy społecznej z indywidualnych działań wolnych i odpowiedzialnych ludzi – z transakcji dokonywanych na wolnym rynku (zwanym też niekiedy „czarnym rynkiem” albo „szarą strefą”), <span style="font-style: italic;">unschoolingu</span> (najlepiej połączonego z wychowywaniem do samodyscypliny), <span style="font-style: italic;">homeschoolingu</span> i tak dalej.<br /><br />Myślenie i działanie bardziej „na skalę rodzinną”, „na skalę lokalną” stanowi dla libertarian wielką szansę. Trudno jednak oczekiwać, aby tym, którzy nawet do najbliższych odnoszą się ze skrajną agresją, udało się zachęcać do propozycji wolnościowych kogokolwiek.<br /><br />Jak pomóc w powstaniu społeczeństwa ludzi wolnych i odpowiedzialnych, jeśli sami nie będziemy wolni i odpowiedzialni? Opowiadanie się za zezwoleniem na aborcję to w pewnym sensie podcinanie gałęzi, na której sami siedzimy. Czy jedna z ostatnich dziś ostoi normalności i anarchii, czyli rodzina, ma być miejscem, w którym dziecko czuje się bezpiecznie? Czy też ma żyć w ciągłym strachu i niepewności, targane wątpliwościami o to, czy jest chciane i kochane?<br /><br />„Wiesz, akurat wtedy, kiedy się począłeś, zarabialiśmy tyle, że mogliśmy pozwolić ci żyć. Gdybyś zaczął istnieć pół roku wcześniej, kiedy mieliśmy kłopoty finansowe, zostałbyś »usunięty«. No, albo jakbyś był chory, albo jakbyśmy nie mieli czasu na zajmowanie się tobą. Albo jakbyśmy nie mieli gdzie mieszkać. Gdybyśmy nie byli jeszcze »gotowi«” – czy którykolwiek libertarianin byłby gotów powiedzieć coś takiego swojej córce albo synowi?<br /><br />Jak możemy mówić, że ludzie w naturalny sposób mogą ze sobą współpracować, że brak przemocy to w stosunkach międzyludzkich norma, a jednocześnie samemu słowem lub czynem brać udział w propagowaniu fałszywego poglądu, że pewnych ludzi wolno mordować?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Czy zdrowy rozsądek jest możliwy</span><br /><br />Niektórzy, pobudzani być może pewną niecierpliwością, mogą myśleć tak: „A może już lepiej mieć jakieś państwo – najlepiej małe – ale żeby za to panowało w nim powszechne przekonanie, że aborcja to coś złego?”.<br /><br />Inni, pobudzani być może pewną niecierpliwością, mogą zadawać takie pytanie: „A może zrezygnować z angażowania się w obronę życia każdego człowieka, niech już nawet w powszechnym przekonaniu aborcja będzie czymś dopuszczalnym – byle tylko doprowadzić do zaniku państwa!”.<br /><br />Obydwie te postawy, obydwa sposoby formułowania zagadnienia zdradzają pewien pesymizm myślenia. Wyraża się on w przeświadczeniu o konieczności wybierania między jednym a drugim złem.<br /><br />Czy to niepoprawny optymizm twierdzić, że można zachować zdrowy rozsądek zarówno w ocenie państwa jak i dzieciobójstwa i sprzeciwiać się obydwu? Czy to niepoprawny optymizm twierdzić, że można postępować dobrze i że każdy człowiek jest w stanie odnosić się do innych bez agresji?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Katolicki Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Warszawie</span><br /><br />Chwalebna jest praca prowadzona przez organizacje takie, jak <a href="http://www.adopcja.org/">Katolicki Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Warszawie</a>, którego członkowie jasno deklarują: „Proponujemy adopcję zamiast aborcji, poczęcie naturalne zamiast in vitro, rodzinę zamiast placówki”. Wśród swoich celów ośrodek wymienia: „Zapewnienie doraźnej opieki nad dzieckiem bez umieszczania go w domu dziecka” oraz „Powierzenie dziecka rodzinie adopcyjnej lub zastępczej, najszybciej jak to jest możliwe zgodnie z prawem”. Ośrodek ze zrozumiałą radością informuje na swojej stronie internetowej, że „Często nawet niewielka zapomoga w okresie ciąży na dożywienie umożliwiająca przetrwanie krytycznego okresu, pomoc w pogodzeniu się z rodziną, udzielenie porad – prowadzi do wycofania się z decyzji oddania dziecka do adopcji – co uważamy za nasz wielki sukces”.<br /><br />Pracownicy Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie koncentrują się na pomaganiu tym, którzy już znajdują się w trudnej sytuacji życiowej. Jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że życie w normalnym środowisku rodzinnym może bardzo pomóc w zapobieżeniu wielu problemom. Piszą: „Naturalnym środowiskiem rozwoju każdego człowieka jest rodzina. W Polsce jest jednak obecnie bardzo dużo osieroconych dzieci, których nikt nie chce przyjąć do własnego domu, aby przygotować do dorosłego życia w społeczeństwie oraz nauczyć prawd wiary”. Kierują również „do rodzin katolickich [apel], aby przyszły z pomocą osieroconym dzieciom. Może to być przyjęcie dziecka w formie rodziny adopcyjnej lub zastępczej, a co najmniej rodziny zaprzyjaźnionej, wspierającej potrzebujące dziecko w jego bardzo trudnym życiu. Niech nasze świadectwo wiary zadziwi pogan i niech mówią o nas, iż prawdziwie się miłujemy”.<br /><br />W deklaracji powołującej ośrodek do życia biskup Kazimierz Romaniuk zaznaczył, że „zadaniem [ośrodka] będzie ratowanie poczętego dziecka przed porzuceniem go przez naturalną matkę oraz przed umieszczeniem w państwowych placówkach opiekuńczych. Ośrodek będzie służyć pomocą w zakresie spraw związanych z przygotowaniem dzieci do umieszczenia ich w rodzinach zastępczych i rodzinnych domach dziecka”. (<a href="http://www.adopcja.org/historia_status.htm">http://www.adopcja.org/historia_status.htm</a>)<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Czy z funkcjonariuszami państwowymi wolno w jakikolwiek sposób współpracować?</span><br /><br />Jednocześnie na internetowej stronie Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie czytamy: „Najistotniejsze zadanie w walce ze zjawiskiem sieroctwa społecznego spoczywa na Państwie, które powinno stworzyć warunki do wychowywania dziecka w rodzinie naturalnej oraz na zdrowych polskich rodzinach, które przyjmą i wychowają wszystkie osierocone dzieci.” Autorzy powyższego zdania dodają jeszcze: „Polityka społeczna państwa powinna stworzyć warunki, aby nikt z powodów trudności materialnych nie był zmuszony do opuszczenia własnego dziecka.” Innymi słowy, twierdzą, że dla osiągnięcia postulowanego przez nich, dobrego celu dopuszczalne jest posługiwanie się niemoralnymi środkami – przymuszanie ludzi przemocą lub groźbą jej użycia do oddawania pewnej grupie osób (funkcjonariuszom państwowym) swojej własności.<br /><br />Jednego z motywów propagowania takiego niemoralnego postępowania można upatrywać w fakcie, że „[d]ziałalność Ośrodka jest częściowo finansowana przez [...] Powiat Warszawski”.<br /><br />Kradzione pieniądze stanowią jednak tylko część budżetu Ośrodka. Współfinansuje go bowiem Kuria Biskupia oraz ofiarodawcy prywatni. Okazuje się więc, że istnieją osoby gotowe wesprzeć potrzebne i wspaniałe dzieło dobrowolnie. Czy nie dałoby się doprowadzić do takiej sytuacji, w której finansowano by je wyłącznie ze środków uzyskanych bez uciekania się do przemocy funkcjonariuszy państwowych?<br /><br />Katolicki Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Warszawie informuje również o tym, że w swojej działalności nawiązuje „współpracę ze służbą zdrowia, domami dziecka, oddziałami opieki społecznej administracji terenowej, policji i prokuratury [...] z Sądami Rodzinnymi i Urzędami Stanu Cywilnego”.<br /><br />Czy da się czynić dobro – i czynić go tak wiele, a nawet więcej niż dotychczas – rezygnując z jakiejkolwiek współpracy z funkcjonariuszami państwowymi? Czy tolerowanie ich działalności i chodzenie z nimi na pewien kompromis niszczą cały sens działania, czy stanowią tylko pewną trudność, która należy znosić w imię starań o większe dobro?<br /><br />Czy i w jaki sposób publicznie komentować zaangażowanie się do pewnego stopnia we współpracę z funkcjonariuszami państwowymi? Brać od nich pieniądze i wykorzystywać je w dobrym celu, niejako „ratując” choć część tego, co zostało wcześniej ukradzione w podatkach? Czy w ten sposób nawet osoby mające zamiar przeznaczyć „uratowane” środki na czynienie dobra nie stają się przypadkiem współsprawcami kradzieży?<br /><br />Być może agresywna działalność funkcjonariuszy państwowych doprowadziła już do takiej sytuacji, w której jesteśmy usprawiedliwieni, wybierając „mniejsze zło”. Jeśli nawet tłumaczymy w ten sposób naszą obecną współpracę z aparatem przymusu i przemocy, warto, aby każdy często pytał samego siebie: czy to, co robię, to „tylko” bierne tolerowanie pewnego istniejącego już i w wielkim stopniu niezależnego ode mnie zła (w celu zapobieżenia większemu złu), czy to już czynne uczestnictwo w niemoralnym postępowaniu, którego nigdy nie usprawiedliwia dążenie do osiągnięcia jakiegoś dobra?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">„Co jest dozwolone przez państwo?” czy „Co jest moralne?”</span><br /><br />Zadanie, przed którym stoją katolicy, polega na odrzuceniu myślenia kategoriami „państwowymi”. Zamiast kierować się w swoim postępowaniu i formułowaniu poglądów tym, „co jest legalne” (w rozumieniu: „sankcjonowane przez funkcjonariuszy państwowych”), warto zadawać sobie pytanie: co jest moralne?<br /><br />Można też podejść do sprawy z drugiej strony i zapytać: co jest niemoralne?<br /><br />Żeby zorganizować jakąkolwiek interwencję funkcjonariuszy państwa, trzeba najpierw przemocą lub groźbą użycia przemocy pozbawić pewną liczbę osób ich mienia. Żadne działanie państwa nie może się obejść bez kradzieży. Można się obawiać, że – jeśli w dążeniu do celu z góry nie odrzucimy wykorzystywania złych środków – nic dobrego z tego nie wyjdzie.<br /><br />Czy współdziałanie z ludźmi, którzy może akurat w tym momencie z jakichś przyczyn opowiadają się przeciwko sankcjonowaniu prawem państwowym większości (albo wszystkich) aborcji na danym terenie, może przynieść dobre owoce? Niewiarygodni wydają się ci ludzie, którzy angażują się w działalność polityczną i – rzekomo zabiegając o każde życie ludzkie – akceptują prawo do mordowania niektórych nienarodzonych osób (np. chorych), popierają istnienie państwowej armii i dokonywane przez jej członków morderstwa, nie widzą nic niestosownego w okradaniu ludzi – tych, których wskutek konieczności płacenia państwu haraczu nie stać już na lekarstwa; tych, którzy wskutek konieczności płacenia państwu haraczu nie mogą zapłacić za potrzebną operację; tych, którym konieczność płacenia państwu haraczu utrudnia utrzymanie swojej rodziny.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">„Czy wolno mi nie mordować?”</span><br /><br />Odstąpienie od trzymania się dobrych zasad wywołuje zazwyczaj chaos. Doskonale ilustruje to sytuacja, w jakiej znajdują się lekarze, którzy zdecydowali się pracować jako funkcjonariusze państwowi, ale nie chcą uczestniczyć w mordowaniu nienarodzonych dzieci. Pracownicy szpitali, którzy dobrowolnie zdecydowali się na współpracę z instytucją opierającą się z zasady na przemocy i przymusie, nierzadko angażują się w „walkę o prawo do niezabijania”. Chcą nadal pracować jako funkcjonariusze państwowi, ale domagają się prawa do odmowy przeprowadzania aborcji – czyli do odmowy podporządkowania się w pewnym punkcie przepisom państwowym.<br /><br />Oczywiście, lepiej, jeśli lekarz sprzeciwia się braniu udziału w niszczeniu ludzkiego życia – nawet jako funkcjonariusz państwa – niż gdyby miał mordować. Określenie opisanej sytuacji mianem „lepszej” nie oznacza jednak, że jest ona dobra. Jest tylko „lepsza w porównaniu z tą, która mogłaby mieć miejsce” i nie da się ukryć, że nosi znamiona paranoicznej.<br /><br />Czy nieuniknione jest stawianie samego siebie w takiej chorej sytuacji? Czy da się zaangażować w praktykę medyczną na zasadach wolnorynkowych – konsekwentnie działając na rzecz ochrony życia – pomagać ludziom i zarobić na utrzymanie swojej rodziny? Czy warto dobrowolnie pakować się w sytuację, w której będzie trzeba stosować wykręty, wykazywać, że – „co prawda sam zdecydowałem się na współpracę ze niemoralną organizacją – ale pewne jej ustalenia mnie nie obowiązują”, prowadzić nieustanne boje o to, czy wolno nie czynić zła?<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Pewna niestosowność argumentów społeczno-ekonomicznych</span><br /><br />Wiele osób jako argument przeciw aborcji podaje czynniki „państwowotwórcze”, społeczne i ekonomiczne.<br /><br />Na przykład prowadzące <a href="http://www.adopcja.net/">liczne</a> <a href="http://www.niewyrzucajmnie.pl/">strony</a> <a href="http://www.niebij.pl/">internetowe</a> <a href="http://www.csr.org.pl/">Centrum Służby Rodzinie w Łodzi</a> na jednej z nich przekonuje: „Należy wziąć także pod uwagę ekonomiczne i społeczne skutki aborcji – obecnie przyrost naturalny w Polsce wynosi 1,29, co oznacza diametralny spadek ilości mieszkańców i starzenie się społeczeństwa (według prognoz ONZ za 100 lat liczba Europejczyków spadnie do połowy, a według GUS za 25 lat mediana wieku Polaków z 36 lat – jak jest obecnie, wzrośnie do 50 lat).” (<a href="http://www.aborcja.info.pl/wybor.html">http://www.aborcja.info.pl/wybor.html</a>)<br /><br />Niewątpliwie da się zaobserwować społeczne i ekonomiczne skutki towarzyszące opowiedzeniu się za chronieniem życia każdego człowieka, jak i za przyzwoleniem na jego niszczenie. Jednak zbyt częste odwoływanie się do nich i czynienie z nich głównego argumentu przeciw aborcji zdaje się wskazywać na to, że przywołujący go widzą w dzieciach nie osoby obdarzone nieskończoną godnością, ale raczej trybiki w machinie państwowej, która akurat potrzebuje „świeżej krwi”.<br /><br />Dopóki ludzie są gotowi zabijać swoje dzieci, to znaczy, idąc głębiej, nie widzą sensu swojego istnienia i życia swojego potomstwa, niczego nie zmieni ani wymachiwanie im przed oczami statystykami, ani twierdzenie, że „muszą mieć dzieci, bo państwo, naród albo społeczeństwo tego potrzebuje”, ani różnego rodzaju działania spod znaku inżynierii społecznej – na przykład bodźce finansowe, które rzekomo mają „zachęcić do posiadania dzieci”. Te ostatnie nierzadko skłaniają ludzi do przekazywania innym życia tylko po to, aby otrzymywać „przysługujące” z tego tytułu zasiłki. Ponadto ułatwiają urzędującym w danym czasie funkcjonariuszom państwowym wprzęganie coraz to nowych osób w tryby przymusowego państwowego systemu emerytalnego, przymusowego uczęszczania do budynków szkolnych, „tworzą” z nich nowe zastępy podatników.<br /><br />Jeżeli jakiś naród lub grupa społeczna nie ma poczucia sensu istnienia i związanej z tym chęci przekazywania dzieciom życia, to zginie bez względu na inne czynniki. Demoralizujące działania funkcjonariuszy państwowych mogą tylko ten nieuchronny proces przyspieszyć. Jeśli zaś człowiek cieszy się swoim istnieniem, dostrzega sens i bogactwo swojego życia, którym może się podzielić ze swoimi dziećmi, żadne sztuczne „stymulatory” nie są mu potrzebne.<br /><br /><span style="font-weight: bold;">Troska o to, co jest normalne</span><br /><br />Może już czas zaprzestać oglądania się na to, co usiłują wtłaczać nam do głów twórcy i wykonawcy kampanii „informacyjnych” obliczonych na odgórne sterowanie ruchami „mas”, mniej czasu poświęcać na (może i prawdziwe) doniesienia o tym, co przed kwadransem wydarzyło się 150, 1.500 albo 15.000 kilometrów od miejsca, gdzie mieszkamy, przywiązywać niewielką wagę do tego, co powiedzieli albo zrobili prezydenci, królowie, ministrowie, posłowie, wójtowie, konsulowie i wszyscy inni funkcjonariusze państwowi. Ograniczyć przebywanie w świecie chorych postaw i idei – wśród ludzi, którzy nie widzą sensu życia, którzy odnoszą się do dzieci z wrogością, którzy stawiają człowieka na równi ze zwierzęciem.<br /><br />Do czego warto dążyć? O co się troszczyć? Co jest normalne?<br /><br />Normalne jest to, że matka i ojciec są otwarci na każde nowe życie, że cieszą się każdym nowym dzieckiem, że interesują się tym, co robią ich córki i synowie, że towarzyszą im w poznawaniu świata i wyjaśniają jego funkcjonowanie; że mają dla każdego dziecka czas, że dają mu przykład, postępując zgodnie z tym, co mówią; że dbają o swoją małżeńską więź; że idą z dzieckiem na spacer do lasu, że rozmawiają z nim, że jedzą wspólnie posiłki, że grają z nim w piłkę i w karty, że uczą dziecko wolności i odpowiedzialności. Normalne jest to, że rodzice dają dziecku poczucie, iż jest kochane. I przekonanie, że ani jego matce, ani ojcu nawet przez myśl by nie przeszło, iż mogą odnieść się ze skrajną agresją wobec swojej córki, syna lub jakiegokolwiek innego człowieka.<br /><br />Warto, aby katolicy pojęli, że przyzwalanie na działalność państwa w jakiejkolwiek dziedzinie życia oraz wspieranie czynem i słowem niemoralnych działań jego funkcjonariuszy oznacza opowiedzenie się za chaosem i szalenie utrudnia pomaganie wielu rodzinom. Warto, żeby libertarianie zrozumieli, iż nie da się doprowadzić do zaistnienia społeczeństwa wolnościowego (a przynajmniej bardziej wolnego niż obecnie) bez oparcia go o rodziny, w których panują zdrowe relacje.<br /><br />Stała troska o dobro drugiej osoby i pomaganie jej w mądrym korzystaniu z wolności – bez odwoływania się do gróźb i przymusu – stanowi zadanie trudne, ale możliwe do zrealizowania. Jak mówił 5 kwietnia 2008 r. Benedykt XVI: „Kościół zachowuje niezłomną ufność w człowieka i w jego zdolność do podniesienia się z upadku. Wie on, że z pomocą łaski wolność człowieka jest zdolna do definitywnego i wiernego daru z siebie, co umożliwia zawarcie małżeństwa między mężczyzną i kobietą jako nierozerwalnego związku; wie, że ludzka wolność nawet w najtrudniejszych sytuacjach jest zdolna do nadzwyczajnych aktów poświęcenia i solidarności, aby przyjąć życie nowej istoty ludzkiej. Można zatem się przekonać, że te «nie», które Kościół wypowiada w swym nauczaniu moralnym i na których jednostronnie koncentruje się niekiedy uwaga opinii publicznej, są w rzeczywistości wielkimi «tak» afirmującymi godność osoby ludzkiej, jej życie i jej zdolność kochania. Są one wyrazem niezmiennej ufności, że pomimo swych słabości ludzie potrafią sprostać temu wielkiemu powołaniu, do którego zostali stworzeni, czyli miłości.” (Benedykt XVI, <span style="font-style: italic;">Otoczmy opieką osoby zranione</span>, „Osservatore Romano”, wydanie polskie, 5/2008, s. 28)<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-55658074489169159372008-09-20T03:17:00.000-07:002008-09-20T03:26:25.679-07:00Tłumaczenie: Arthur Silber „Historia, którą mogą opowiadać”<div style="text-align: justify;">Być może w dalekiej przyszłości przypomną sobie tę opowieść. Być może jakiś starszy mężczyzna czy kobieta opowie ją raz jeszcze swoim wnukom, próbując przyspieszyć nadejście błogiego snu. To jedno z ulubionych opowiadań dzieci.<br /><br />Dziesiątki lat wcześniej dwie główne partie polityczne w Stanach Zjednoczonych zakończyły swój żywot w trakcie tego, co okazało się ostatnią w historii kampanią prezydencką. Kandydata jednej z partii wybrano stosunkowo wcześnie, ale bardzo głośna część ugrupowania uważała go za nie do przyjęcia. Wiele osób usiłowało pogodzić zwaśnione grupy, ale to tylko pogorszyło sprawę. Kiedy nadeszły jesienne wybory, spory nasiliły się tak, że nie dało się ich załagodzić. Wszyscy byli bardzo rozgoryczeni i gniewni. Wiele osób zagroziło, że w ogóle nie weźmie udziału w wyborach prezydenckich.<br /><br />Walka o nominację kandydata drugiej partii ciągnęła się miesiącami. Trwały boje o szczegóły techniczne, o to, których zasad należy przestrzegać, a które zlekceważyć albo zmienić. Zwolennicy dwóch głównych kandydatów wymieniali krytyczne uwagi, oszczerstwa, a w końcu złośliwe plotki. Gdy w końcu wybrano kandydata partii, wszyscy czuli niesmak i zgodzili się, że ta nominacja jest nic nie warta. Wiele osób zagroziło, że w ogóle nie weźmie udziału w wyborach prezydenckich.<br /><br />Gdy w końcu nadszedł dzień wyborów, nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Odpowiedź szybko stała się jasna. Frekwencja wyborcza była najniższa w historii. Prawie nikt nie poszedł głosować. Gdy wreszcie policzono wyniki, okazało się, że w wyborach prezydenckich oddano zaledwie nieco ponad pięć milionów głosów. Pretendentów do innych stanowisk poparło bardzo niewiele osób. Jeden z kandydatów na prezydenta zwyciężył, choć jego przewaga nad głównym konkurentem mieściła się w granicach dziesięciu tysięcy głosów. Cóż było warte zwycięstwo zaledwie dziesięcioma tysiącami głosów i z poparciem zaledwie około dwóch i pół miliona wyborców?<br /><br />Czy w takich okolicznościach ktokolwiek mógłby twierdzić, że reprezentuje cały naród – ponad trzysta milionów ludzi? Nie było przemówienia zwycięzcy. Komentatorzy mieli problem z powiedzeniem czegokolwiek o tym, co to wszystko znaczy, ale nikt ich już nie słuchał. Nikt nie wiedział, co się zdarzy.<br /><br />Ludzie poszli do pracy. Radośnie spędzali czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nic się nie rozleciało. Życie toczyło się dalej.<br /><br />Wreszcie przyszedł dwudziesty stycznia. Klasa polityczna, nie wiedząc, co innego można zrobić, dokonała zwyczajowych przygotowań do inauguracji nowego prezydenta. Prawie żaden inny Amerykanin nie zauważył nadejścia tego dnia. Na mównicy stał w zimnym zimowym powietrzu Przewodniczący Sądu Najwyższego, otoczony tymi co zwykle dygnitarzami. Tych parę osób, które przechodziło obok nich ulicą – w drodze do pracy albo może do kina – pomyślało sobie, że wszyscy ci ludzie w eleganckich ubraniach prawdopodobnie nie mieli lepszego sposobu na spędzanie czasu – a to wydawało się strasznie smutne.<br /><br />Przewodniczący Sądu i pozostali czekali na trybunie więcej niż godzinę ponad wyznaczony czas. Nie pojawił się nikt, kogo miano by zaprzysiąc na prezydenta. Jedna czy dwie kamery przekazywały krajowi i światu wydarzenia dnia, ale oglądało je niedużo ludzi. Byli zajęci czym innym. W końcu Przewodniczący Sądu odłożył Biblię – wcześniej posłusznie trzymał ją przez cały czas w ręku – i zwrócił się do jednej z kamer. Spróbował nieprzekonującego uśmieszku. Z niedowierzaniem i zakłopotaniem w głosie powiedział: „Cóż, myślę, że to by było na tyle. Od teraz działacie na własną rękę”.<br /><br />Ludzie poszli do pracy. Radośnie spędzali czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nic się nie rozleciało.<br /><br />W ciągu kilku następnych miesięcy ludzie powoli zdawali sobie sprawę z tego, jak zmieniło się ich życie. Nie wprowadzano żadnych nowych ustaw; nie było prezydenta, który miałby je podpisywać. Rząd federalny przestał mieszać się w coraz więcej dziedzin życia, a mechanizmy służące administracji do wymuszania posłuszeństwa stopniowo się rozpadały. Ludzie zrozumieli, że teraz będą zostawieni w spokoju. Zaczęli organizować się inaczej. Utworzyli nowe społeczności, większość z nich stosunkowo małych. Jak grzyby po deszczu wyrosły lokalne gospodarstwa. Społeczności handlowały ze sobą. Ludzie wynaleźli nowe sposoby nabywania większości rzeczy, których potrzebowali i chcieli.<br /><br />Później zaszła jeszcze inna zmiana. Wielu Amerykanów było rozmieszczonych na całym świecie na misjach wojskowych – prawdę mówiąc to <a href="http://powerofnarrative.blogspot.com/2007/01/dominion-over-world-v-global-empire-of.html">w ponad stu trzydziestu krajach</a>. Ale ponieważ nie było prezydenta i nie egzekwowano żadnych uchwał, żaden z żołnierzy nie otrzymywał wynagrodzenia i nie dostarczano im żadnego nowego zaopatrzenia. Wszyscy ci ludzie pomału porzucali swoją pracę w wojsku. Niektórzy osiedlili się w krajach, w których stacjonowali, i tam urządzali sobie życie; inni wrócili do swoich rodzin i przyjaciół w Stanach Zjednoczonych.<br /><br />Życie toczyło się dalej. W przeciągu kolejnych lat ludzie na całym świecie dostrzegli, że nie doszło do żadnych nieszczęść ani katastrof ze względu na to, że Stany Zjednoczone przestały istnieć w takim kształcie, jak dawniej – poza tym, że coraz więcej ludzi wydawało się szczęśliwych. Oczywiście, pod wieloma względami życie Amerykanów się zmieniło, ale wszystkim podobały się te zmiany. Ludzie jedli dobrze – lepiej niż przez lata; korzystali ze znakomitej opieki medycznej – wielu z nich po raz pierwszy w życiu; wciąż dobrze się bawili – najlepiej od długiego czasu. Teraz naprawdę znali swoich sąsiadów i wielu członków swoich społeczności.<br /><br />W miarę jak obserwowali to ludzie na całym świecie, te same zmiany zaczęły zachodzić w innych krajach, gdy dochodziło do wyborów. Prawie nikt nie głosował. Nie pojawiali się żadni nowi przywódcy państwowi, a rządy powoli zanikały.<br /><br />Życie toczyło się dalej. Ludzie byli zadowoleni i czuli się spełnieni. Od czasu do czasu wybuchały konflikty, ale tylko na bardzo małą skalę. Szybko kładziono im kres. Wcześniej przez nieskończoną liczbę męczących lat ludzie oglądali śmierć i cierpienie na straszną skalę. Chcieli czegoś nowego. W końcu to mieli.<br /><br />Opowieść skończona. Dziadkowie spoglądają na wnuki i uśmiechają się. Dzieci już spokojnie śpią.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br />Arthur Silber, <a href="http://powerofnarrative.blogspot.com/2008/02/tale-that-might-be-told.html"><span style="font-style: italic;">The Tale That Might Be Told</span></a>, <a href="http://powerofnarrative.blogspot.com/2008/02/tale-that-might-be-told.html">http://powerofnarrative.blogspot.com/2008/02/tale-that-might-be-told.html</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">The Tale That Might Be Told</span> opublikowano na blogu Arthura Silbera <a href="http://powerofnarrative.blogspot.com/">Once Upon A Time...</a> 18 lutego 2008 r.<br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-34437979279542314702008-06-05T22:26:00.000-07:002008-06-05T22:34:21.884-07:00Cytat: Rząd to największe zagrożenie dla naszego życia, mienia i pomyślności<div style="text-align: justify;">„Zgodnie z tym, co twierdzą nasi rządzący i będący na ich usługach intelektualiści (których obecnie jest więcej niż kiedykolwiek), jesteśmy dziś tak bezpieczni jak nigdy. Podobno jesteśmy zabezpieczeni przed globalnym ociepleniem i ochłodzeniem, wymieraniem zwierząt i roślin, znęcaniem się nad żonami, mężami, dziećmi i pracownikami, od biedy, chorób, katastrof, niewiedzy, uprzedzeń, rasizmu, seksizmu, homofobii i mnóstwa innych społecznych plag i niebezpieczeństw. Rzeczywistość jednak wygląda zupełnie inaczej. W celu zapewnienia nam wszystkich tych rodzajów »bezpieczeństwa« zarządcy państwem zagarniają co roku ponad 40 procent dochodów prywatnych producentów. Dług publiczny i inne wierzytelności rządu rosną nieprzerwanie, co oznacza, że w przyszłości konieczna będzie konfiskata jeszcze większej części dochodów. Z powodu zastąpienia złota rządowym pieniądzem papierowym gwałtownie wzrosło ryzyko finansowe; ciągła deprecjacja waluty dodatkowo odbiera wartość naszym pieniądzom. Każdy szczegół związany z życiem prywatnym, własnością, handlem i umowami podlega regulacjom ujętym w coraz większy labirynt przepisów (legislację), co jest przyczyną nieustannej niepewności prawnej i moralnej. W szczególności pozbawiono nas stopniowo prawa do wykluczenia, nieodłącznie związanego z samym pojęciem prywatnej własności. Jako kupujący nie możemy kupować, od kogo nam się podoba, a jako sprzedający nie możemy wybierać dowolnie kupców. Jako członkowie stowarzyszeń nie mamy prawa zawierać umów ograniczających korzystanie z naszej własności, które w naszym mniemaniu przyniosłyby nam wzajemne korzyści. Jako Amerykanie musimy godzić się na to, żeby w naszym sąsiedztwie zamieszkali imigranci, których nie chcemy mieć za sąsiadów. Jako nauczyciele nie możemy się pozbyć ze swoich klas nieznośnych uczniów. Jako pracodawcy musimy zatrudniać niekompetentnych lub szkodliwych pracowników. Jako właściciele domów jesteśmy zmuszeni do wynajmowania mieszkań niesolidnymi najemcom. Jako bankierzy i szefowie firm ubezpieczeniowych nie mamy prawa unikać niektórych rodzajów ryzyka. Jako właściciele restauracji i barów musimy wpuszczać niechcianych klientów. Jako członkowie prywatnych stowarzyszeń jesteśmy zmuszeni przyjmować członków postępujących wbrew ich statutom i podejmować działania, które są sprzeczne z ich zasadami. Jednym słowem, im bardziej państwo zwiększa wydatki na bezpieczeństwo »socjalne« i »publiczne«, tym bardziej traci na znaczeniu nasze prawo prywatnej własności, tym więcej naszej własności jest nam odbierane, konfiskowane, niszczone lub dewaluowane i w tym większym stopniu jesteśmy pozbawieni podstaw wszelkiej ochrony: niezależności gospodarczej, stabilności finansowej i osobistego bogactwa. Niemal każdy prezydent i chyba każdy członek Kongresu ma na sumieniu setki, tysiące bezimiennych ofiar, ludzi, którzy doświadczyli osobistej ruiny gospodarczej, bankructwa, wypadków, nagłego załamania, biedy, utraty nadziei, niewygód i frustracji.<br /><br />Gdy przyjrzymy się stosunkom międzynarodowym, wyłoni się obraz jeszcze bardziej posępny. W całej historii niewiele było przypadków, żeby kontynentalna część USA została zaatakowana przez obcą armię (atak na Pearl Harbor nastąpił w wyniku amerykańskiej prowokacji). Rząd USA wyróżnił się jednak tym, że wypowiedział wojnę przeciwko znacznej części własnego społeczeństwa i przyczynił się do masakry setek tysięcy obywateli swojego państwa. Stosunki między Amerykanami a obywatelami innych krajów nie są szczególnie wrogie, ale rząd USA niemal od początku istnienia tego kraju niezmordowanie dążył do agresywnej ekspansji. Rząd USA, poczynając od wojny amerykańsko-hiszpańskiej, poprzez kulminację, którą stanowiły I i II wojna światowa, a kończąc na czasach najnowszych, był uwikłany w setki międzynarodowych konfliktów i przekształcił swój kraj w największe na świecie imperialistyczne mocarstwo. Prawie każdy prezydent urzędujący w XX wieku był także odpowiedzialny za mordowanie, zabijanie lub doprowadzenie do śmierci głodowej olbrzymiej liczby mieszkańców innych krajów. Podczas gdy nasza sytuacja stale się pogarszała, biednieliśmy i byliśmy narażeni na coraz większe niebezpieczeństwa, rząd USA poczynał sobie coraz bezczelniej i agresywniej. W imię bezpieczeństwa »narodowego«, rząd »broni« nas, mając do dyspozycji olbrzymie zapasy broni zaczepnej i broni masowej zagłady, tropiąc po całym świecie kolejnych małych i dużych »Hitlerów« oraz wszystkich sympatyków hitleryzmu.<br /><br />Dane empiryczne są więc czytelne. Wiara w państwo, które chroni, jest oczywistym błędem, a amerykański eksperyment z obronnym etatyzmem zakończył się zupełną porażką. Rząd USA nie chroni nas. Przeciwnie, on sam stanowi największe zagrożenie dla naszego życia, mienia i pomyślności, a prezydent USA to najbardziej niebezpieczny, najlepiej uzbrojony człowiek na świecie, który jest w stanie doprowadzić do ruiny każdego, kto mu się przeciwstawia, i może zniszczyć cały świat.”<br /><br />Hans-Hermann Hoppe, <span style="font-style: italic;">Demokracja – bóg, który zawiódł (Ekonomia i polityka demokracji, monarchii i ładu naturalnego)</span>, Warszawa 2006, s. 316-317<br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8599816657212540254.post-87223358359470217522008-05-24T11:27:00.000-07:002008-05-24T11:40:06.392-07:00Tłumaczenie: Per Bylund „Nazwa – nie czyn”<div style="text-align: justify;">Psychologia oraz „psychologia przeciętnego Kowalskiego” mogą wywoływać dość sporą frustrację, a jednocześnie są ciekawe i co najmniej dezorientujące. Wszyscy posiadamy pewne przekonania, które uważamy za oczywiste prawdy. Często reagujemy emocjonalnie i z wielką stanowczością, nawet jeśli trwające ułamek sekundy racjonalne zastanowienie udowodniłoby, że nasz odruch jest absolutnie błędny. Tym niemniej mnóstwo ludzi, jeśli nie wszyscy, reaguje na pewne rzeczy automatycznie, w żaden sposób nie opierając się na racjonalnym myśleniu, logice, a nawet na faktach. To nic innego tylko odruchy, nie związane z niczym wartościowym, zdające unosić się w przestrzeni – mimo to wciąż do twojej dyspozycji, kiedy ich potrzebujesz.<br /><br />Taki odruch to coś okropnego, tym niemniej bardzo typowego w obliczu brutalności policji. Większość ludzi w obecnych czasach zależnego – raczej niż niezależnego – myślenia, reaguje, kiedy widzi kogoś bestialsko atakującego inną osobę. Nawet jeśli nie interweniujemy, wewnętrznie reagujemy emocjami – czujemy odrazę, być może nienawiść. Jednak to odczucie często zależy od tego, kto jest agresorem. Gdyby przechodnia brutalnie zaatakowała nosząca odznakę osoba – nazwijmy ją „funkcjonariuszem policji” – większość z nas <span style="font-weight: bold;">nie zareagowałaby.</span><br /><br />Gdy ktoś włamuje się do naszego sąsiada i kradnie jego własność, współczujemy sąsiadowi i robimy, co w naszej mocy, żeby mu pomóc. A jeśli uda nam się spostrzec włamywacza, możemy zareagować siłą. Rzecz ma się inaczej w przypadku ludzi ubranych w wymyślne mundury (kostiumy?) bojowe z odznakami – oni mogą bezkarnie włamać się do domu sąsiada, ukraść jego własność i wyciągnąć go na zewnątrz w bieliźnie i z rękami związanymi na plecach.<br /><br />W takiej sytuacji, w której jedyna różnica między policjantem a jakimkolwiek innym napadającym kogoś zbirem to odznaka i naszywka, większość ludzi reaguje pytaniem – <span style="font-weight: bold; font-style: italic;">„Ciekawe, co zrobił?”.</span><br /><br />Możesz odnieść się do tego stwierdzenia emocjonalnie, sądząc, że jestem niesprawiedliwy – i myślę, że większość czytelników tego wpisu zareagowałaby w taki właśnie sposób. Instynktownie myślisz, że porównywanie funkcjonariuszy policji z pierwszym lepszym bandytą wyważającym w środku nocy drzwi domu sąsiada jest nieuprawnione i nieuczciwe. Ale dlaczego tak reagujesz? Nie napisałem niczego, co miałoby skłonić cię do uwierzenia, że te sytuacje czymś się różnią. Przeciwnie: opisałem <span style="font-weight: bold;">dokładnie taką samą sytuację</span> i dokładnie ten sam rodzaj przestępstwa. Jedyna różnica polega na tym, <span style="font-weight: bold;">kto go dokonał.</span><br /><br />Twierdzę, że ocenie moralnej podlega sam czyn, niezależnie od tego, „kto” go dokonał. Zabicie człowieka jest złe, niezależnie od tego, kto zabija – chyba że w samoobronie – tak samo jak kradzież jest zła, niezależnie od tego, kto kradnie. A może powiedziałbyś, że niektórzy ludzie mają prawo mordować, niektórzy mają prawo kraść – a inni nie?<br /><br />Myślę, że tak byś powiedział – sądzę, że potępiasz pewnych ludzi za dokonywanie określonych czynów, a jednocześnie pochwalasz innych za robienie dokładnie tego samego. Byłbym nawet gotów stwierdzić, że większość osób dokonuje moralnej oceny innych nie na podstawie tego, co robią, ale w zależności od tego, <span style="font-weight: bold;">kim są.</span> I właśnie z tego powodu jesteśmy pogrążeni w tak niewiarygodnym chaosie.<br /><br />Zilustrujmy tę tezę, używając przedstawionych powyżej przykładów. Mordowanie i kradzież to bezprawne, nikczemne czyny – są po prostu <span style="font-weight: bold;">złe.</span> Zgadzasz się? Myślę, że tak. Zatem powinniśmy moralnie potępić każdego, kto zabija i kradnie – nie w zależności od tego, kto to robi, ale od samego czynu i okoliczności, w jakich został popełniony. Możemy wykazać zrozumienie wobec kogoś, kogo zaatakowano bezpośrednio; kogoś, kto w desperacji i strachu o własne życie zabija napastnika. Wciąż podlega odpowiedzialności za swój czyn, ale jego przestępstwo zostało dokonane w stanie wyższej konieczności, więc możemy być skłonni do odstąpienia od kary – a przynajmniej nie osądzać tego człowieka tak surowo, jak gdyby był agresorem.<br /><br />To samo dotyczy kradzieży, jeśli uznalibyśmy ją za coś złego niezależnie od sytuacji. Bylibyśmy prawdopodobnie skłonni myśleć, że to w porządku, gdy ktoś „odbiera” [<span style="font-style: italic;">“steal back”</span> – dosłownie: „odkrada”] to, co mu już wcześniej ukradziono. Niektórzy uznaliby, że jest OK, jeśli przymierająca głodem osoba kradnie jedzenie albo bez pytania korzysta z cudzego schronienia – bo znajduje się w rozpaczliwej sytuacji. Podobnie, najpewniej oburzyłoby nas, gdyby jakiś przedstawiciel klasy średniej okradał ludzi w sąsiedztwie – przypuszczalnie poczulibyśmy się szczególnie oburzeni, gdyby to był ktoś bogaty.<br /><br />A co, gdyby chodziło o systematyczną grabież, dokonywaną dzień w dzień przez najbogatszą z istniejących organizację przestępczą? Bylibyśmy tak wściekli, że nie moglibyśmy usiedzieć w miejscu. Chyba że nazwalibyśmy tę organizację przestępczą „Państwem”. To samo dotyczy zabójstw – nie oceniamy ludzi mordujących w imieniu rządu w taki sam sposób, jak innych. Niektórzy posuwają się nawet do stwierdzenia, że ludzie pracujący dla rządu mają „Prawo” zabijać.<br /><br />Pomyśl raz jeszcze o zbirze, a może bandzie zbirów, która w środku nocy wyważa drzwi twojego sąsiada. Podkradają się do jego domu, wyłamują drzwi i, wrzeszcząc, z bronią w ręku wpadają do środka. Twój sąsiad – przerażony – budzi się i sięga po jakikolwiek znajdujący się pod ręką środek obrony, który ma w swojej sypialni, i używa go przeciw pierwszemu bandycie, który pojawia się w drzwiach. Przestępcy odpowiadają ogniem i dosłownie szpikują ściany ołowiem. Niewiele zostaje z twojego sąsiada.<br /><br />To byłoby straszliwe przestępstwo.<br /><br />A teraz wyobraź sobie, że bandyci okazali się dużo szybsi – zdołali dostać się do sypialni sąsiada i związać go zanim byłby w stanie ich powstrzymać. Udało mu się jedynie zranić kilku z nich, ale nikogo nie zabił. Bandyci wyciągają sąsiada z domu w bieliźnie i pakują do swojej furgonetki, a przybyłych mieszkańców okolicznych domów informują, że „nie ma tu nic do oglądania” i że nie ma powodu do obaw. Wszystko, co zrobią, to zabiorą sąsiada ze sobą i zamkną go w swoim domu – obiecują, że będzie traktowany <span style="font-style: italic;">„fair”</span>, ale – ponieważ skrzywdził kilku z nich – musi zostać surowo ukarany.<br /><br />Niesprawiedliwość?<br /><br />Powiedziałbym, że tak. Ale w Stanach Zjednoczonych w ciągu paru ostatnich lat taka historia wydarzyła się kilka razy i sąsiedzi ofiary zawsze reagowali myślą, że musiała ona zrobić coś złego i że „sama się o to prosiła”. Powód? Bandyci wymachiwali odznakami i nazywali się „policjantami”.<br /><br />Automatyczną reakcją sąsiadów nie było: „O Boże! Co oni robią!” – co, jak można mniemać, uznalibyśmy za „normalny” odruch, ale: „Ciekawe, co zrobił?”. Sąsiad nie jest uważany za niewinnego dopóki nie udowodnią mu winy, ale raczej od razu osądzany i zapominany – przez ludzi, którzy znali go od lat. Wszystko dlatego, że dokonujący włamania bandziorzy zostali do tego uprawnieni przez państwo i w związku z tym określeni mianem „policjantów”.<br /><br />W wielu spośród tych najnowszych przypadków, które wszystkie są dostępne np. na YouTube i opisane na blogach, nie istniała absolutnie żadna przyczyna, dla której „policja” miałaby szturmować akurat te domy, do których się wdarła. W niektórych przypadkach „policjanci” po prostu pomylili adres; w innych otrzymali od kogoś informację, że mieszkająca w danym domu osoba popełnia przestępstwo. W większości przypadków podejrzewali kogoś o posiadanie narkotyków takich jak marihuana – co, oczywiście, stanowiło wystarczający powód do wyważania drzwi w środku nocy i atakowaniu kogoś śpiącego spokojnie we własnym łóżku.<br /><br />Cóż, zastanawiasz się pewnie, co stało się z osobami wplątanymi w sprawę? W większości przypadków człowieka zaatakowanego przez „policję” oskarżono o napaść na funkcjonariuszy, ponieważ usiłująca bronić się ofiara zadała im obrażenia. W niemal stu procentach przypadkach policjanci zostali uwolnieni od wszelkich zarzutów, jeśli je w ogóle wysuwano. Jedyna lekcja, jaką możemy wyciągnąć z tych wydarzeń, jest taka: policja nie robi niczego złego, nawet jeśli bez <span style="font-weight: bold;">jakiegokolwiek</span> powodu napada cię w środku nocy w twoim własnym domu, natomiast ty znajdujesz się w poważnych kłopotach, jeśli próbujesz się bronić. Gdy następnym razem padniesz ofiarą włamywacza (albo policjanta), upewnij się, że biernie zaakceptujesz cokolwiek ci się przydarzy.<br /><br />Cóż, może się to wszystko wydawać niesprawiedliwe wobec „biednych” funkcjonariuszy policji atakujących bezbronne osoby w środku nocy. Ale ten tekst to nie atak na policję, ani nawet na żadnego konkretnego policjanta. To atak na <span style="font-weight: bold;">ciebie.</span> Do opisanych zdarzeń dochodzi i będzie dochodzić dlatego, że ludzie tacy, jak ty, reagują tak samo jak ty: kiedy ktoś zostaje brutalnie zaatakowany, reagujesz w obronie ofiary – chyba że napastnik nosi mundur.<br /><br />Morderstwo to coś złego i prawdopodobnie zarówno ty i ja wpadlibyśmy w śmiertelne przerażenie, widząc na naszej ulicy zabójcę – ale ty ucieszyłbyś się i czułbyś dumę, gdyby zabójca nosił mundur funkcjonariusza Państwa. Ja – nie. Agresja to coś złego i bylibyśmy przerażeni, gdyby banda zbirów zaatakowała nas albo kogoś, kogo kochamy – stanęlibyśmy po stronie ofiary. Ale ty z dużym prawdopodobieństwem zdecydowałbyś się uznać <span style="font-weight: bold;">napastników</span> za ofiary – gdyby nosili mundury.<br /><br />Co takiego ma w sobie mundur, że czyni występek cnotą? Pozwólcie, że wyjawię wam sekret: mundur nie ma w sobie <span style="font-weight: bold;">niczego,</span> co dawałoby ci prawo do zabijania, rabowania, niszczenia i agresji. Negatywną postacią jest nie tylko osoba popełniająca przestępstwo – tzn. dokonująca <span style="font-weight: bold;">napaści [bezpośrednio]</span> – ale w dużym stopniu <span style="font-weight: bold;">ty.</span> To ty stanowisz problem – bo tak długo, jak reagujesz nie na przestępstwo, ale na to, co nosi agresor, nie ma dla tego świata nadziei.<br /><br />Jak wspomniałem, nie piszę tego z intencją krytykowania funkcjonariuszy policji, chociaż bez wątpienia są oni winni wielu niesprawiedliwości. Ten tekst jest o tobie, o twoich przestępstwach i o tym, jak twoja zdeprawowana moralność niszczy świat. Ty jesteś współsprawcą morderstw, gwałtów i kradzieży – dopóki na nowo nie przemyślisz swojej moralności.<br /><br />_______<br /><br />Tłumaczenie na podstawie:<br />Per Bylund, <a href="http://www.perbylund.com/blog/?p=68"><span style="font-style: italic;">The Name, Not the Act</span></a>, <a href="http://www.perbylund.com/blog/?p=68">http://www.perbylund.com/blog/?p=68</a><br /><br /><span style="font-style: italic;">The Name, Not the Act</span> opublikowano na blogu Pera Bylunda <a href="http://www.perbylund.com/blog/">Colliding Softly with the World of Ideas</a> 12 maja 2008 r.<br /><br /><br /><br /><br /><br /></div>Luke7777777http://www.blogger.com/profile/02256475762585432927noreply@blogger.com0