2007/06/30

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Zapobieganie tragedii – wolnorynkowa analiza aborcji”

Aborcja jest zawsze tragedią i jednym z najsmutniejszych zdarzeń na tym świecie. Rządowe „rozwiązania” też są zawsze katastrofalne, więc trudno zrozumieć, jak połączenie tragedii z katastrofą może przynieść dobre rozwiązanie. Mieszanie arszeniku z rtęcią nie rozwiązuje problemu trucizny – a łączenie opartej na przemocy nieskuteczności Państwa z tragedią aborcji nie rozwiązuje kwestii planowania rodziny.

Wszyscy, którzy chcieliby zmniejszenia liczby aborcji – z pewnością racjonalne i wrażliwe osoby – muszą przyznać, że upoważnienie rządu do walki z aborcją daje mu także upoważnienie do promowania aborcji. Rząd korzysta obecnie z tego upoważnienia w paskudny sposób. Najlepsza metoda na zmniejszenie liczby aborcji to wycofanie państwowych subwencji i zezwolenie na to, aby osoby angażujące się w ryzykowne zachowania seksualne ponosiły ich ekonomiczne i społeczne konsekwencje.

Zredukowanie przypadków aborcji nie jest bardzo skomplikowane. Aborcji dotyczą te same prawa podaży i popytu, co każdej innej dziedziny ludzkiego działania. Krótko mówiąc: każde działanie, które jest subsydiowane, stanie się częstsze, a każde działanie, które jest opodatkowane, stanie się rzadsze. Liczba aborcji spadnie tylko wtedy, kiedy przestanie ona być dotowana – i kiedy odpowiedzialne planowanie rodziny nie będzie opodatkowane.

Aborcja zdarza się bardzo rzadko w stabilnym małżeństwie i zazwyczaj dokonuje się jej tylko w ekstremalnych warunkach finansowych lub medycznych. Przytłaczająca większość aborcji dotyczy kobiet niezamężnych albo kobiet w niestałych związkach. Szczególnie w ciągu ostatnich pięćdziesięciu paru lat, seksualność została na siłę oddzielona od małżeństwa i prokreacji. To absolutnie przewidywalna – choć absolutnie okropna – konsekwencja, biorąc pod uwagę rolę Państwa w niszczeniu stabilnych struktur rodzinnych.

Subsydiowanie aborcji

Ogólnie rzecz biorąc, każdy program, który subsydiuje zachodzenie w ciążę przy braku stabilnej struktury rodzinnej, będzie też zachęcał do aborcji. W szczególności państwowe dotacje, które zachęcają do poszukiwania przyjemności seksualnej przy braku cnoty czystości, stabilności finansowej (lub przynajmniej perspektyw) i osobistej odpowiedzialności, przyczynią się do zwiększenia liczby aborcji. Kiedy finansowe i społeczne konsekwencje zajścia w ciążę są minimalizowane przez państwowe programy, nieuchronnie zwiększy się liczba ryzykownych zachowań seksualnych – a rezultatem będzie zwiększona liczba zarówno ciąż, jak i aborcji.

Regulowanie lub łagodzenie finansowych konsekwencji niechcianych ciąż bezpośrednio zmienia decyzje kobiet dotyczące zachowań seksualnych i partnerów. Urodzenie dziecka z nieprawego łoża jest jedną z najbardziej kosztownych decyzji, jaką kobieta może podjąć – wstrzymać rozwój naukowy, emocjonalny i karierę zawodową. Fizyczna niemożność wykonywania pracy zarobkowej i jednoczesnego troszczenia się o niemowlę wpędza większość młodych niezamężnych matek w uzależnienie, wyczerpanie i nędzę. „Obciążenie” dzieckiem zmniejsza szanse niezamężnej kobiety na poznanie przyzwoitego mężczyzny i dobre małżeństwo. Taka kobieta ma do zaoferowania dziecko i znaczne wydatki. Prawdopodobnie jest też niezbyt gospodarna. W dodatku trudno umawiać się na randki, kiedy trzeba karmić piersią. Z tych i wielu innych powodów niezamężne matki często wiążą się z niestałymi, niewiarygodnymi mężczyznami, żeby po prostu mieć jakiegoś faceta pod bokiem. Nieuchronnie wzrastają szanse na urodzenie kolejnego dziecka – niestety, bez analogicznego wzrostu stabilności związku.

Dlatego właśnie w przeszłości społeczeństwo poświęcało sporo wysiłku na to, aby kobiety nie zachodziły w ciążę przed zawarciem małżeństwa. Olbrzymie koszty finansowe spowodowane narodzinami dziecka poza związkiem spadały zwykle na rodziców; zatem to rodzice starali się ze wszystkich sił, aby zapobiec takiej katastrofie. Ta potrzeba, właściwa wszystkim rodzicom, była powszechnie przyjęta w społeczeństwie i stworzyła niemal nieprzeniknioną sieć przyzwoitek. (Społeczny samokontrola oparta na indywidualnej inicjatywie to jedyny sposób, w jaki kiedykolwiek udawało się – i uda – rozwiązać problemy społeczne w sposób zapewniający wystarczającą stabilność.)

Utrzymywanie dziecka od narodzin do osiemnastego roku życia kosztuje w obecnym systemie około 250.000 dolarów. Na wolnym rynku, gdzie działa w pełni sprywatyzowana i wspierana dobrowolnymi datkami edukacja, opieka zdrowotna, budownictwo mieszkaniowe i tak dalej, ten koszt zwiększyłby się. (Do wszystkich przerażonych tą perspektywą: pamiętajcie, że przestałoby istnieć jakiekolwiek opodatkowanie i państwowe regulacje.)

Kiedy wkracza państwo opiekuńcze, wszystko się zmienia. Jeśli młoda kobieta zachodzi w ciążę poza małżeństwem, może całkiem nieźle żyć. Nigdy nie będzie bogata – prawdopodobnie nawet nie będzie należeć do klasy średniej – ale przetrwa, korzystając z wybranych spośród setek dotacji, którymi państwo zasila matki w trudnej sytuacji materialnej.

Państwowe zasiłki, państwowy system opieki zdrowotnej, dodatki na dziecko, kupony na jedzenie – samotna matka może polegać na pomocy Państwa jeszcze w wielu innych dziedzinach. Kiedy jej dziecko podrośnie, Państwo zapłaci za jego edukację. Potrzeba wziąć autobus? Na to też jest dotacja. Podrzucić dziecko do biblioteki? Dotacja. Opieka nad dzieckiem też jest dotowana – i mieszkanie (poprzez kontrolę czynszu albo rządowe budownictwo mieszkaniowe). Trzeba iść do dentysty? Nie ma problemu – dotacje pokryją większość rachunków, a może nawet wszystkie. Ilość pieniędzy i środków dostarczana niezamężnym matkom przez Państwo jest dosłownie oszałamiająca. A kiedy matka się zestarzeje? Nie ma się czym martwić, jeżeli nie była w stanie oszczędzić zbyt dużo – zatroszczy się o nią Państwowa Ubezpieczalnia!

Ponieważ zajście w ciążę nie jest już „kwestią życia i śmierci”, młoda kobieta ma dużo mniejszą motywację, żeby zachować cnotę do chwili, kiedy spotka właściwego mężczyznę. Nie będzie miała raju pod względem finansowym, ale spokojnie da sobie radę – i uniknie ciężkiej pracy w niewdzięcznym zawodzie. Jeżeli masz w perspektywie dziesięciolecia harówki zanim zaczniesz jakąś przyzwoitą karierę, „Plan B jak Berbeć” może się wydawać całkiem atrakcyjny!

Poprzez system dotacji Państwo zwodzi młode kobiety, zachęcając do szkodliwych dla nich decyzji i spychając w świat uzależnienia i niebezpiecznego stylu życia. Jeżeli te kobiety mają córki, będą one dorastały w świecie pełnym niestałych mężczyzn, bez miłości i przewodnictwa oddanego ojca. Jakie są szanse, że te dziewczyny będą odpowiedzialnie kierowały swoim życiem płciowym? Nie zerowe, oczywiście, ale niezbyt wielkie.

W ten sposób stwarza się sytuację, w której wzrasta liczba aborcji. Przeprowadzenie niepotrzebnej aborcji to jeden z najbardziej odrażających przykładów preferowania zysków krótkoterminowych od długoterminowych. Subsydiowanie tego błędu to nie najlepsza metoda zachęcania do rozsądniejszego postępowania.

Opodatkowanie planowania rodziny

Bardzo trudno podejmować dobre decyzje, kiedy wszyscy wokół podejmują złe. Albo się dostosowujesz i pakujesz w bagno, albo odwracasz, wywołując społeczny ostracyzm, a bardzo często otwartą wrogość. Kiedy liczba nieplanowanych ciąż (do których zachęca państwowy system subsydiów) osiąga pewien pułap, stają się one normą, czymś, „czego nie należy krytykować”. Młode kobiety, aby nie stracić przyjaciół i nie zostać skrytykowane jako „te lepsze”, często decydują, że ryzykowne zachowania seksualne są cool. Niezbyt wiele kobiet potrafi się oprzeć tej kombinacji „akceptacji społecznej” i wspomnianych bodźców finansowych.

A jakie inne możliwości mają te młode kobiety, które zdecydują się postępować moralnie i unikać ryzykownych zachowań? Co się im proponuje? Płace minimalne, wspierane przez państwo monopole, przeregulowanie, zabójcze podatki, ogłupiające programy szkoleniowe i tysiące innych czynników politycznych, które praktycznie do zera zredukowały szanse na znalezienie pracy przez osoby biedne i niewykwalifikowane. Pracy brakuje, podatki są wysokie, właściwie nie da się robić kariery. Szkoły państwowe nie potrafią nauczyć ubogiej młodzieży niczego pożytecznego, więc studia też chyba nie wchodzą w rachubę. Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że produktywny i dobry styl życia jest niszczony w stopniu odwrotnie proporcjonalnym do tego, w jakim zachęca się do nieodpowiedzialności i dążenia do natychmiastowej satysfakcji.

Dotychczas mówiliśmy wyłącznie o kobietach – a co z mężczyznami? Jak wpłynęły na ich zachowanie zasadnicze zmiany wartości społecznych? W miarę jak słabną negatywne konsekwencje rozwiązłości, mężczyźni przyzwyczajają się do krótkotrwałych związków z płcią piękną. Im więcej kobiet decyduje się na ryzykowne zachowania seksualne, tym bardziej obniża się wśród mężczyzn wartość wykształcenia, prawości i ciężkiej pracy. Miejsce zdewaluowanych cnót męskich zajmują antywartości. Kobiety wybierają „ostrych” facetów albo facetów, którzy mają dużo forsy, albo członków gangów, którzy cieszą się statusem „drapieżników”. Cały ekosystem seksualnej atrakcyjności i zapewniania stabilności finansowej zostaje odwrócony do góry nogami. Mężczyźni uważani niegdyś za przegranych stają się zwycięzcami – i na odwrót.

Kobieta, która szuka „porządnego” mężczyzny dostrzega wyraźny niedobór takich ideałów. Jeżeli wybierze takiego ekscentryka zamiast niewiarygodnego podrywacza, mogą ją spotkać szyderstwa rówieśniczek. „Porządnych mężczyzn” spotyka się coraz rzadziej – a w dodatku są obiektem drwin. Kobiecy wdzięk, którym niegdyś zdobywało się wierność mężczyzny, staje się dziś magnesem dla płytkich i niestałych niedojrzałych mężczyzn, szukających kolejnych osób do „zaliczenia”.

Kwestie takie jak aborcja, są tak złożone, że nie da się ich rozwiązać bez odniesienia do zmiennego systemu nagradzania i karania, stworzonego przez rozrastające się i brutalizujące Państwo. Tak jak w przypadku innych problemów społecznych, rozwiązanie musi opierać się na zasadzie dobrowolności i brać pod uwagę finansowe, społeczne i moralne realia biologii i ekonomii.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, Preventing Tragedy - A Free Market Analysis of Abortion, http://freedomain.blogspot.com/2006/02/preventing-tragedy-free-market.html


2007/06/25

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Życie bez rządu – nie tak dalekie, jak się wydaje”

Zawsze jestem zdumiony, kiedy ktoś odrzuca możliwość zaistnienia społeczeństwa bezpaństwowego, domagając się, żebym dostarczył dowodu, że takie społeczeństwo kiedykolwiek istniało albo mogłoby kiedykolwiek funkcjonować.

– Ależ mogę ci podać przykład perfekcyjnie działającej pokojowej społeczności nie opartej na przemocy w tej sekundzie – odpowiadam.

– Tak? – sceptycznie spyta mój rozmówca. – Gdzie?

– No cóż, to... ty!

To bardzo proste stwierdzenie zazwyczaj wywołuje absolutne zaskoczenie. – O czym ty mówisz?

– No cóż, czy masz żonę? – pytam.

– Tak, ale...

– Czy zmusiłeś ją, żeby za ciebie wyszła?

– O czym ty mówisz?

– Kiedy się oświadczałeś, czy przyłożyłeś jej do skroni pistolet i zagroziłeś, że pociągniesz za spust, jeśli za ciebie nie wyjdzie?

– Nie, ale...

– Masz pracę?

– Tak...

– A kiedy poszedłeś na rozmowę kwalifikacyjną, czy trzymałeś nóż przyłożony do gardła swojego potencjalnego pracodawcy, dopóki nie dostałeś roboty?

– Nie...

– Chodziłeś do szkoły?

– Oczywiście! Ale co...

– A kiedy chciałeś dostać szóstkę, ciężko pracowałeś, czy porywałeś córkę nauczyciela i trzymałeś ją jako zakładniczkę, dopóki nie dostałeś żądanej oceny?

– Nie, ale...

– Okradasz sklepy? Wychodzisz z restauracji bez uregulowania rachunku? Tankujesz na stacji i uciekasz bez płacenia? Jeśli chcesz zorganizować imprezę, gromadzisz gości pod przymusem, grożąc im bronią?

Odpowiedź jest zawsze ta sama. Oczywiście nie! Przez ostatnie dwadzieścia lat, prowadząc tysiące rozmów, ani razu nie spotkałem nikogo, kto systematycznie używałby przemocy. Spotkałem parę osób, które uczestniczyły w barowych bójkach, słyszałem opowieści o kilku nieudanych małżeństwach i widziałem trochę dość paskudnych rodziców, ale ani razu nie spotkałem nikogo, kto regularnie i systematycznie używałby przemocy, aby wymusić na innych posłuszeństwo.

Więc, naturalnie, jestem dość zdezorientowany, kiedy ludzie domagają się ode mnie historycznego dowodu na istnienie społeczeństw bez przemocy. To tak, jakby zdyszany człowiek chciał ode mnie dowodu na istnienie powietrza.

Ty nie używasz przemocy w swoim życiu. Ty nie zmuszasz ludzi do spełniania twoich żądań. Ty nie strzelasz, nie dźgasz nożem, ani nie trujesz ludzi, którzy się z tobą nie zgadzają.

I domyślam się, że nie znasz nikogo, kto by to robił.

Pomyśl nad tym przez chwilę. Pomyśl o najbliższej i dalszej rodzinie, o wszystkich w pracy, o menadżerach, pracownikach i klientach. Pomyśl o mężczyźnie, który pilotuje twój samolot, o kobiecie, która naprawia twój samochód, o nastolatku, który dostarcza twoją gazetę. Pomyśl o tysiącach ludzi, których spotkałeś w całym swoim życiu. Ilu spośród ludzi, których spotkałeś w dorosłym życiu, kiedykolwiek użyło przeciw tobie przemocy?

Założę się, że żaden.

To faktycznie nadzwyczajne, kiedy się nad tym zastanowić. Patrząc na swoje własne życie, widzisz liczącą setki czy tysiące ludzi społeczność złożoną wyłącznie z pacyfistów. Społeczność złożoną z ludzi, którzy rozstrzygają wszystkie spory bez wyciągania noży albo pistoletów.

Oczywiście, odpowiedź brzmi zazwyczaj: ludzie nie używają przemocy, ponieważ Państwo ma sądy i policję i tak dalej, a bez państwowej ochrony żylibyśmy w mitycznym stanie natury, kradnąc i zabijając się nawzajem.

To ciekawy zarzut, ale trudno mi brać go bardzo poważnie, bo wszystko, o co muszę w odpowiedzi zapytać, to:

– Czy kiedykolwiek naprawdę próbowaliście skorzystać z państwowego systemu sprawiedliwości?

Oczywiście, nie. Gdyby spróbowali, nie mówiliby tak beztrosko o „cienkiej niebieskiej linii” [policji], która jest jedynym, co powstrzymuje nas od kanibalizmu. I to nie obawa przed policją powstrzymuje cię od wyrzucania śmieci na trawnik sąsiada, ale raczej naturalna chęć życia w zgodzie z ludźmi wokół ciebie.

Jasne, są ludzie używający przemocy, aby przeprowadzić swoją wolę – ale przed kryminalistami możesz się obronić. Nie możesz się bronić przed Państwem.

Czy to podejście udowadnia, że społeczeństwo bezpaństwowe zadziała bezbłędnie? Oczywiście, nie. Mam jednak nadzieję, że pozwoli ci zobaczyć, że w twoim życiu bezpaństwowa, pokojowa społeczność funkcjonuje wspaniale! Nie spodziewam się, że to podejście przekona cię o praktyczności społeczeństwa bez państwa jako takiego, ale w społeczeństwie, w którym ty żyjesz – z pewnością najistotniejszym z twojego punktu widzenia – wyraźnie pokazuje fakt, że brak przemocy to norma, a dobrowolna współpraca to sposób, w jaki większość ludzi faktycznie żyje.

Innymi słowy, jeżeli spojrzymy na nasze własne życie, odsuwając na bok propagandę i strach, staje się jasne, że społeczeństwa bezpaństwowe są nie tylko możliwe w przyszłości, ale działają i mają się dobrze tu i teraz. Aby zobaczyć przyszłość wolności, wystarczy, że spojrzymy w lustro dziś.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, Life Without Government: It’s Not As Distant As You Think, http://freedomain.blogspot.com/2006/05/life-without-government-its-not-as.html



2007/06/23

Link: Stefan Molyneux "Najgorsze. Zebranie. W życiu!"

Stefan Molyneux w artykule „Najgorsze. Zebranie. W życiu!” przedstawia proste rozwiązanie skomplikowanych problemów biznesowych.

Tekst w języku polskim jest dostępny tutaj:
http://liberalia.wordpress.com/2007/03/10/stefan-molyneux-najgorsze-zebranie-w-zyciu/

Oryginalną wersję "Worst. Meeting. Ever!" można przeczytać tutaj:
http://www.lewrockwell.com/molyneux/molyneux31.html

_______

Tytuł tekstu to aluzja do słów: „Najgorszy. Odcinek. W życiu” ("Worst. Episode. Ever"). Wypowiada je bohater serialu The Simpsons Jeff Albertson, znany szerzej jako Comic Book Guy.

Wybór cytatów z Jeffa Albertsona można znaleźć tutaj:
http://en.wikiquote.org/wiki/Comic_Book_Guy


2007/06/16

Tłumaczenie: Arthur Conan Doyle „Kciuk inżyniera”

Ze wszystkich spraw, o których rozwiązanie proszono Sherlocka Holmesa przez wszystkie lata naszej serdecznej przyjaźni, tylko dwie rozpoczęły się od wizyty pewnych ludzi w moim gabinecie: sprawa kciuka pana Hatherleya oraz szaleństwa pułkownika Warburtona. Ten drugi przypadek dawał być może większe pole do popisu dla wnikliwego i oryginalnego obserwatora, ale pierwsza sprawa tak dziwnie się zaczęła, a jej przebieg był tak dramatyczny, że bardziej zasługuje na wyróżnienie - nawet jeśli dała mojemu przyjacielowi mniej sposobności do zastosowania metody dedukcji, dzięki której osiągał tak wspaniałe rezultaty.

Całe wydarzenie, o ile mi wiadomo, było kilka razy omawiane w prasie - ale wrażenie, jakie robi opis zajmujący pół kolumny druku, jest nieporównywalnie mniejsze od tego, jakie odnosi się, gdy fakty powoli wyłaniają się przed naszymi oczami, a każde nowe odkrycie stanowi kolejny krok prowadzący do rozwiązania zagadki.

Zdarzenia towarzyszące sprawie Hatherleya wywarły na mnie głębokie wrażenie, które nawet teraz, po dwóch latach, prawie się nie zatarło.

Było to latem 1889 roku, niedługo po moim ślubie. Powróciłem do praktyki lekarskiej i ostatecznie porzuciłem Holmesa w mieszkaniu na Baker Street. Niemniej jednak wciąż go odwiedzałem, a od czasu do czasu nawet namawiałem do porzucenia cygańskiego stylu życia i złożenia mi wizyty.

Liczba moich pacjentów stale się powiększała, a ponieważ tak się złożyło, że mieszkałem nieopodal dworca Paddington, kilku z nich było pracownikami stacji. Jednego z nich wyleczyłem z bolesnej i przewlekłej choroby - a on nieznużenie reklamował moje umiejętności i namawiał każdego chorego, na którego mógł mieć jakikolwiek wpływ, aby skorzystał z moich usług.

Pewnego ranka, na krótko przed godziną siódmą, obudziło mnie stukanie do drzwi. Była to służąca, która oznajmiła, że z Paddington przybyły dwie osoby i czekają w gabinecie. Pospiesznie się ubrałem i zbiegłem po schodach, gdyż z doświadczenia wiem, że osoby przybywające koleją rzadko miały do mnie błahą sprawę. Na dole spotkałem swojego starego sprzymierzeńca, konduktora, który wyszedł właśnie z gabinetu i dokładnie zamknął za sobą drzwi.

- Już tam jest - wyszeptał, wskazując kciukiem za siebie. - Wszystko z nim w porządku.

- O co chodzi? - zapytałem, ponieważ jego zachowanie wskazywało na to, że zamknął w moim gabinecie jakiegoś dziwacznego osobnika.

- To nowy pacjent - wyszeptał. - Pomyślałem, że przyprowadzę go osobiście - tak, by nie zdołał umknąć. Jest w gabinecie - cały i zdrowy. Muszę już iść, doktorze, mam swoje obowiązki, tak samo jak pan.

Z tymi słowami mój wierny sojusznik wyszedł, nie dając mi nawet czasu na podziękowanie.

Wszedłem do gabinetu i zastałem tam siedzącego przy stole człowieka. Ubrany był w tweedowy garnitur o barwie wrzosu, a czapkę z miękkiej tkaniny położył na moich książkach. Jedną z jego dłoni spowijała chustka, cała poplamiona krwią. Był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, a rysy twarzy zdecydowanie męskie. Ale jego nadzwyczajna bladość sprawiała wrażenie, jakby całym wysiłkiem woli starał się opanować silne zdenerwowanie.

- Przykro mi, że zbudziłem pana o tak wczesnej porze - powiedział. - Ale spotkał mnie tej nocy bardzo poważny wypadek. Przyjechałem dziś rano pociągiem, a gdy na stacji zapytałem o lekarza, jakiś zacny człowiek był uprzejmy przyprowadzić mnie do pana. Dałem służącej bilet wizytowy, ale widzę, że zostawiła go na stoliku.

Wziąłem wizytówkę i rzuciłem na nią okiem: „Pan Victor Hatherley, inżynier hydraulik, Victoria Street 16A (trzecie piętro)”. Teraz znałem już nazwisko, zawód i adres mojego porannego pacjenta.

- Przykro mi, że musiał pan na mnie czekać - powiedziałem, sadowiąc się na w fotelu. - Jak rozumiem, przychodzi pan prosto z nocnej podróży, która z natury jest monotonna.

- Och! Takiej nocy nie można nazwać monotonną! - odparł i zaśmiał się. Śmiech jego był serdeczny, wzmagał się, pacjent odchylił się do tyłu w fotelu, cały się trząsł. Mój medyczny instynkt mówił, że śmiech ów jest niebezpieczny.

- Niech pan przestanie! - krzyknąłem. - No, opanuj się pan! - i nalałem mu trochę wody z karafki.

Nie zdało się to jednak na nic. Przeżywał jeden z histerycznych ataków, które dotykają ludzi silnego charakteru, kiedy starają się opanować jakiś wielki wstrząs, który się skończył. Wreszcie pacjent się uspokoił. Bardzo się zmęczył i mocno się czerwienił.

- Zrobiłem z siebie durnia - powiedział, łapiąc oddech.

- Wcale nie. Niech pan to wypije! - Dolałem nieco brandy do wody, a jego blade policzki znów nabrały koloru.

- Już mi lepiej! - powiedział. - A teraz, doktorze, zapewne będzie pan łaskaw zająć się moim kciukiem, albo raczej miejscem, w którym powinien się on znajdować.

Rozwiązał chustkę i wyciągnął rękę. Chociaż mam silne nerwy, wzdrygnąłem się na ten widok. Cztery sterczące palce i straszna czerwona gąbczasta rana w miejscu kciuka. Ucięto go lub wyrwano.

- Wielkie nieba! - krzyknąłem. - To okropna rana. Musiała mocno krwawić.

- Tak. Zemdlałem, gdy to się stało i sądzę, że przez dłuższy czas leżałem nieprzytomny. Kiedy się ocknąłem, zauważyłem, że wciąż krwawię, zawiązałem więc silnie na przegubie ręki chustkę, wzmacniając opatrunek gałązką.

- Wspaniale! Szkoda, że nie został pan chirurgiem.

- No cóż, to kwestia z dziedziny hydrauliki, a więc wchodzi w zakres mojej specjalności.

- Zadano ją bardzo ciężkim i ostrym narzędziem - stwierdziłem, oglądając ranę.

- Czymś w rodzaju tasaka - powiedział.

- Wypadek, jak przypuszczam?

- Bynajmniej.

- Co? Próbowano pana zamordować?

- I to jeszcze w jaki sposób!

- Przeraża mnie pan.

Przemyłem ranę, oczyściłem ją, opatrzyłem, w końcu przykryłem warstwą waty i fenolowanymi bandażami. Pacjent leżał, nie krzywiąc się z bólu, ale chwilami przygryzał wargi.

- No i jak? - zapytałem po skończeniu.

- Świetnie! Brandy i bandaż sprawiły, że czuję się jak nowo narodzony. Byłem bardzo osłabiony, ale naprawdę dużo przeszedłem.

- Lepiej niech pan nic nie mówi o tej całej sprawie. Niewątpliwie jest to dla pańskich nerwów niewskazane.

- Och, nie. Teraz już nie. Będę musiał donieść o zdarzeniu policji. Ale - między nami mówiąc - gdyby nie tak przekonujący dowód jak moja rana, zdziwiłbym się, gdyby uwierzyli memu opowiadaniu, jest ono bowiem bardzo niezwykłe i nie mam niczego przypominającego dowód, czym mógłbym je podeprzeć. A nawet jeśliby mi uwierzyli, wskazówki, których mogę im udzielić, są tak niejasne, że stawiają pod znakiem zapytania to, czy sprawiedliwości stanie się zadość.

- Ha! - zakrzyknąłem. - Jeżeli chce pan rzeczywiście wyjaśnić tę sprawę, bardzo doradzałbym przed zgłoszeniem na policji zwrócenie się do mojego przyjaciela, pana Sherlocka Holmesa.

- O, już słyszałem o tym człowieku - odpowiedział mój gość. - I byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zechciał zająć się moją sprawą. Chociaż, naturalnie, muszę także zawiadomić policję. Czy mógłby mu pan mnie polecić?

- Lepiej. Zabiorę pana prosto do niego.

- Byłbym panu ogromnie zobowiązany.

- Weźmiemy dorożkę i pojedziemy razem. Będziemy akurat na czas, aby zjeść razem z nim śniadanko. Czy to panu odpowiada?

- Tak. Nie odzyskam spokoju, póki nie opowiem o mojej przygodzie.

- Wobec tego mój służący wezwie dorożkę, a ja wrócę do pana za chwilkę.

Pobiegłem prędko na górę, krótko wyjaśniłem sprawę mojej żonie, a po pięciu minutach siedziałem już razem z nowym znajomym w dorożce, wiozącej nas na Baker Street.

Sherlock Holmes, jak się tego spodziewałem, siedział w salonie w niedbałej pozie, czytając drobne ogłoszenia w „Timesie” i paląc poranną fajkę, na której zawartość składały się prymki tytoniu do żucia oraz jego resztki z poprzedniego dnia, wszystkie starannie wysuszone i zebrane na gzymsie kominka. Przyjął nas w charakterystyczny dla siebie przyjazny sposób, kazał podać plasterki świeżego boczku oraz jajka i razem z nami zjadł obfity posiłek. Kiedyśmy skończyli, zaprosił naszego nowego znajomego, aby zajął miejsce na kanapie, podłożył mu poduszkę pod głowę i postawił koło niego szklankę brandy z wodą.

- Nietrudno zauważyć, że pańskie przeżycie było niezwykłe, panie Hatherley - zaczął Holmes. - Proszę, niech pan tu leży i czuje się zupełnie jak u siebie w domu. Proszę opowiadać wszystko, co pan wie, ale niech pan przerywa, gdy poczuje znużenie, i wzmocni się odrobiną alkoholu.

- Dziękuję - odrzekł mój pacjent. - Ale czuję się jak nowo narodzony od kiedy doktor założył mi opatrunek, a pańskie śniadanie, jak sądzę, dokończyło kuracji. Chciałbym zabrać panom tak mało ich cennego czasu, jak to tylko możliwe, więc od razu zacznę opowiadać moje dziwne przygody.

Holmes usiadł w swoim dużym fotelu ze znużoną, senną twarzą, która ukrywała jego żywą i przenikliwą naturę, ja usadowiłem się naprzeciw niego i wespół słuchaliśmy w ciszy dziwnej historii naszego gościa.

- Muszą panowie wiedzieć - zaczął - że jestem sierotą i kawalerem, mieszkam zaś samotnie w wynajętym mieszkaniu w Londynie. Z zawodu jestem inżynierem hydraulikiem i nabyłem dużego doświadczenia terminując przez siedem lat w "Venner and Matheson", znanej firmie w Greenwich. Dwa lata temu kontrakt wygasł, a ponieważ otrzymałem dość znaczną sumę pieniędzy po śmierci mego biednego ojca, postanowiłem założyć własne przedsiębiorstwo i wynająłem na siedzibę lokal na Victoria Street.

Przypuszczam, że dla każdego, kto po raz pierwszy sam prowadzi interes, jest to przykre przeżycie. Dla mnie było wyjątkowo przykre. W ciągu dwóch lat udzieliłem trzech konsultacji i wykonałem jedną drobną pracę - i to absolutnie wszystko. Mój całkowity zarobek wyniósł 27 funtów i 10 szylingów. Każdego dnia od dziewiątej rano do czwartej po południu czekałem w mojej izdebce, aż w końcu zacząłem tracić nadzieję i nabierałem przekonania, że nigdy nie zdobędę żadnej klienteli.

Wczoraj jednak, gdy miałem właśnie opuścić biuro, wszedł mój pracownik i powiedział, że czeka na mnie jakiś człowiek, który ma do mnie interes. Przyniósł jego wizytówkę, na której przeczytałem: „pułkownik Lysander Stark”. Zaraz potem wszedł sam pułkownik, wzrostu wyższego niż przeciętny, ale niezwykle chudy. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział równie chudego człowieka. Całej jego twarzy ostrości dodawały nos i podbródek i wydawało się, że skóra na jego wystających kościach policzkowych w każdej chwili może pęknąć. Niemniej jego szczupłość wydawała się normalna, nie spowodowana żadną chorobą, miał bowiem ostre wejrzenie, dziarski krok i pewne siebie zachowanie. Ubrany był w strój codzienny, ale schludnie, a bliżej mu było, według mojego osądu, raczej do czterdziestki niż do trzydziestki.

- Pan Hatherley? - zapytał z lekkim niemieckim akcentem. - Polecono mi pana, panie Hatherley, nie tylko jako fachowca w swoim zawodzie, ale również człowieka taktownego i umiejącego dochować tajemnicy.

Ukłoniłem się, czując się tak, jak czułby się każdy młody człowiek, słysząc o sobie taką opinię.

- Czy mógłbym spytać, kto tak pochlebnie mnie scharakteryzował? - zapytałem.

- No cóż, będzie lepiej, jeżeli nie powiem panu tego w tej chwili. Z tego samego źródła dowiedziałem się, że jest pan sierotą i kawalerem, a mieszka samotnie w Londynie.

- To szczera prawda - odpowiedziałem. - Ale wybaczy pan stwierdzenie, że nie widzę żadnego związku między tymi faktami a moimi kwalifikacjami. Wydawało mi się, że chciał się pan zobaczyć ze mną w sprawie zawodowej.

- Niewątpliwie. Ale przekona się pan, że wszystko, co mówię, ma z nią związek. Mam dla pana zlecenie z zakresu pańskiej specjalności, ale wymaga ono, rozumie pan, absolutnej - powtarzam: absolutnej - dyskrecji, a tej, rzecz jasna, możemy spodziewać się bardziej po człowieku żyjącym samotnie niż na łonie rodziny.

- Jeżeli przyrzeknę dochować tajemnicy - powiedziałem - może pan absolutnie polegać na moim słowie.

Gdy to mówiłem, pułkownik patrzył na mnie badawczo i wydawało mi się, że nigdy jeszcze nie widziałem tak podejrzliwego i pytającego spojrzenia.

- Więc przyrzeka pan? - rzekł wreszcie.

- Tak, przyrzekam.

- Całkowite i bezwzględne milczenie - przed, w trakcie i po? Żadnej wzmianki o sprawie - ani w mowie, ani na piśmie?

- Dałem już panu moje słowo.

- Bardzo dobrze.

Nagle zerwał się i - przebiegłszy przez pokój jak błyskawica - gwałtownie otworzył drzwi. Korytarz był pusty.

- W porządku - powiedział, wracając na miejsce. - Wiem, że czasami pracowników nadmiernie interesują sprawy ich pracodawcy. Teraz możemy rozmawiać swobodnie.

Przysunął swoje krzesło bardzo blisko do mojego i znów zaczął wpatrywać się we mnie pytającym i świdrującym spojrzeniem.

Dziwne zachowanie tego chudego człowieka zaczęło budzić we mnie odrazę i coś na kształt obawy. Nawet strach przed utratą klienta nie mógł mnie powstrzymać przed okazaniem zniecierpliwienia.

- Proszę, niech pan przedstawi swoją sprawę - powiedziałem. - Mój czas jest cenny.

Niech Bóg wybaczy mi to ostatnie zdanie, ale słowa te wyrwały mi się same.

- Czy odpowiada panu 50 gwinei za pracę nocną? - zapytał.

- Jak najbardziej.

- Mówię o pracy nocnej, ale powinna ona trwać koło godziny. Chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii w sprawie hydraulicznej ubijarki, która się popsuła. Jeśli pokaże nam pan, co jest nie tak, my już sami niedługo ją naprawimy. Co pan sądzi o tej robocie?

- Praca wydaje się łatwa, a zapłata sowita.

- Właśnie tak. Chcielibyśmy, aby przyjechał pan dziś w nocy ostatnim pociągiem.

- Dokąd?

- Do Eyford w hrabstwie Berkshire. Jest to mała miejscowość blisko granicy z Oxfordshire, siedem mil od Reading. Z Paddington odchodzi pociąg, który przywiezie tam pana około 23.15.

- Bardzo dobrze.

- Przyjadę po pana powozem.

- A więc czeka nas przejażdżka?

- Tak, nasza siedziba leży na uboczu. To dobre siedem mil od stacji w Eyford.

- A więc prawie na pewno nie dotrzemy tam przed północą. Przypuszczam, że nie będzie żadnego pociągu powrotnego. Będę zmuszony zatrzymać się na noc.

- Jasne, z łatwością znajdziemy dla pana jakiś kąt do spania.

- To nie bardzo mi odpowiada. Czy nie mógłbym przyjechać o jakiejś stosowniejszej porze?

- Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli przyjedzie pan późno. Celem wynagrodzenia wszelkich niedogodności dajemy panu, młodemu i nieznanemu człowiekowi, zapłatę, za którą można by zasięgnąć opinii u najbieglejszych fachowców z pańskiej branży. Niemniej jednak, jeśli chciałby pan zrezygnować z tego zlecenia, to, rzecz jasna, wciąż jest mnóstwo czasu, aby to zrobić.

Pomyślałem o pięćdziesięciu gwineach i o tym, jak bardzo by mi się przydały.

- Bynajmniej - odrzekłem. - Z największą przyjemnością zastosuję się do pańskich życzeń. Chciałbym jednak zorientować się nieco dokładniej, czego pan ode mnie oczekuje.

- Naturalnie. To oczywiste, że przyrzeczenie dochowania tajemnicy, jakiego od pana wymagamy, wzmogło pańską ciekawość. Nie mam zamiaru zlecać panu czegokolwiek bez uprzedniego zaznajomienia go z całą sprawą. Przypuszczam, że nikt nas nie podsłuchuje?

- Z całą pewnością.

- A więc sprawa przedstawia się następująco. Zdaje pan sobie prawdopodobnie sprawę z tego, że ziemia foluszowa to cenny surowiec i że wydobywa się ją tylko w jednym czy dwóch miejscach w Anglii?

- Słyszałem o tym.

- Niedawno zakupiłem małą posiadłość - zupełnie maleńką - o 10 mil od Reading. Szczęście uśmiechnęło się do mnie i na jednym z moich pól odkryłem złoże ziemi foluszowej. Po zbadaniu okazało się jednak, że jest ono stosunkowo małe i że stanowi jedynie połączenie między dwoma o wiele większymi - znajdującymi się jednak na ziemi moich sąsiadów. Ci poczciwi ludzie byli całkowicie nieświadomi tego, że ich ziemia zawierała to, co jest niemal tak cenne, jak kopalnia złota. Naturalnie w moim interesie leżało zakupienie ich ziemi zanim odkryją jej prawdziwą wartość - ale, niestety, nie miałem żadnych funduszy. Wtajemniczyłem w sprawę kilku moich przyjaciół, a oni zasugerowali, abyśmy po cichu i w tajemnicy wydobyli nasze małe złoże i w ten sposób zdobyli pieniądze, które umożliwiłyby nam kupienie sąsiednich pól. To właśnie robimy od pewnego czasu, a w celu usprawnienia naszej działalności zainstalowaliśmy prasę hydrauliczną. Prasa owa, jak już wspomniałem, popsuła się i chcielibyśmy zasięgnąć pańskiej rady w tej sprawie. Strzeżemy naszej tajemnicy bardzo zazdrośnie i gdyby wyszło na jaw, że do naszego małego domku sprowadzamy inżynierów hydraulików, zaraz wzbudziłoby to podejrzenia, a potem - gdyby fakty wyszły na jaw - musielibyśmy pożegnać się z możliwością nabycia tych pól i realizacji naszych planów. To właśnie powód, dla którego domagałem się od pana przyrzeczenia, że nikomu nie powie pan o tym, iż jedzie dziś w nocy do Eyford. Mam nadzieję, że wszystko wyjaśniłem?

- Całkowicie pana rozumiem - powiedziałem. - Jedyną rzeczą, którą nie do końca pojmuję, jest to, jaki pożytek można mieć z prasy hydraulicznej przy wydobywaniu ziemi foluszowej, którą, o ile rozumiem, wykopuje się z ziemi jak żwir.

- Ach - odparł pułkownik od niechcenia. - Mamy swoją własną metodę. Prasujemy ziemię w cegły, aby nie ujawniać, co wydobywamy. Ale to szczegóły. Zaznajomiłem pana z całą tajemnicą, panie Hatherley, i pokazałem, jak mu ufam - mówiąc to, wstał. - Spodziewam się pana zatem w Eyford o 23.15.

- Z pewnością tam będę.

- I nikomu ani słowa.

Rzucił na mnie ostatnie długie, pytające spojrzenie, po czym, uścisnąwszy moją rękę przejmująco zimną dłonią, pospiesznie wyszedł z pokoju.

No cóż, kiedy zdołałem przemyśleć to wszystko na spokojnie, to, jak panowie zapewne się domyślają, bardzo się zdumiałem niespodziewanym zadaniem, które mi powierzono. Z jednej strony byłem, oczywiście, bardzo zadowolony, ponieważ wynagrodzenie było co najmniej dziesięć razy większe od tego, którego sam zażądałbym, gdybym ustalał cenę za swoje usługi, a ponadto zamówienie to mogło stanowić wstęp do kolejnych. Z drugiej strony twarz i zachowanie mojego klienta wywarły na mnie nieprzyjemne wrażenie i nie uważałem, aby jego tłumaczenie dotyczące ziemi foluszowej było wystarczającym wyjaśnieniem dla konieczności mojego przybycia o północy i dla niebywałego niepokoju, abym nikomu nie mówił o mojej wyprawie. Jednakże odrzuciłem wszelkie obawy, zjadłem obfitą kolację, pojechałem do Paddington i wyruszyłem, skrupulatnie przestrzegając nakazu, aby trzymać język za zębami.

W Reading musiałem nie tylko zmienić pociąg, ale przejść na inną stację. Mimo to zdążyłem na ostatni pociąg do Eyford i przybyłem na tę małą, słabo oświetloną stację po godzinie jedenastej. Byłem jedynym pasażerem, który tam wysiadł, na peronie zaś nie było nikogo prócz zaspanego tragarza z latarnią. Jednak, gdy wyszedłem przez furtkę w bramie, zauważyłem poznanego rano człowieka, który czekał w cieniu po drugiej stronie ulicy. Bez słowa chwycił mnie za ramię i popędził mnie do powozu, którego drzwi stały otworem. Zasłonił okna po obu stronach, zapukał w drewnianą ściankę i ruszyliśmy, co koń wyskoczy.

- Jeden koń? - przerwał Holmes.

- Tak, tylko jeden.

- Czy zauważył pan, jakiej maści?

- Tak, spostrzegłem to w świetle bocznych latarni powozu, gdy do niego wsiadałem. Był to kasztan.

- Zmęczony czy wypoczęty?

- Och, wypoczęty i lśniący.

- Dziękuję. Przepraszam, że panu przerwałem. Proszę, niech pan kontynuuje swoją bardzo ciekawą opowieść.

- Wyruszyliśmy więc i jechaliśmy przez co najmniej godzinę. Pułkownik Lysander Stark twierdził, że jest to jedynie siedem mil, ale wydawało mi się - biorąc pod uwagę prędkość, z jaką zdawaliśmy się jechać, oraz czas, jaki nam to zabrało - że musiało to być koło dwunastu. Pułkownik przez cały czas siedział obok mnie w milczeniu - gdy kilkukrotnie rzuciłem spojrzenie w jego stronę, uświadomiłem sobie, że patrzył na mnie niezwykle badawczo.

Wiejskie drogi wydają się niezbyt dobre w tej okolicy, bo rzucało i trzęsło okropnie. Próbowałem wyglądać przez okna, aby zobaczyć, gdzie jesteśmy, ale zrobiono je z matowego szkła i nie mogłem zoczyć nic prócz zamglonych plam mijanych od czasu do czasu świateł. Co jakiś czas ośmielałem się rzucić jakąś uwagę, aby przerwać jednostajność podróży, ale pułkownik odpowiadał tylko monosylabami i rozmowa wkrótce zamierała. Jednak w końcu wyboistą drogę zastąpił równy, chrzęszczący żwirem podjazd, a powóz zatrzymał się. Pułkownik Lysander Stark błyskawicznie wyskoczył i - jako że za nim podążyłem - pociągnął mnie prędko do sieni domu, którego drzwi stały otworem. Wysiedliśmy z prawej strony powozu właściwie do przedpokoju, więc nie udało mi się rzucić nawet bardzo krótkiego spojrzenia na fronton domu. Gdy tylko przekroczyłem próg, drzwi natychmiast zatrzasnęły się za nami i usłyszałem niewyraźnie turkot kół oddalającego się powozu.

Wewnątrz domu panowały egipskie ciemności, a pułkownik - mrucząc pod nosem - niezdarnie szperał w różnych miejscach, poszukując zapałek. Nagle na drugim końcu korytarza otwarły się drzwi i długi, złoty strumień światła spłynął w naszym kierunku. Robił się coraz szerszy, wreszcie pojawiła się kobieta, niosąca w ręku lampę. Trzymała ją nad głową, którą wysunęła do przodu, i wpatrywała się w nas. Zauważyłem, że była ładna. Z połysku ciemnej sukni, na którą padało światło, wnioskowałem, że zrobiono ją z drogiego materiału. Kobieta powiedziała kilka słów w obcym języku takim tonem, jak gdyby zadawała pytanie, a kiedy mój towarzysz odpowiedział nieprzyjaznym burknięciem, zadrżała tak, że lampa prawie wypadła z jej ręki. Pułkownik Stark zbliżył się do niej, wyszeptał jej coś do ucha, a potem, wepchnąwszy ją do pokoju, z którego przyszła, z powrotem podszedł do mnie z lampą w ręku.

- Niech pan będzie tak miły i poczeka w tym pokoju przez kilka minut - powiedział, otwierając inne drzwi. Siedziałem w cichym, małym, prosto umeblowanym pomieszczeniu. Na środku znajdował się okrągły stół, na którym porozrzucano w nieładzie kilka niemieckich książek. Pułkownik Stark postawił lampę na fisharmonii stojącej obok drzwi.

- Nie każę panu długo na siebie czekać - powiedział i zniknął w ciemnościach.

Rzuciłem okiem na książki leżące na stole i - mimo nieznajomości niemieckiego - zorientowałem się, że dwie z nich były rozprawami naukowymi o fizyce, a pozostałe - tomami poezji. Przeszedłem przez pokój do okna, mając nadzieję, że obrzucę spojrzeniem okolicę, ale uniemożliwiła to szczelnie zaryglowana dębowa okiennica.

Dom był zadziwiająco cichy. Gdzieś na korytarzu głośno tykał stary zegar, ale poza tym panowała głucha cisza. Zaczęło mnie ogarniać niejasne poczucie niepokoju. Kim byli ci Niemcy i co robili, żyjąc w tym dziwnym, położonym na uboczu miejscu? I gdzie znajdowało się to miejsce? Wszystko, co wiedziałem, to to, że jakieś dziesięć mil od Eyford, ale czy na północ, na południe, na wschód, czy na zachód, nie miałem pojęcia. Reading, a może i inne duże miejscowości, leżały w tym promieniu, a więc miejsce, gdzie przebywałem, mogło mimo wszystko nie znajdować się na zupełnym pustkowiu. Niemniej zupełna cisza świadczyła z całą pewnością o tym, że byliśmy na wsi. Przechadzałem się po pokoju tam i z powrotem, nucąc pod nosem melodię dla dodania sobie otuchy i czując, że sumiennie pracowałem na zarobienie pięćdziesięciu gwinei.

Wtem, bez żadnego wcześniejszego dźwięku wśród kompletnej ciszy, drzwi pokoju powoli się otworzyły. Stała w nich kobieta. Za sobą miała ciemność korytarza, a żółte światło lampy padało prosto na jej piękną twarz zdradzającą niecierpliwość. Rzut oka pozwolił mi stwierdzić, że była okrutnie przerażona, a widok ten zmroził mi serce. Podniosła trzęsący się palec, ostrzegając, abym był cicho, i szybko wyszeptała do mnie kilka słów łamaną angielszczyzną, patrząc za siebie wylęknionymi oczami w mrok.

- Poszłabym stąd - powiedziała, usilnie próbując, jak mi się zdawało, mówić spokojnie. - Poszłabym stąd. Nie zostałabym tutaj. Nic dobrego z tego panu nie wynika.

- Ależ, proszę pani - odparłem. - Nie zrobiłem jeszcze tego, po co tu przyjechałem. Nie mogę przecież odjechać, zanim nie zobaczę maszyny.

- Nie opłaca się panu czekać - ciągnęła. - Może pan wyjść tymi drzwiami - nikt nie zatrzyma.

A potem, widząc, że się uśmiechnąłem i pokręciłem przecząco głową, nagle odrzuciła skrępowanie i postąpiła krok naprzód, załamując ręce.

- Na miłość Boską - wyszeptała. - Niech pan stąd ucieka, zanim będzie za późno.

Jestem jednak z natury raczej uparty i tym bardziej gotów na zajęcie się sprawą, gdy jakaś przeszkoda stoi na drodze. Pomyślałem o pięćdziesięciu gwineach zapłaty, o męczącej podróży i o nieprzyjemnej nocy, jaka mnie prawdopodobnie czekała. Czy to wszystko miało pójść na marne? Czemu miałbym wymykać się, nie wykonawszy zamówienia i bez zapłaty, która mi się należała? Ta kobieta, według mojego mniemania, mogła być szalona. Dlatego, chociaż jej zachowanie wstrząsnęło mną bardziej niż zechciałem przyznać, wciąż potrząsałem głową i oznajmiłem moją intencję pozostania tam, gdzie byłem. Właśnie miała ponowić swoje usilne prośby, gdy u góry trzasnęły drzwi, a na schodach dało się słyszeć odgłos kilku kroków. Kobieta słuchała przez chwilkę, wyrzuciła ręce w górę w geście rozpaczy i zniknęła tak nagle i tak bezszelestnie, jak się pojawiła.

Przybyszami byli pułkownik Lysander Stark oraz niski, przysadzisty mężczyzna z brodą przypominającą sierść szynszyli, wyrastającą z fałdów podwójnego podbródka, przedstawiony mi jako pan Ferguson.

- To mój sekretarz i zarządca - powiedział pułkownik. - Tak na marginesie: wydawało mi się, że przed chwilą zostawiłem te drzwi zamknięte. Obawiam się, że czuł pan przeciąg.

- Wręcz przeciwnie - odrzekłem. - Sam otworzyłem drzwi, gdyż czułem, że pokój jest nieco duszny.

Rzucił na mnie jedno ze swoich podejrzliwych spojrzeń.

- Lepiej chyba będzie, jeśli przejdziemy do rzeczy - powiedział. - Pan Ferguson i ja pokażemy panu urządzenie.

- Sądzę, że powinienem włożyć kapelusz.

- Och, nie. Maszyna znajduje się w domu.

- Co? Wydobywa pan ziemię foluszową w tym domu?

- Nie, nie. Tu tylko ją sprasowujemy. Ale niech się pan o to nie kłopocze! Wszystko, czego chcemy, to żeby zbadał pan maszynę i powiedział nam, co z nią jest nie tak.

Udaliśmy się wszyscy na górę - na przedzie pułkownik z lampą, a gruby zarządca i ja za nim. Stary dom był labiryntem z korytarzami, przejściami, wąskimi krętymi klatkami schodowymi i małymi niskim drzwiami, których progi zostały wydeptane przez przekraczające je pokolenia ludzi. Powyżej parteru nie było żadnych dywanów, ani znaku jakichkolwiek mebli, ze ścian płatami odpadał tynk, a wilgoć wdzierała się w postaci zielonych niezdrowych plam. Usiłowałem zachowywać się tak beztrosko, jak to możliwe, ale nie zapomniałem ostrzeżeń kobiety i, mimo że je zlekceważyłem, bacznie przyglądałem się moim dwóm towarzyszom. Ferguson wydawał się markotnym i cichym człowiekiem, ale z niewielu słów, jakie wypowiedział, zorientowałem się, że przynajmniej jest moim rodakiem.

W końcu pułkownik Lysander Stark zatrzymał się przed niskimi drzwiami, które otworzył kluczem. Za nimi znajdował się mały kwadratowy pokój, w którym z trudnością zmieścilibyśmy się wszyscy trzej. Ferguson został na zewnątrz, a pułkownik wprowadził mnie do środka.

- Znajdujemy się teraz - objaśnił - we wnętrzu ubijarki i byłoby dla nas nadzwyczaj nieprzyjemną rzeczą, gdyby ktokolwiek miał ją włączyć. Sufit tego małego pokoiku jest w istocie zakończeniem tłoka, a, obniżywszy się do metalowej podłogi, ciśnie na nią z siłą wielu ton. Na zewnątrz znajdują się małe, wypełnione wodą boczne cylindry, które odbierają moc, przekazują ją i zwielokrotniają w sposób, który jest panu znany. Maszyna działa wystarczająco sprawnie, ale jej praca nie jest płynna i urządzenie traci trochę swojej mocy. Niech pan będzie tak dobry: obejrzy je i pokaże nam, jak możemy je naprawić.

Wziąłem od niego lampę i zbadałem maszynę bardzo dokładnie. Rzeczywiście, było to gigantyczne urządzenie, zdolne do wytworzenia ogromnego nacisku. Gdy wyszedłem na zewnątrz i nacisnąłem dźwignie, które nim sterowały, po świszczącym dźwięku od razu zorientowałem się, że dochodziło do niewielkiego wycieku, który pozwalał wodzie uchodzić przez jeden z bocznych cylindrów. Badanie wykazało, że jedna z kauczukowych opasek, która okrywała głowicę tłoka, skurczyła się do tego stopnia, że cylinder, wzdłuż którego pracował, nie do końca wypełniał się wodą. To była z pewnością przyczyna utraty mocy, co wskazałem moim towarzyszom, którzy bardzo dokładnie słuchali moich uwag i zadali kilka pytań praktycznych, aby dowiedzieć się, co powinni zrobić, aby naprawić maszynę. Kiedy już im to wyjaśniłem, wróciłem do głównej komory urządzenia i dobrze mu się przyjrzałem dla zaspokojenia własnej ciekawości. Na pierwszy rzut oka było oczywiste, że cała historia o ziemi foluszowej to najzwyklejszy wymysł, ponieważ absurdem byłoby przypuszczać, że maszyna o tak wielkiej mocy mogła zostać zainstalowana w tak nieodpowiednim celu. Ściany były z drewna, ale podłogę uformowano jak koryto z żelaza, a gdy zdecydowałem się ją zbadać, zauważyłem na całej powierzchni warstwę zaskorupiałego metalu. Pochyliłem się i począłem ją zdrapywać, aby zorientować się, co to jest, gdy usłyszałem chrapliwy okrzyk po niemiecku i zobaczyłem trupio bladą twarz wpatrującego się we mnie pułkownika.

- Co pan tam robi? - zapytał.

Byłem rozgniewany, że oszukał mnie tak zawiłą historyjką.

- Podziwiałem pańską ziemię foluszową - odrzekłem. - Sądzę, że mógłbym służyć panom lepszą radą w sprawie maszyny, gdybym wiedział, jaki jest prawdziwy cel, do którego jest ona wykorzystywana.

W tej samej chwili, gdy wymówiłem te słowa, pożałowałem ich nierozważności. Rysy twarzy pułkownika stwardniały, a w jego szarych oczach zabłysły złowrogie ogniki.

- Niech tak będzie - powiedział. - Dowie się pan wszystkiego o maszynie.

Cofnął się o krok, zatrzasnął małe drzwiczki i przekręcił klucz w zamku. Rzuciłem się do drzwi i pociągnąłem za klamkę, ale były dokładnie zamknięte, a moje kopnięcia i pchanie rękami nic nie dały.

- Halo! - krzyknąłem. - Halo! Pułkowniku! Niech mnie pan wypuści!

I wtedy nagle pośród ciszy usłyszałem dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach. Był to szczęk dźwigni i świst przeciekającego cylindra. Pułkownik puścił maszynę w ruch. Lampa wciąż stała na podłodze, gdzie postawiłem ją, gdy badałem koryto. W jej świetle zobaczyłem, że czarny pułap obniżał się w moją stronę, powoli i nierównomiernie, ale - z czego nikt nie zdawał sobie sprawy lepiej ode mnie - z siłą, która w ciągu minuty musiała zgnieść mnie na bezkształtną masę. Rzuciłem się, krzycząc, do drzwi i wpiłem się paznokciami w zamek. Zaklinałem pułkownika, aby mnie wypuścił, lecz bezlitosny szczęk dźwigni zagłuszył moje krzyki. Sufit znajdował się zaledwie stopę czy dwie nad moją głową i podniesioną ręką mogłem dotknąć jego twardej, szorstkiej powierzchni. Wtedy przemknęła mi przez głowę myśl, że ból w chwili śmierci będzie w bardzo dużym stopniu zależał od tego, w jakiej pozycji będę się znajdował. Gdybym położył się twarzą do ziemi, ciężar przygniótłby mi kręgosłup - wzdrygnąłem się na myśl o krótkim, straszliwym trzasku. Łatwiej byłoby pewnie w inny sposób - ale czy starczyłoby mi zimnej krwi, aby leżeć i spoglądać w górę na nieubłagany czarny kształt zniżający się ku mnie? Nie mogłem już stać wyprostowany, gdy zauważyłem coś, co obudziło w moim sercu przypływ nadziei.

Wspomniałem już, że choć podłoga i sufit były z żelaza, to ściany zrobiono z drewna. Gdy rzucałem dokoła ostatnie pospieszne spojrzenie, ujrzałem między dwiema deskami cienką smugę żółtego światła, która poszerzała się stopniowo, w miarę jak mały kawałek ściany był wypychany do tyłu. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że znajdowały się tu naprawdę drzwi, które dawały ucieczkę od śmierci. Rzuciłem się przez nie i leżałem na pół omdlały po drugiej stronie. Płycina w ścianie znów się za mną zamknęła, ale trzask miażdżonej lampy i kilka chwil później szczęk dwóch metalowych płyt uświadomiły mi, jak niewiele brakowało, bym zginął.

Do zmysłów przywróciło mnie oszalałe szarpanie za przegub. Zrozumiałem, że leżę na kamiennej podłodze wąskiego korytarza, nade mną pochylała się kobieta i ciągnęła mnie lewą ręką, w prawej zaś trzymała świecę. Była to ta sama dobra przyjaciółka, której ostrzeżenie tak głupio odrzuciłem.

- Niech pan wstaje! Niech pan wstaje! - krzyczała bez tchu. - Będą tu za chwilę. Zobaczą, że pana tam nie ma. Och, niech pan nie traci tak cennego czasu, tylko wstaje!

Przynajmniej tym razem nie pogardziłem jej radą. Dźwignąłem się na nogi i pobiegłem z nią wzdłuż korytarza i w dół po kręconych schodach. Prowadziły one do innego korytarza i, gdy tylko się na nim znaleźliśmy, usłyszeliśmy tupot stóp i dwa krzyczące głosy - nawołujące się nawzajem - z piętra, na którym się znajdowaliśmy, oraz z jednego wyżej. Moja przewodniczka zatrzymała się i rozejrzała dokoła, jakby odchodziła od zmysłów. Potem gwałtownie otworzyła drzwi prowadzące do sypialni, przez której okno jasno świecił księżyc.

- To pańska jedyna szansa - powiedziała. - Jest wysoko, ale może uda się panu zeskoczyć.

Gdy mówiła, na końcu korytarza błysnęło światło i zobaczyłem szczupłą postać pułkownika Lysandera Starka pędzącego naprzód z latarnią w jednej ręce i z bronią przypominającą rzeźnicki tasak w drugiej. Przebiegłem przez sypialnię, gwałtownie otworzyłem okno i wyjrzałem na zewnątrz. Jak spokojnie, rozkosznie i rześko wyglądał ogród w świetle księżyca - a w dół nie mogło być więcej niż trzydzieści stóp. Wgramoliłem się na parapet, ale wciąż wahałem się, czy skoczyć - aż usłyszałem, co zaszło między moją wybawicielką i łotrem, który mnie ścigał. Jeśliby zaczął się nad nią znęcać, byłem zdecydowany bez względu na ryzyko wrócić i jej pomóc. Nie przebiegło mi to przez myśl, zanim nie pojawił się w drzwiach. Próbował ją odepchnąć i przejść, ale objęła go ramionami i usiłowała zatrzymać.

- Fritz! Fritz! - krzyczała po angielsku. - Pamiętaj, co obiecałeś za ostatnim razem. Powiedziałeś, że to się nie powtórzy. On będzie milczał! Och, on będzie milczał!

- Zwariowałaś, Elizo! - wrzasnął, usilnie próbując się od niej uwolnić. - Zgubisz nas. On widział zbyt wiele. Przepuść mnie, mówię!

Mocno ją odepchnął i, pospieszywszy do okna, zamachnął się na mnie swoją ciężką bronią. Byłem nieostrożny i wisiałem, trzymając się rękami parapetu, kiedy spadł cios. Poczułem tępy ból, rozluźniłem chwyt i spadłem do ogrodu.

Byłem wstrząśnięty, ale nie ucierpiałem od upadku. Podniosłem się więc i popędziłem między krzaki tak szybko, jak tylko mogłem. Rozumiałem bowiem, że daleko jeszcze do tego, abym był bezpieczny. Wtem, gdy biegłem, dostałem mocnych zawrotów głowy i ogarnęły mnie nudności. Spojrzałem na moją rękę, która boleśnie rwała, i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, że odcięto mi kciuk, i że z rany lała się krew. Próbowałem ją obwiązać chusteczką, ale nagle zaczęło mi dzwonić w uszach i zaraz potem przewróciłem się zemdlony w krzaki róż.

Jak długo leżałem nieprzytomny, nie umiem powiedzieć. Musiało to być bardzo długo, bo księżyc już zaszedł i ranek już wstawał, kiedy doszedłem do siebie. Moje ubranie było całe przemoczone od rosy, a rękaw marynarki od krwi ze zranionej ręki. Ostry ból przypomniał mi natychmiast wszystkie szczegóły mojej nocnej przygody. Zerwałem się na nogi z uczuciem, że może nie jestem jeszcze wcale bezpieczny od moich prześladowców. Ale - ku memu zdumieniu - gdy się wokół rozejrzałem, nie zauważyłem ani domu, ani ogrodu. Leżałem w kącie jakiegoś płotu w pobliżu szosy, a zaledwie trochę niżej znajdował się długi budynek, który - gdy się doń zbliżyłem - okazał się być tą samą stacją, na którą przybyłem poprzedniej nocy. Gdyby nie szpetna rana ręki, wszystko, co zdarzyło się w ciągu tych strasznych godzin, mogłoby być złym snem.

Na pół oszołomiony udałem się na stację i zapytałem o poranny pociąg. Miał być jeden do Reading za niespełna godzinę. Zauważyłem, że służbę pełnił ten sam tragarz, który był tam, gdy przyjechałem. Spytałem go, czy kiedykolwiek słyszał o pułkowniku Lysanderze Starku. Nazwisko było mu obce. Czy zauważył minionej nocy powóz, który na mnie czekał? Nie, nie zauważył. Czy gdzieś w pobliżu znajdował się posterunek policji? Owszem, w odległości trzech mil.

Było to dla mnie, tak osłabionego i cierpiącego, za daleko. Postanowiłem zaczekać z opowiedzeniem mojej historii policji aż do powrotu do Londynu. Kiedy przybyłem, było nieco po szóstej, więc najpierw udałem się do lekarza, aby opatrzył mi ranę, a potem doktor okazał się tak uprzejmy, że przyprowadził mnie tutaj. Oddaję sprawę w pańskie ręce i zrobię dokładnie to, co mi pan poradzi.

Po wysłuchaniu niezwykłej opowieści obydwaj przez pewien czas siedzieliśmy w milczeniu. Potem Sherlock Holmes ściągnął z półki jedną z ciężkich, popularnych książek, w której umieszczał swoje wycinki z gazet.

- Tu jest ogłoszenie, które pana zainteresuje - powiedział. - Pojawiło się we wszystkich pismach mniej więcej rok temu. Niech pan go posłucha: „Zaginiony dziewiątego dnia bieżącego miesiąca, pan Jeremiah Hayling, lat 26, inżynier hydraulik. Opuścił swe mieszkanie o dziesiątej w nocy i od tej chwili ślad po nim zaginął. Był ubrany w...” itd., itd.. Ha! Zdaje mi się, że zbiega się to z czasem, gdy pułkownik potrzebował ostatnio naprawienia maszyny.

- Wielkie nieba! - zakrzyknął mój pacjent. - Więc wyjaśnia to słowa kobiety.

- Niewątpliwie. To zupełnie jasne, że pułkownik jest opanowanym i pozbawionym skrupułów człowiekiem, absolutnie przekonanym, że nic nie powinno stanąć na drodze jego oszustwa - tak jak ci bezwzględni piraci, którzy nie zostawiali na zdobytym statku ani jednego żywego człowieka. No cóż, teraz każda chwila jest cenna, więc - jeśli czuje się pan na siłach - pójdziemy natychmiast do Scotland Yardu, co będzie wstępem do wyprawy do Eyford.

Po jakichś trzech godzinach siedzieliśmy wszyscy razem w pociągu, zmierzającym z Reading do małej wioski w Berkshire. Był Sherlock Holmes, inżynier hydraulik, inspektor Bradstreet ze Scotland Yardu, policjant po cywilnemu i ja. Bradstreet rozłożył na siedzeniu wojskową mapę hrabstwa i zajął się rysowaniem przy pomocy cyrkla okręgu, w środku którego znajdowało się Eyford.

- Proszę - powiedział. - Ten okrąg ma promień dziesięciu mil od wioski. Miejsce, którego szukamy, musi być gdzieś w pobliżu tej linii. Powiedział pan o dziesięciu milach, czy tak?

- To była dobra godzina jazdy.

- I sądzi pan, że wieźli go z powrotem przez całą drogę, gdy był pan nieprzytomny?

- Musieli tak zrobić. Mam również niejasne wspomnienie, że ktoś mnie podniósł i gdzieś przeniósł.

- Czego nie mogę zrozumieć - powiedziałem - to, czemu mieliby pana oszczędzić, gdy znaleźli pana omdlałego w ogrodzie. Zapewne zbira zmiękczyły błagania kobiety.

- Sądzę, że to mało prawdopodobne. W całym moim życiu nie widziałem bardziej nieubłaganej twarzy.

- Och, niedługo wszystko wyjaśnimy - powiedział Bradstreet. - No cóż, narysowałem okrąg i chciałbym jedynie wiedzieć, w którym jego punkcie można znaleźć ludzi, których szukamy.

- Sądzę, że mógłbym wskazać to miejsce - powiedział spokojnie Holmes.

- Naprawdę? Już? - krzyknął inspektor. - Wyrobił pan swoje zdanie! Proszę, zobaczymy, kto się z panem zgadza. Ja twierdzę, że to na południu, bo okolica jest tam bardziej wyludniona.

- A ja sądzę, że to na wschodzie - powiedział mój pacjent.

- Myślę, że na zachodzie - rzekł tajniak. - Jest tam kilka małych spokojnych wiosek.

- A ja uważam, że to na północy - powiedziałem - ponieważ nie ma tam wzgórz, a nasz przyjaciel powiedział, że nie zauważył, aby powóz wspinał się na jakieś.

- No proszę - krzyknął, śmiejąc się, inspektor. - Mamy bardzo piękną różnicę zdań. Wyliczyliśmy kolejno wszystkie punkty kompasu. Komu da pan decydujący głos?

- Wszyscy jesteście panowie w błędzie.

- Ależ wszyscy nie możemy się mylić.

- O tak, możecie. To jest mój punkt - umieścił swój palec w środku okręgu. - To jest miejsce, w którym ich znajdziemy.

- A co z dwunastomilową jazdą? - wyrzucił bez tchu Hatherley.

- Sześć mil tam i sześć z powrotem. Nic prostszego. Sam pan powiedział, że koń był wypoczęty i lśniący, kiedy pan wsiadał. Jak mógłby tak wyglądać, gdyby jechał dwanaście mil po wyboistej drodze?

- Rzeczywiście, to najpewniej tego rodzaju fortel - zauważył Bradstreet w zadumie. - Oczywiście nie może być wątpliwości co do rodzaju działalności gangu.

- Żadnych - powiedział Holmes. - Są fałszerzami pieniędzy na wielką skalę i używali urządzenia do wybijania monet ze stopu, który zajmował miejsce srebra.

- Już od pewnego czasu wiedzieliśmy, że działa jakaś sprytna banda - powiedział inspektor. - Puszczali w obieg tysiące półkoronówek. Śledziliśmy ich aż do Reading, ale dalej nie zdołaliśmy, ponieważ zatarli za sobą ślady w sposób, który wskazywał, że byli bardzo doświadczeni i znali się na rzeczy. Ale teraz - dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi - sądzę, że na pewno ich mamy.

Inspektor mylił się jednak, przestępcom tym bowiem nie było sądzone wpaść w ręce sprawiedliwości. Gdy pociąg wtoczył się na stację Eyford, ujrzeliśmy gigantyczny słup dymu, który wydobywał się zza położonej nieopodal kępy drzew i zawisł nad okolicą jak olbrzymi strusi pióropusz.

- Jakiś dom się pali? - zapytał Bradstreet, gdy pociąg odjechał w dalszą drogę.

- Tak, proszę pana! - odpowiedział zawiadowca stacji.

- Kiedy wybuchł pożar?

- Słyszałem, że w nocy, proszę pana. Ogień rozprzestrzenił się i cały dom stoi w płomieniach.

- Czyj to jest dom?

- Doktora Bechera.

- Niech mi pan powie - wtrącił się inżynier - czy doktor Becher jest Niemcem, bardzo chudym, z długim spiczastym nosem?

Naczelnik stacji serdecznie się roześmiał.

- Nie, proszę pana, doktor Becher jest Anglikiem i nie ma w gminie człowieka, który miałby bardziej zaokrągloną kamizelkę. Ale zatrzymał się u niego dżentelmen, o ile dobrze rozumiem - pacjent, który jest obcokrajowcem i wygląda tak, że mały dobry kawałek wołowiny z Berkshire by mu nie zaszkodził.

Zawiadowca nie skończył mówić - wszyscy spieszyliśmy już w stronę pożaru. Droga wspinała się na niskie wzgórze, a naprzeciw nas stał wielki bielony budynek. Ogień buchał ze wszystkich szczelin i okien, podczas gdy w ogrodzie za pomocą trzech pomp strażackich daremnie usiłowano stłumić płomienie.

- To tu! - krzyknął bardzo podniecony Hatherley. - Jest wysypany żwirem podjazd i są krzaki róży, gdzie leżałem. Drugie z kolei okno jest tym, z którego skakałem.

- No cóż - powiedział Holmes - przynajmniej się pan na nich zemścił. Nie ma wątpliwości, że to zostawiona przez pana lampa naftowa - gdy została zmiażdżona we wnętrzu prasy - podpaliła drewniane ściany. Bez wątpienia byli oni zbyt zaabsorbowani pościgiem za panem, by zauważyć to na czas. Teraz niech pan uważnie poszuka w tłumie pańskich znajomych z ostatniej nocy, choć bardzo się obawiam, że są oni teraz o dobre sto mil stąd.

Obawy Holmesa potwierdziły się, bowiem od tego dnia nikt nie słyszał ani o pięknej kobiecie, ani o złowrogim Niemcu, ani o posępnym Angliku. Wczesnym rankiem jakiś wieśniak spotkał wóz z kilkoma ludźmi i paroma bardzo dużymi skrzyniami, jadący prędko w kierunku Reading. Ale tam wszystkie ślady uciekinierów zniknęły i nawet pomysłowości Holmesa nie wystarczyło do odkrycia najmniejszej wskazówki co do miejsca ich pobytu.

Strażacy byli bardzo zaniepokojeni dziwnymi urządzeniami, które znaleźli w środku, a jeszcze bardziej odkryciem niedawno odciętego ludzkiego kciuka na parapecie okna na drugim piętrze. Mniej więcej o zachodzie słońca ich wysiłki okazały się wreszcie skuteczne, opanowali płomienie, ale wcześniej zawalił się dach i cały dom został doprowadzony do stanu kompletnej ruiny - tak, że oprócz kilku skręconych cylindrów i żelaznych rur nie pozostał ani jeden ślad maszynerii, której poznanie kosztowało naszego nieszczęsnego znajomego tak drogo. W przybudówce domu odkryto wielkie ilości niklu i cyny, ale nie zostały znalezione żadne monety, co mogło wytłumaczyć obecność na wozie dużych skrzyń, o których już wspomniano.

Jak nasz inżynier hydraulik został przeniesiony z ogrodu na miejsce, gdzie doszedł do zmysłów, mogło na zawsze zostać tajemnicą, gdyby nie miękka ziemia, która dostarczyła nam bardzo prostego wyjaśnienia. Było jasne, że inżynier został przeniesiony przez dwie osoby, z których jedna miała nadzwyczaj małe stopy, a druga nadzwyczaj duże. Biorąc to wszystko pod uwagę, było bardzo prawdopodobne, że milczący Anglik, będąc człowiekiem mniej śmiałym i nie o tak morderczych instynktach jak jego towarzysz, pomógł kobiecie przenieść nieprzytomnego mężczyznę z miejsca, gdzie zagrażało mu niebezpieczeństwo.

- No cóż - powiedział ponuro nasz inżynier, gdy zajęliśmy miejsca w pociągu wracającym do Londynu - to był dla mnie ładny interes! Straciłem kciuk, straciłem pięćdziesiąt gwinei i cóż zyskałem?

- Doświadczenie - powiedział ze śmiechem Holmes. - Pośrednio może ono być cenne, rozumie pan. Musi pan tylko ubrać je w słowa, by błyszczeć w towarzystwie przez resztę pańskiego życia.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Arthur Conan Doyle, The Adventure of the Engineer's Thumb, [w:] Arthur Conan Doyle, The Adventures of Sherlock Holmes, Ware 1992, s. 230-242.

Opowiadanie w oryginale można przeczytać tutaj:
http://www.eastoftheweb.com/short-stories/UBooks/AdveEngi.shtml