2008/11/23

Tłumaczenie: Stephan „Jeżeli głosujesz, nie możesz narzekać”

Nie ma nawet znaczenia, że nie głosowałeś na osobę, która w wyniku danych wyborów faktycznie objęła władzę – głosując w tych wyborach akceptujesz grę zwaną demokracją. Tak więc – niezależnie od tego, czy człowiek, na którego głosowałeś, wygra, czy przegra – już uznałeś, że zwycięzca wyborów będzie w legalny sposób robił to, na cokolwiek przyjdzie mu ochota, bo wyborcy jako kolektyw rzekomo dali mu na to swój „mandat”.

Możesz nawet nie podzielać mojego osobistego poglądu, że politycy to ogólnie rzecz biorąc podżegacze wojenni, ludzie mający chorobliwą skłonność do sterowania innymi, mordercy, kłamcy i złodzieje (którzy akurat ubrali się w garnitury i nazywają się „państwem”) – ale nie da się zaprzeczyć, że ktokolwiek zostanie w demokratycznym głosowaniu wybrany, decyduje o tym, co dany rząd będzie robił za swojej kadencji. To fakt znany każdemu, kto głosuje, więc wyborca ma, oczywiście, świadomość tego, co się zdarzy. Nikt nie może głosować i jednocześnie twierdzić, że nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż osoba, która zostaje wybrana, decyduje o tym, co będzie się działo.

„Człowiek nie przestaje być niewolnikiem dlatego, że raz na jakiś czas pozwala mu się wybrać nowego pana.” – Lysander Spooner

Więc nie mów ludziom, że – jeśli nie głosują – nie mogą narzekać na to, co się dzieje, ponieważ właśnie oni są tymi, którzy zdecydowali się nie brać udziału w błazenadzie, jaką jest demokracja. Przynajmniej, nie głosując, wyrazili swoją dezaprobatę wobec systemu i jego kandydatów. Jeśli kogokolwiek można winić za to, co dzieje się po wyborach, to z pewnością tych ludzi, którzy zagłosowali.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stephan, If you do vote, you can’t complain, http://democracysucks.wordpress.com/2008/11/04/if-you-do-vote-you-cant-complain/

If you do vote, you can’t complain opublikowano na stronie Democracy Sucks 4 listopada 2008 r.




2008/09/24

Tłumaczenie: Kent McManigal „Granice państwowe”

Granice państwowe to urojone linie na mapie. Są ludzie gotowi zabijać i ginąć za to, żeby nadal je sobie wyobrażać. Wiem, że w tej kwestii wielu się ze mną nie zgadza. Nie mam zamiaru się o to kłócić, tylko wyjaśnić, co na ten temat uważam i dlaczego. Słyszałem – przynajmniej tak mi się zdaje – wszystkie argumenty przeciwne mojemu zdaniu, ale brzmią one pusto.

Nie mówię o wyznaczonych przez przyrodę granicach fizycznych, takich jak rzeki czy pasma górskie albo o różnych obszarach, jak pustynie lub lasy. One mogą w znaczący sposób wpływać na potrzeby żyjących tam ludzi. Trudności związane z istnieniem naturalnych granic można rozwiązać przez współpracę, kompromis i wymianę handlową.

Mówię o naniesionych na mapę kreskach, które brutalnie przecinają naturalne obszary i lekceważą naturalne granice. O kreskach, które mogą przymuszać dwie różne kultury do integracji albo rozdzielać jedną kulturę. O kreskach, które nie biorą pod uwagę rzeczywistości, w której ludzie mają różne potrzeby i cele – po to, żeby zjednoczyć pod jedną władzą osoby, które mogłyby wybrać tworzenie swoich własnych kultur. To ignorowanie podstawowego prawa do zrzeszania się.

Sądzę, że granice państwowe szkodzą wolności. Dlaczego istnieją? Dlatego, że nasze przepisy są lepsze niż przepisy obowiązujące po drugiej stronie granicy? To nie może być powód, jako że każdy niemal bez wyjątku przepis w jakimkolwiek państwie to absolutny nonsens.

Czy granice państwowe istnieją dlatego, że „nasza flaga” jest lepsza od „ich flagi”? Nasze barwy są dostojniejsze, a wzór sztandaru inspirowany mocą z nieba? To głupi powód, żeby wyrzekać się wolności.

Czy granice państwowe istnieją dlatego, że „tamci ludzie” stoją niżej od „nas” pod względem genetycznym? Może wskaźnik ich inteligencji jest naprawdę niski i z trudem są w stanie oddychać bez niczyjej pomocy... a może są zbyt bystrzy i poczulibyśmy się głupio, gdyby do nas przyjechali?

Czy granice państwowe istnieją dlatego, że ich kultura jest godna pogardy? „Przecież zachowują się jak zwierzęta i zjadają dzieci swoich wrogów”. „Wiesz, mnożą się jak króliki i zjeżdżają chmarami na prowincję, niszcząc wszystko na swojej drodze – jak szarańcza”. „Nasza kultura nie zdoła przetrwać, jeśli narazimy ją na kontakt z ich kulturą”. Jeżeli jakaś kultura nie umie przetrwać kontaktu z inną kulturą, prawdopodobnie nie warto jej ratować.

Czy granice państwowe istnieją dlatego, że ich bóg i jego wyznawcy są źli? Jeśli tak się sprawy mają, czy twój dobry bóg nie powinien dać rady obronić cię przed „tamtymi” – niezależnie od tego, czy kreski znajdą się na mapie, czy nie? Wyznawcy tego samego boga nigdy między sobą nie walczą, prawda? Czy da się wytłumaczyć narażanie się na śmierć, jeśli napastnik wyznaje tego samego boga, co ty?

Czy granice państwowe istnieją po to, żeby terroryści nie przeniknęli do naszych miast i nas nie pozabijali? Gdyby rząd nie pomagał terrorystom poprzez rozbrajanie społeczeństwa, nie istniałoby żadne realne zagrożenie.

Czy granice państwowe są wartościowe dlatego, że „nasz” rząd jest godny szacunku i sprawiedliwy, a „ich” rząd to ludobójcza tyrania? Po Waco (mordowanie ludzi ze względu na ich wyznanie religijne), po Ruby Ridge (mordowanie ludzi, „bo broń była o jedną ósmą cala »zbyt krótka«), po przypadku Wayne’a Finchera (porwanie pokojowo nastawionego człowieka za korzystanie z prawa do posiadania broni – wyraźnie chronionego przez Kartę Praw [Stanów Zjednoczonych]), po przypadku małżeństwa Brownów (porwanie rodziny za to, że chciała nadal posiadać swoje własne pieniądze i dom), po obozach internowania dla Amerykanów japońskiego pochodzenia w trakcie drugiej wojny światowej (porywanie ludzie ze względu na ich rasę), po Wojnie z Niektórymi Narkotykami (porywanie i mordowanie ludzi, ponieważ zdecydowali się wchłonąć pewne substancje chemiczne) i podobnych wydarzeniach – zbyt wielu, żeby o wszystkich wspominać – mam wątpliwości, czy można mówić o „naszej” wyższości moralnej.

Nie, moim zdaniem jedyny sens „granic państwowych” polega na umożliwieniu rządowi prowadzenia kontroli. Granice pozwalają rządom nadzorować wszystkich ludzi żyjących wewnątrz ograniczonego kreskami obszaru. Dostarczają rządom pretekstu do wysyłania ludzi na śmierć w walce przeciw ludziom po drugiej stronie linii. Rządy potrzebują „tamtych”, aby zjednoczyć ludzi w obawie przed nimi – granice to umożliwiają. Zmuszanie ludzi do uzyskiwania pozwolenia na przechodzenie przez te kreski pozwala rządom więzić tych, którym zezwolono na przekroczenie linii, zbierać o nich informacje, a nawet fizycznie ich przeszukiwać. Granice to znakomite psychologiczne narzędzie służące do kontrolowania ludzi. Najzwyczajniej w świecie nie kupuję tej propagandy.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Kent McManigal, National Borders, http://kentmcmanigal.blogspot.com/2008/11/national-borders.html

National Borders opublikowano na blogu Kenta McManigala Kent's "Hooligan Libertarian" Blog 9 listopada 2007 r.



2008/09/21

Dobre zasady są po to, żeby się ich trzymać

Jeżeli mówimy o kimś jako o „człowieku zasad”, mamy na myśli to, że jest przewidywalny i można polegać na jego słowie.

„Człowiekiem bez zasad” określamy osobę, która nie kieruje się spójną hierarchią wartości i w związku z tym zachowuje się chaotycznie.

Człowiek nie może nie działać.

Jeżeli mam do wykorzystania dwie godziny, mogę iść popływać w jeziorze – wybieram pewne działanie. Mogę też zdecydować, że przeleżę ten czas na kanapie przed telewizorem – wybieram pewne działanie. Mogę się przespać – wybieram pewne działanie. Mogę spędzić czas z żoną – wybieram pewne działanie. Mogę posłuchać muzyki – wybieram pewne działanie.

Decydując się na któreś z tych działań, jednocześnie rezygnuję ze wszystkich innych. A które z nich wybieram?

Może to zależeć od wielu czynników – od tego, co powinienem zrobić; od tego, jakie obowiązki przyjąłem na siebie; od potrzeb moich bliskich; od tego, co sam uważam za potrzebne; od tego, co odbieram jako przyjemne; od tego, co odczuwam jako „samorealizację”. Krótko mówiąc – od tego, co stawiam najwyżej w mojej hierarchii wartości.

W sensie ścisłym nie ma kogoś takiego, jak „ludzie bez zasad”. Każdy człowiek – nawet jeśli sobie tego nie uświadamia – postępuje zgodnie z pewnym systemem wartości. Również osoba nazywana „człowiekiem bez zasad” działa według jakichś reguł – choć może trudno je dostrzec, może nie da się ich logicznie uzasadnić.

Moglibyśmy zatem powiedzieć, że różnica między osobami określanymi potocznie mianem „ludzi zasad” a „ludźmi bez zasad” polega na tym, że słuszne reguły postępowania zostały przez tych pierwszych przyjęte, a przez drugich – odrzucone.

Sztuka polega na tym, aby odkryć, które zasady są prawdziwe i nimi się kierować.

Obowiązujące w danym momencie przepisy państwowe nie mogą być kryterium prawdy

Popularność powiedzenia „zasady są po to, żeby je łamać” może brać się z tego, że wiele osób rozumie „zasady” nie jako „reguły, którymi powinniśmy się kierować”, ale uważa je za synonim „przepisów państwowych”. Nawet jeśli przyjęlibyśmy taką interpretację terminu „zasady”, zachęcanie do łamania w każdych okolicznościach wszystkich przepisów prawa państwowego byłoby błędem. Prawo narzucane przez funkcjonariuszy państwowych zazwyczaj zakazuje ludziom (niebędącym funkcjonariuszami państwowymi – oni przyznają sobie prawo do zabijania i grabieży) mordowania i okradania osób narodzonych. Absurdem byłoby twierdzić, że „należy zabijać niewinnych ludzi, bo każde prawo państwowe trzeba łamać”.

Inna postawa, którą można by streścić słowami „Twarde prawo państwowe, ale prawo”, jest również niewłaściwa. Osoby, które zdają sobie sprawę z tego, że wymuszane przez sprawujących władzę zasady (i sam fakt wymuszania ich) są niemoralne, a jednocześnie mówią, że „należy zawsze przestrzegać wszystkich stanowionych przez państwo przepisów”, otwarcie zachęcają do czynienia zła, włączają się do chóru głosicieli filozofii beznadziei („Rzeczywiście, to jest złe – ale cóż mogę na to poradzić?”) i próbują zdjąć z siebie oraz innych odpowiedzialność za dokonywane wybory.

Dla człowieka poszukującego odpowiedzi na pytanie „Jakie zasady są właściwe? Co jest słuszne zawsze i wszędzie?” przepisy państwowe nie mogą stanowić żadnego punktu odniesienia – chociażby z tego powodu, że podlegają nieustannym nieprzewidywalnym zmianom. Można więc mówić najwyżej o stosowaniu się do „obowiązujących w danym momencie przepisów państwowych” – bez jakiejkolwiek gwarancji, że to, co „tworzący” je legislatorzy dziś traktują jako zakazane, jutro nie zostanie uznane przez nich za dopuszczalne. Uznawanie państwowej legislacji za coś wartego rozważania, nie mówiąc już o bezkrytycznym stosowaniu się do niej, stoi w jawnej sprzeczności z poglądem, że „prawo to coś, co trzeba odkrywać, co jest odwiecznie »dane«, a nie coś, co należy »tworzyć«.” (Hans-Hermann Hoppe, Demokracja – bóg, który zawiódł (Ekonomia i polityka demokracji, monarchii i ładu naturalnego), Warszawa 2006, s. 67)

Należałoby więc zrezygnować z rozpatrywania prawdziwości zasad, którymi się kierujemy, pod kątem ich zgodności z narzucanym aktualnie prawem państwowym, a zamiast tego badać, które z nich są prawdziwe i konsekwentnie się ich trzymać.

Wspólny punkt wyjścia: zasada nieagresji

Libertarian łączy przekonanie, że sprawiedliwą zasadą, stojącą u podstaw relacji między ludźmi i porządku społecznego, jest zasada nieagresji. Murray Rothbard pisał o niej tak: „Libertariańskie kredo opiera się na jednym centralnym pewniku: żaden człowiek, ani grupa ludzi, nie ma prawa do agresji skierowanej przeciwko osobie lub własności innego człowieka. Twierdzenie to można nazwać »aksjomatem nieagresji«. »Agresję« definiuje się jako zainicjowanie użycia lub groźbę użycia fizycznej przemocy przeciwko osobie lub własności innego człowieka.” (Murray Rothbard, O nową wolność – Manifest libertariański, Rozdział 2: Własność i wymiana, http://www.mises.org.pl/o-nowa-wolnosc-manifest-libertarianski/rozdzial-2/)

U podstaw idei wolnościowej stoi zatem pewien jasno sformułowany dogmat, konkretna zasada.

Harmonijną współpracę rozmaitych osób umożliwia ciągłe odnoszenie się do aksjomatu nieagresji i zastanawianie się nad tym, co z niego wynika.

Konsekwentne stosowanie zasady nieagresji prowadzi do wniosku, że państwo (czyli grupa ludzi inicjująca użycie fizycznej przemocy lub grożąca jej użyciem) to coś złego, co nie powinno istnieć, a sprawiedliwy porządek społeczny polega na pokojowym współistnieniu, dobrowolnej współpracy i dotrzymywaniu umów. W tych kwestiach nie ma między libertarianami sporu.

Poglądy libertarian na aborcję

Istotne rozbieżności wewnątrz ruchu wolnościowego pojawiają się w dyskusji na temat aborcji. Wypowiedzi na temat ochrony człowieka od chwili poczęcia lub jej braku wywołują najczęściej zażartą dyskusję – również w środowisku polskich libertarian (por. np. teksty poświęcone aborcji i komentarze do nich na portalu Liberalis.pl (http://liberalis.pl/tag/aborcja/)).

Niektórzy mogą uważać zastanawianie się nad kwestią aborcji za stratę czasu. Przewidują, że w chwili, gdy ludzie powszechnie uznają aksjomat nieagresji za sprawiedliwą podstawę porządku społecznego, poszczególne osoby, tworzące się dobrowolnie związki, stowarzyszenia, federacje itd. przyjmą w sprawie dzieci nienarodzonych określone stanowisko – i w ramach „wolnej konkurencji idei” przekonamy się, które podejście do tych zagadnień zostanie masowo przyjęte.

Wielu sądzi jednak, że przyzwolenie na aborcję bądź jej niedopuszczalność wynika bezpośrednio z aksjomatu nieagresji i jasno formułuje swoją opinię na temat tego, co uważa za „usuwanie ciąży” bądź zabijanie człowieka.

Część twierdzi, że poczęte dziecko to nie człowiek, ale część ciała kobiety – taka jak włos czy paznokieć – w związku z czym wolno je „usunąć”.

Część mówi, że poczęte dziecko to człowiek, ale „matka ma prawo do aborcji”, ponieważ wolno jej „usunąć intruza”.

Część uznaje poczęte dziecko za człowieka i opowiada się przeciwko „aborcji na życzenie”, ale uważa ją za dopuszczalną w „szczególnych przypadkach” – przywołuje się tu np. sytuację, gdy poczęte dziecko jest wynikiem gwałtu.

Część uznaje poczęte dziecko za człowieka i sprzeciwia się jego zabijaniu w jakiejkolwiek sytuacji.

Czy to, co proponujesz, sprawia, że ludzie stają się lepsi?

Wśród tej części środowiska wolnościowego, która chce przyzwolenia na aborcję, daje się wyczuć jakby obawę, że konsekwentne opowiedzenie się za życiem i sprzeciw wobec mordowania kogokolwiek oznacza zdradę wolności. Tymczasem wolność realizuje się w pełni i ma sens tylko wtedy, kiedy łączy się z odpowiedzialnością.

Matka i ojciec zaciągają wobec dziecka pewne zobowiązania przez fakt doprowadzenia do jego poczęcia.

Oskarża się często przeciwników aborcji o „dogmatyzm” lub „fundamentalizm”. Zarzut ten brzmi dziwnie, kiedy wysuwają go libertarianie – czyli osoby opierające swój pogląd na właściwy model organizacji życia społecznego właśnie na dogmacie, fundamencie – na aksjomacie nieagresji.

Zwolennicy dopuszczalności aborcji powołują się też niekiedy na następujący argument: „w życiu społecznym nie można stosować jako norm żadnych zasad wyprowadzonych z religii”. Wysuwającym je osobom wydaje się, że wszystkie religie głoszą to samo – podczas gdy wcale tak nie jest. Kościół rzymskokatolicki stanowczo sprzeciwia się zabijaniu nienarodzonych. Episkopalianin je akceptuje. Gdybyśmy przyjęli, że zasady kierujące życiem społecznym nie mogą stać w zgodzie z tym, co głosi którekolwiek wyznanie religijne, nie bylibyśmy w stanie sformułować żadnej takiej zasady.

Samą postawę ateistyczną lub agnostyczną można zakwalifikować jako swego rodzaju „wiarę” lub „niewiarę”. Ateista lub agnostyk również w coś wierzy, wyznaje jakieś dogmaty – tyle że akurat inne niż na przykład członkowie Kościoła rzymskokatolickiego. Jeśli więc ktoś mówi, że „w życiu społecznym nie wolno stosować jako norm żadnych zasad zgodnych z czyjąś wiarą albo z nauczaniem jakiejś religii”, przeczy sam sobie – w istocie odmawiając komukolwiek (a więc również samemu sobie) prawa do formułowania jakichkolwiek postulatów.

Zamiast więc obrzucać się oskarżeniami o „dogmatyzm”, „fundamentalizm religijny” lub „fundamentalizm antyreligijny”, pytajmy: co jest słuszne? Czy proponowane przez ciebie rozwiązanie sprawia, że ludzie stają się lepsi?

Kiedy zaczyna się życie

Stanisław Michalkiewicz napisał: „od momentu urodzenia mamy do czynienia z człowiekiem. Tego nikt nie kwestionuje. No dobrze, ale jak jest na minutę przed urodzeniem? Przecież dziecko na minutę przed urodzeniem niczym nie różni się od dziecka już urodzonego – poza sposobem oddychania. Ale przecież zdarza się, że i ludzie dorośli, np. podczas operacji, nie oddychają samodzielnie, a przecież nikomu nie przychodzi do głowy kwestionować z tego powodu ich człowieczeństwo. Stanowczo, sposób oddychania nie ma tu nic do rzeczy, zatem musimy przyjąć, że na minutę przed urodzeniem dziecko nie różni się od dziecka już urodzonego żadną istotną z punktu widzenia człowieczeństwa cechą. No a na dwie minuty? Na piętnaście minut? Na godzinę przed urodzeniem? Na tydzień? Na miesiąc? [...] Niektórzy filozofowie utrzymują, że jeśli [...] dziecko nie ma jeszcze głowy, to nie jest człowiekiem, tylko »zespołem komórek«. Ale – powiedzmy sobie szczerze – gdybyśmy poddali rzetelnej analizie takiego filozofa, to też poza komórkami niczego byśmy w nim nie znaleźli. Być może niektórych komórek byłoby więcej, ale cóż to za różnica? [...] »[P]odludzie« nie istnieją, podobnie jak »płody«. Istnieją ludzie należący do różnych narodów, czy ras, albo będący w różnych fazach życiowych.” (Stanisław Michalkiewicz, Logika wystarczy, http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=226)

Precyzyjność sformułowań

Dbanie o precyzyjność sformułowań pociąga za sobą potrzebę odrzucenia zdań wewnętrznie sprzecznych.

Wiele osób uznających się za katolików opowiada się za zezwoleniem na aborcję. W związku z tym mówi się o tym, że „ileś procent katolików opowiada się za tym, aby wolno było w pewnych przypadkach dokonywać aborcji”. To tak, jakby stwierdzić: „spośród tysiąca zapytanych wegetarian 75% je mięso”. W rzeczywistości okazuje się, że w przebadanej grupie nie było tysiąca wegetarian, tylko dwustu pięćdziesięciu.

Warto zatem zadać pytanie o to, czy osoby, które uważają się za katolików, ale odrzucają naukę Kościoła w kwestii życia nienarodzonych – można jeszcze nazwać katolikami?

Podobnie możemy spytać: czy libertarianin, który odrzuca konsekwentne trzymanie się zasady nieagresji, opowiadając się za zezwoleniem na aborcję, jest jeszcze libertarianinem?

Qatryk (Patryk Bąkowski) napisał o aborcji tak: „Oczywiście[,] że jest to zabójstwo, ale moim zdaniem zabójstwo w pełni uzasadnione”.

Wiele zależy tu od tego, w jakim znaczeniu autor użył słowa „zabójstwo”. Jeśli miał na myśli „bezprawne pozbawienie niewinnej osoby życia”, to opowiedział się za złamaniem zasady nieagresji, która stanowi fundament idei libertariańskiej – a Patryk Bąkowski deklaruje się jako libertarianin.

Dla aborcji zawsze jest realna alternatywa

Nieprecyzyjność sformułowań, niechlujność bądź myślenie telewizorem mogą prowadzić do nieporozumień.

W tekście „Przedludzie” i aborcja w społeczeństwie libertariańskim napisałem: „Warto starać się o ułatwienie procesu adopcji – aby kobieta, która nie chce wychowywać własnego dziecka, miała realną alternatywę wobec aborcji.” To wyrażenie mogłoby sugerować, że – kiedy nie ma możliwości oddania dziecka do adopcji albo jest to utrudnione – aborcja jest dopuszczalna, bo nie ma wobec niej „realnej” alternatywy, wszystkie inne rozwiązania są „nierealne”.

Niniejszym wycofuję się z tego fragmentu zdania: „aby kobieta, która nie chce wychowywać własnego dziecka, miała realną alternatywę wobec aborcji”.

Realna alternatywa zawsze jest. Polega na urodzeniu dziecka.

Timur napisał: „byłbym za całkowitym [...] zakazem [aborcji] (z wyjątkiem sytuacji gdy zagrożone jest życie matki) gdyby istniały REALNE alternatywy dla młodych matek”.

To tak, jakby powiedzieć: „Byłbym za całkowitym zakazem kradzieży, gdyby istniały realne alternatywy dla tych wszystkich, których nie stać na samochód wart 500 uncji złota”. Zasady moralne nie ulegają zawieszeniu w zależności od warunków, w jakich się znajdujemy.

Istnieją tylko ludzie – nie ma „podludzi”

Timur napisał: „Dzieci nie wolno zabijać, ale czy wolno skazywać je na los obywateli drugiej kategorii bo urodziły się po niewłaściwej stronie łoża? [...] Co gorsze? Być przedczłowiekiem do 12 roku życia czy podczłowiekiem do końca życia [?]”.

Na jakiej podstawie Timur albo matka poczętego dziecka albo ojciec poczętego dziecka albo ktokolwiek inny może stwierdzić, że ktoś stanie się „podczłowiekiem”? Nawet gdyby usiłował jasno zdefiniować ten termin, to po pierwsze – ani nie zmieniłoby to faktu, że w obiektywnym porządku rzeczy istnieją ludzie, a kogoś takiego jak „podludzie” nie ma; po drugie – skąd wiedziałby, że po narodzeniu akurat ta osoba spełni kryteria, które spowodują, że Timur albo ktokolwiek inny nazwie ją „podczłowiekiem”?

Jeśli ktoś w pewnym momencie uzna się (błędnie) za „podczłowieka”, to sam może zdecydować, co chce z tym zrobić – ale nie odbierajmy mu tej wolności decydowania.

Wielkość i wspaniałość ludzkiego życia przejawia się między innymi w tym, że niczyje wybory nie są zdeterminowane; każdy w każdej chwili może wybierać dobre postępowanie.

Trudno zrozumieć tych, którzy roszczą sobie prawo do decydowania, komu „lepiej będzie umrzeć” zanim zdąży się narodzić, a komu „lepiej będzie żyć”.

Zachowanie moralnie złe, na które nie ma zgody wszystkich jego uczestników

Nawet wśród zwolenników „prawa do aborcji” dość powszechne jest przekonanie, że jej dokonywanie to coś złego.

Qatryk napisał: „W każdym razie, niezależnie [od tego,] jak traktować nienarodzone życie, jest moim zdaniem w ocenie moralnej złem zabicie go. Nie zmienia to jednak faktu że kobieta ma do tego prawo.”

Nie ma takiego prawa. Zachowanie moralne złe (np. nierząd, nadużywanie alkoholu albo narkotyków) może być z punktu widzenia prawa tolerowane, kiedy zgadzają się na nie wszystkie uczestniczące w nim osoby – ale zachowanie moralnie złe, na które nie ma zgody wszystkich jego uczestników, nie może być dozwolone.

Porównanie Ultrarechta

W tekście „Przedludzie” i aborcja w społeczeństwie libertariańskim zaproponowałem porównanie zajścia w ciążę do zaproszenia człowieka w gościnę – bez prawa usuwania go z mojego domu przed momentem, kiedy wizyta w naturalny sposób dobiegnie końca.

Ultrarecht (Olgierd Sroczyński) zaproponował porównanie bardziej zrozumiałe dla tych, którzy traktują poczętego człowieka jak „wypadek”. Napisał o „zaciągnięci[u] kogoś siłą, bez jego woli na teren mojej własności, sprawieni[u], że po opuszczeniu jej będzie musiał w sposób konieczny umrzeć, a następnie wydaleni[u] go”.

Warto zadać sobie w tym miejscu pytanie, skąd w umysłach ludzkich pojawia się myśl o tym, że aborcji wolno dokonywać – że w ogóle można jej dokonywanie rozważać. Wydaje się, że wynika to z zaburzonych relacji między kobietami a mężczyznami.

Normalni rodzice, żyjący w sakramentalnym związku małżeńskim, wcale nie zastanawiają się nad tym, czy poczęte dziecko wolno „usuwać”. Taki pomysł w ogóle nie przychodzi im do głowy i z trudem wyobrażają sobie, że ktoś mógłby o czymś takim pomyśleć. Ludzi się nie morduje i kropka. Dla normalnych rodziców dziecko to powierzony ich opiece człowiek – osoba, w stwarzaniu życia której współuczestniczyli, osoba godna miłości, osoba, której chcą pomóc w stawaniu się lepszą.

W dzisiejszej rzeczywistości wielu rodziców nie myśli jednak w tych kategoriach. Skoro więc pewne osoby uważają dziecko za „przeszkodę”, warto w pierwszej kolejności mocno podkreślać ciążące na ojcu i matce zobowiązania, zaciągnięte w momencie przekazania nowemu człowiekowi życia.

Zawsze wskazane jest zachęcanie rodziców do patrzenia na dziecko jako na dar i zadanie – ale jeśli takie próby nie odnoszą rezultatu, trzeba odwołać się do nieubłaganego logicznie porównania Ultrarechta: „Jeżeli zawrę z kimś umowę, że może korzystać z mojej własności, to nie mogę odwołać tej umowy jednostronnie, tym bardziej w momencie, kiedy opuszczenie mojej własności grozi mu śmiercią. [Aborcja jest jak] zaciągnięcie kogoś siłą, bez jego woli na teren mojej własności, sprawienie, że po opuszczeniu jej będzie musiał w sposób konieczny umrzeć, a następnie wydalenie go”.

Edukacja seksualna – jaka?

Qatryk napisał, że ludzie „niekoniecznie muszą sobie zdawać sprawę z takich konsekwencji” i zasugerował w związku z tym prowadzenie „edukacji seksualnej”.

Pytanie: co ten termin oznacza i kto powinien być za taką edukację odpowiedzialny?

Przyjęło się uważać, że „edukacja seksualna” oznacza narzucony odgórnie (i finansowany ze skradzionych w podatkach pieniędzy) program zaznajamiania młodych ludzi z budową i funkcjonowaniem układu rozrodczego człowieka. Program ów zawiera opiera się nierzadko na przekonaniu, że człowiek musi działać seksualnie i – jako że nie jest w stanie nad sobą zapanować i odpowiadać za swoje czyny – należy „minimalizować straty” albo „eliminować skutki” jego nieodpowiedzialnych zachowań. Zwolennicy takiej „edukacji seksualnej” przedstawiają człowieka jako zwierzę, którego działania mogą zostać całkowicie oderwane od ich konsekwencji. Usiłują sprowadzić „edukację seksualną” do szeregu „technicznych” uwag na temat współżycia płciowego – bez oglądania się na jego związki z innymi dziedzinami ludzkiego życia i wpływ na innych ludzi.

Prawidłowy model edukacji seksualnej – w ramach którego przede wszystkim uświadamiano by dzieciom, że w przyszłości będą matkami i ojcami i że wiążą się z tym określone powinności – wymagałby wiedzy i zaangażowania ze strony rodziców. To właśnie do nich należy pomaganie dzieciom w zrozumieniu tych prawd – a zbyt często ojcowie i matki odsuwają od siebie zadanie, licząc na to, że zastąpi ich szkolny nauczyciel albo rówieśnicy dziecka.

Istotne, aby rodzice przekazywali dziecku wiedzę nie tylko słowem, ale przede wszystkim przykładem. Co da dziecku fakt, że będzie dokładnie poinformowane o budowie układu rozrodczego człowieka, a nawet o właściwych wzorcach, jeśli nie będą one przed jego najbliższych i najważniejszych nauczycieli – rodziców – praktykowane?

Jak mogą uczyć wzrastania w miłości i odpowiedzialności ojcowie lub matki, którzy swoim postępowaniem – np. poprzez stosowanie środków antykoncepcyjnych lub wczesnoporonnych – mówią swojemu narodzonemu już dziecku: „Nie chcemy twojego możliwego rodzeństwa. Chronimy się przed nim. Przeszkadza nam. W ogóle nasza seksualność nam zawadza. Czujemy, że musimy w sztuczny sposób zmieniać to, co naturalne”?

Antykoncepcja prowadzi do aborcji

Stosowanie środków antykoncepcyjnych oznacza wrogość wobec dziecka. W mentalności używających ich osób dziecko to ktoś przed kim trzeba się „bronić”, ktoś, kto „zawadza”, „przeszkadza”, ktoś, kogo „nie powinno być”.

Obawa przed dzieckiem – to coś groteskowego.

Z jednej strony tak wiele osób drży dziś przed tak wielu wyolbrzymianymi zagrożeniami. Na opakowaniach produktów spożywczych umieszcza się szczegółowe informacje na temat składników mogących wywoływać alergie. Narodzone dzieci od maleńkości nierzadko wdraża się w rowerowy reżim kaskowy. Przemysł medialno-rozrywkowy prezentuje ludziom obraz życia jako nieprzerwanego pasma krwawych konfliktów zbrojnych, rozbojów i wypadków. Z drugiej strony – tak wiele osób jakby wcale nie przejmowało się duchowymi, fizycznymi i psychicznymi konsekwencjami stosowania środków antykoncepcyjnych i związanym z tym zabijaniem nienarodzonych.

Próba zakłócenia naturalnych procesów organizmu, aby zapobiec powstaniu nowego życia, oznacza postrzeganie dziecka jako wroga. Najlepiej, jeśli „wróg” w ogóle się nie pojawi – więc stosujemy środki antykoncepcyjne. Jeśli mimo tego „wróg” się pojawi, trzeba go zniszczyć – jak najszybciej, kiedy jest jeszcze stosunkowo mały – więc stosujemy środki wczesnoporonne. Jeśli nie dostrzeżemy „wroga” w porę i zdąży się on rozwinąć – to i tak za wszelką cenę trzeba go zniszczyć – więc dokonujemy aborcji.

Patrzenie na dziecko jak na wroga skutkuje zafałszowaniem pojęć. Środki prowadzące do sztucznego poronienia nazywa się środkami antykoncepcyjnymi (por. Jacek Salij OP, Środki poronne, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TD/pytania_nieobojetne/srodki_poronne.html); aborcje traktuje się jako zastępczą formę antykoncepcji (por. Hilary White, Abortion as Birth Control – 1,300 UK Women Have Had at Least Five Abortions, http://www.lifesitenews.com/ldn/2008/mar/08032009.html).

Szacunek dla życia narodzonego

Qatryk napisał: „Gdyby ludzie mieli znacznie większy szacunek do życia narodzonego, na pewno zwiększyłby się również i ich szacunek do życia nienarodzonego”.

Szczera prawda – tylko czy z tego wynika, że uznamy aborcję za niedopuszczalną dopiero wtedy, kiedy ktoś stwierdzi, że w danym momencie członkowie społeczeństwa przejawiają już w wystarczającym stopniu szacunek dla życia narodzonego?

Wiele osób dobrowolnie współuczestniczy w wojnach rozpętywanych przez funkcjonariuszy państwowych albo je popiera. Biorą w tym udział również ci, którzy deklarują się jako obrońcy życia. Ich nielogiczna i niesprawiedliwa postawa, w ramach której wyrażają przyzwolenie na pewną kategorię zabójstw (tych dokonywanych przez funkcjonariuszy państwowych z użyciem ukradzionych podatnikom pieniędzy) nie powinna jednak prowadzić do postawy wyrażającej się słowami: „skoro nie krytykujecie wystarczająco wojen, to przynajmniej (niejako w ramach »rekompensaty«) pozwólcie też na inne zabójstwa”.

Zamiast przeciwstawiać sobie rzeczywistości życia narodzonego i nienarodzonego, warto przypominać, że one się splatają.

Pro-life vs. pro-murder

Tytuł tekstu Aborcja jest „pro-life”; anty-aborcja jest „anti-life” skłania do zastanowienia, czy przeciwstawianej postawie „pro-life” postawy „pro-choice” nie należałoby określać inaczej.

Przeciwnicy aborcji opowiadają się za wyborem, są „pro-choice”, w takim sensie, że chcą każdemu istniejącemu już człowiekowi dać szansę na podejmowanie (choćby i w przyszłości) wolnych decyzji.

Przeciwieństwo życia to śmierć. Śmierć może nastąpić w sposób naturalny lub nienaturalny. Pozbawianie dziecka życia to coś nienaturalnego. Może więc postawę przyzwalających na to osób nazywać „pro-death” albo „pro-murder”?

Człowiek nie jest zwierzęciem

Autor tekstu Aborcja jest „pro-life”; anty-aborcja jest „anti-life” napisał: „[Wbrew] opinii »anty-lifers« (błędnie zwanych »pro-lifers«, jako że są oni przeciwko życiu faktycznej jednostki ludzkiej związanej z zagadnieniem), kobieta nie jest po prostu rozpłodową świnią”.

Jak pogodzić powyższe stwierdzenie z faktem, że to właśnie proaborcjoniści (określający zresztą nierzadko kobiety uważane przez siebie za atrakcyjne właśnie mianem „świń”) sprowadzają kobietę do statusu zwierzęcia – tak głupiego, że nie odpowiada za swoje działanie seksualne, w związku z czym należy mu i ojcu dziecka pozwolić na zabijanie?

Wielkość i godność człowieka polega między innymi na tym, że posiada on duszę rozumną. Może decydować o swoim działaniu. Nie podlega żadnemu fatum i nie ma konieczności wybierania tzw. „mniejszego zła”. Ma wolną wolę. Może wybierać dobro. Człowiek nie ma obowiązku działania seksualnego. Jest w stanie rozumnie kierować swoim życiem płciowym.

Dziecko nie bierze się z przeciągu

Przeświadczenie o tym, że człowiek niczym nie różni się od zwierząt może z łatwością doprowadzić do przekonania, że aborcja powinna być dozwolona jako „wyjście awaryjne” dla osób, które „nie chciały” przekazywać życia nowemu człowiekowi, a zrobiły to.

Co oznacza „nie chciały przekazywać życia”? Mamy na myśli sytuację, w której rodzice dziecka twierdzą, iż go „nie planowali”, że to „wypadek”. Jak jednak mogą uczciwie twierdzić, że „nie chcieli przekazywać życia”, skoro – podejmując współżycie – naturalną koleją rzeczy powinni zdawać sobie sprawę z jego możliwych skutków?

Niektórzy mogą tłumaczyć proaborcyjną postawę rodziców ich ignorancją: „Nie wiedzieli, że może się począć dziecko, »zabezpieczyli się«, a tu »wpadka«”. Gdyby okazało się, że matka i ojciec rzeczywiście byli tak nieodpowiedzialni i nierozsądni, że nie uświadamiali sobie możliwych konsekwencji podjętego dobrowolnie działania płciowego, to czy tak nieodpowiedzialni i nierozsądni ludzie mogą wysuwać jakiekolwiek pretensje do decydowania o życiu lub śmierci swojego dziecka?

Wolność zawsze łączy się z odpowiedzialnością.

Ten związek dotyczy nie tylko obowiązków, jakie biorą na siebie rodzice w chwili przekazania dziecku życia, ale odnosi się również do sposobu, w jaki wcześniej kierują swoim życiem seksualnym. Ten zaś wiąże się z pytaniem o sens życia w ogóle.

Pytanie o sens życia

Poczucie braku sensu własnego istnienia może prowadzić – nawet w nieuświadomiony sposób – do przekonania, że – „skoro tak, to, faktycznie, po co przekazywać dzieciom życie?”

Prawdopodobnie tych, którzy świadomie i jawnie dają wyraz swojej nienawiści wobec życia, deklarując niewiarę w sens ludzkiego istnienia, jest dużo mniej niż tych, dla których te sprawy nie stanowią przedmiotu jakiejkolwiek refleksji.

Stosunkowo często w miejscu zasad moralnych człowiek stawia wtedy to, co aktualnie uważa za przyjemne.

Nierzadko i wśród libertarian daje się zauważyć tendencję do stawiania w centrum ludzkiego zainteresowania „przyjemności”, „wygody”, „tego, co aktualnie uważam za szczęście”. Łączy się z tym stosunkowo często wrogość wobec religii (wielu wolnościowców zdaje się traktować wszystkie wyznania religijne jako pewną jedność – nie dostrzegając między nimi różnic) i promowanie w sposób bezpośredni lub aluzyjny rozwiązłości seksualnej.

Qatryk, deklarujący się jako libertarianin i libertyn, niejednokrotnie dawał wyraz swojemu przekonaniu, że istotną i wartościową częścią ludzkiego życia, a może nawet jego ostatecznym sensem, powinny stać się „przyjemności” takie jak upijanie się oraz przygodne stosunki seksualne. (Por. np. Qatryk, Piłka nożna, http://qatryk.pl/pilka-nozna/ oraz Qatryk, Świat jest piękny, http://qatrykoweboje.salon24.pl/69365,index.html)

Być może to właśnie tu tkwi klucz do problemu zabijania dzieci nienarodzonych. Jeśli człowiek upatruje istoty swojego życia w swego rodzaju „używaniu” doczesności, którą traktuje wyłącznie jako ciąg nudnych i kłopotliwych kalendarzowych dni; jeśli wydaje mu się, że jego czyny nie mają znaczenia, że to, co robi, niczego nie zmienia, a „w dłuższej perspektywie wszyscy będziemy martwi” – to może sobie pomyśleć, że zabicie czy niezabicie człowieka nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji, niczego nie oznacza. Jeśli całe życie traktuje się jako ciąg bezsensownych cierpień, to może nasuwać się myśl, że „usunięcia” dziecka dokonuje się nie tylko dla własnej wygody, ale również dla „dobra” dziecka, dla „oszczędzenia” mu trudności.

Przyzwolenie na aborcję wyraża poczucie braku sensu życia.

Libertariańsko-libertyński ideał stosunków społecznych opartych nie tyle na wolności, ale na swego rodzaju dowolności, jest jakiś taki marny. Jeśli w życiu chodziłoby wyłącznie o to, aby „dobrze się bawić”, popić, utrzymywać przygodne stosunki płciowe, „pocierpieć, tak jak wszyscy inni, ale przynajmniej starać się pocierpieć w luksusie, stwarzając sobie iluzję chwilowej wygody” – to byłoby po prostu słabe.

Taka filozofia życia wydaje się niezgodna z libertariańską koncepcją wolności i odpowiedzialności, przeświadczenia o tym, że człowiek potrafi działać racjonalnie, że warto patrzeć na rzeczywistość nie tylko w krótszej, ale i w dłuższej perspektywie.

Czy wolnościowcy promujący w swoich tekstach aborcję, rozwiązłość seksualną i niewiarę w sens życia mogliby z czystym sumieniem pokazać te artykuły swojej żonie, dzieciom? I powiedzieć: „Uważałem moje poglądy i postępowanie za słuszne i nadal je za takie uważam. Was też zachęcam do podobnego postępowania”?

„Ha, ha” – mogliby odpowiedzieć libertarianie-libertyni – „Żona? Dzieci? W jakich czasach żyjesz? O czym ty w ogóle mówisz? Dzisiaj już nikt tak nie myśli!” Nawet gdyby taka była prawda (a nie jest), to należałoby zapytać: A gdyby ludzie tak myśleli i postępowali – czy świat nie byłby lepszy?

Rola i odpowiedzialność ojca

„[O]jcostwo, podobnie jak macierzyństwo, rodzicielstwo i dziecięctwo, męskość i kobiecość są pojęciami wskazującymi na relacje. Przez relację rozumiemy taką właściwość jakiejś istoty, która określa jej ścisłą współzależność od jakiejś innej istoty. I tak, nie ma ojca bez matki i bez dziecka. Nie ma matki bez ojca i bez dziecka. Nie ma męża bez żony, nie ma kobiety bez mężczyzny.” (Karol Meissner OSB, Ojcostwo w układzie relacji rodziny, http://www.mateusz.pl/okarol/ok_oj.htm)

Dziecko powstaje wskutek współdziałania kobiety i mężczyzny. Odpowiedzialność za nie ponoszą obydwoje rodzice.

„Niestety wielu chrześcijan powtarza bardzo szkodliwy i błędny slogan, że aborcji dokonuje matka dziecka. Tymczasem za aborcję zawsze odpowiedzialni są obydwoje rodzice. Co więcej, doświadczenie potwierdza, że najczęściej głównym odpowiedzialnym za zabicie dziecka jest właśnie jego ojciec, a nie matka. To on w takiej sytuacji wycofuje zwykle zarówno miłość do kobiety, jak i do dziecka, któremu przekazał życie.” (ks. Marek Dziewiecki, Święty Józef – psychospołeczny portret dojrzałego mężczyzny, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/s_jozef_mezcz.html)

Próby przedstawiania aborcji jako „sprawy matki”, „sprawy, o której powinna zdecydować sama kobieta” to w dużej mierze wynik tchórzliwości wielu współczesnych mężczyzn. Ci sami ludzie, którzy często w oczach współczesnego świata uchodzą za „twardzieli”, okazują się nierzadko moralnymi słabeuszami – którzy, nie dość, że sami uciekają od podjęcia odpowiedzialności za dziecko i jego matkę, to jeszcze słowem i czynem namawiają do ich niszczenia. Niekiedy może im się to wydawać nawet szlachetne – „bo przecież dałem jej pieniądze, żeby »pozbyła się« dziecka”.

W dzisiejszym świecie chyba większość ludzi czuje się pozbawiona wpływu na rzeczywistość i niejako pozwala się porywać „biegowi zdarzeń”. Nie dostrzega tego, że kształt świata zależy w dużej mierze od tego, jakie zasady postępowania zaproponują swoim dzieciom rodzice – i czy zdołają zachęcić do wcielania ich w życie. Dziwne i smutne, że niektórzy nie dostrzegają, jak bardzo świat mógłby zmienić się na lepsze, gdyby widzieli w dziecku osobę będącą darem i zadaniem, poświęcali mu tyle czasu, ile potrzeba i wierzyli, że ludzkie działanie ma sens.

„Bo zniszczysz sobie życie” – odpowiedzialność za słowo

Rodzice, którzy namawiają swoje dzieci do zabijania dzieci, posługują się często argumentem: „Musisz usunąć ciążę, bo inaczej zniszczysz sobie życie”. Nie dostrzegają, że to właśnie zamordowanie własnego dziecka bardzo poważnie grozi „zniszczeniem sobie życia”.

Nawet jeśli kobieta znajduje się w bardzo trudnej sytuacji – bo na przykład jej dziecko poczęło się w wyniku przygodnego stosunku płciowego, a ojciec dziecka okazał się tchórzem i zostawił ją samą – warto byłoby zachęcić ją do tego, aby do jednego nieodpowiedzialnego zachowania nie dokładała drugiego: „Popełniłaś błąd – żałuj i nie popełniaj następnych”. Nie brnij w zło.

Żyjemy w czasach inflacji słów. Wielu osobom wydaje się, że to, co robią, co mówią, nic nie znaczy. A tymczasem ludzie w pewien sposób „nasiąkają” postawami bliskich – liczą się ze zdaniem rodziców, przyjmują jako swoje opinie pojawiające się w środowisku przyjaciół i znajomych.

Żaden człowiek nie wie z absolutną pewnością, do kogo dotrą wypowiedziane lub napisane słowa – i jakie będą ich skutki. Tym bardziej warto byłoby zwrócić uwagę na odpowiedzialność za słowo.

Rola mediów a rola najbliższych

Dziś wielu osobom wydaje się, że nie mają na nic wpływu, że nikt się z ich zdaniem nie liczy, że nie mają żadnego sposobu, aby wpłynąć na bieg spraw. Wielkiej liczbie ludzi udało się wmówić, że nie jest ważne to, jak odnoszą się do najbliższych, co robią w domu, co mówią. Zrobiono z nich (często – jeśli nie zawsze – za ich przyzwoleniem) pokolenie bezkrytycznych konsumentów medialnej papki, którym wydaje się, że prawdziwe i ważne jest tylko to, co widzą na ekranie, to, co zostało sfotografowane albo nagrane.

Niektórzy zdają się zapominać, że w sprawach najistotniejszych, we wskazywaniu postawy życiowej, mają olbrzymi wpływ na swoich najbliższych. Człowiek nie może nie działać. Postępowanie rodziców ma wpływ na to, jakie będą ich dzieci. Jeśli rodzice dużo z dzieckiem rozmawiają – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice dobrowolnie zdecydują, że w wychowaniu dziecka zastąpi ich telewizor – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice pokazują dziecku różne ciekawe rzeczy – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice powierzają zadanie kontaktu z dzieckiem (szczególnie w najmłodszych latach jego życia) głównie opiekunce (może nawet określanej mianem „profesjonalnej”) albo przedszkolu – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice troszczą się o to, aby pokazać dziecku, że wiedza i myślenie to coś atrakcyjnego – wpływa to na dziecko. Jeśli rodzice traktują dziecko jako wroga, „wypadek”, kogoś, kogo nie powinno być – wpływa to na dziecko, a czasem kończy się pozbawieniem go życia. Jeśli rodzice traktują dziecko jako godną miłości, niepowtarzalną osobę, dar powierzony właśnie konkretnie im – wpływa to na dziecko.

Każdy człowiek jest z natury wolny. Trudno zaprzeczyć, że dziecko z rodziny patologicznej znajduje się w pewnym sensie w trudniejszej, mniej dogodnej „sytuacji wyjściowej”, może mieć „trudniejszy start” w życiu. Ale takie dziecko nie jest skazane na popełnianie tych samych błędów, co jego rodzice. Nawet narodzone dziecko, którego rodzice odnieśli się ze skrajną agresją do jego rodzeństwa, może prowadzić dobre życie (a jego rodzice mogą zrozumieć, co zrobili źle, i naprawiać to).

Pytanie, jak warto byłoby sobie postawić, brzmi: W imię czego zabijać swoje nienarodzone dziecko, wyrażając w ten sposób poczucie bezsensu istnienia? W imię czego utrudniać sobie i innym życie, pozornie „pozbywając się problemu” – a w rzeczywistości dobrowolnie decydując się na kłopoty?

Wbrew pozorom decyzja o „pozbyciu się” dziecka to nie koniec, ale początek poważnych problemów – które mogą ciągnąć się za matką i ojcem dziecka co najmniej do końca ich ziemskiego życia.

Proaborcyjni pracownicy mediów przemilczają to, co dzieje się z ludźmi, którzy zabijają własne dziecko. Dla nich koniec życia dziecka – a raczej, w ich mniemaniu, „tego czegoś” – oznacza koniec problemu. To, co dzieje się później z matką i ojcem zabitego człowieka, z innymi bliskimi, jakby nie istniało.

Tendencję do nieliczenia się z konsekwencjami czynów można po części przypisać „współczesnemu duchowi świata”, któremu poddaje się wiele osób. „Duch” ów skłania do nałogowego konsumowania coraz to nowych porcji informacyjnego kitu – niemal natychmiastowego zapominania o tym, co pięć minut wcześniej zaprezentowano jako superważną wiadomość – i żądania kolejnych newsów. W pogoni za coraz to nowszymi sensacjami i w atmosferze informacyjnej biegunki łatwo zapomnieć o tym, żeby przeznaczyć czas na przemyślenie tego, co się usłyszało, przeczytało albo obejrzało i wracać do tego, co jest wartościowe.

Ludzie często gubią się w medialnym zgiełku, w którym co i rusz odzywają się głosy za prawem do „usuwania” dzieci. Kiedy przyglądamy się wysiłkom konkretnych osób, które za pośrednictwem mediów namawiają do aborcji albo wręcz jej żądają, przypominają się słowa Josepha Ratzingera: „Bóg respektuje bezwzględnie wolność swego stworzenia. [...] [Jezus Chrystus] [n]ie traktuje [...] człowieka jako istoty niepoważnej, niezdolnej ostatecznie przyjąć odpowiedzialności za swój los. Niebo Chrystusa opiera się na wolności, pozwalającej potępionym chcieć własnego potępienia. Specyfiką chrześcijaństwa jest przekonanie o wielkości człowieka i o powadze ludzkiego życia: są w tym życiu sprawy nieodwołalne i istnieje nieodwołalne zniszczenie. Taka jest rzeczywistość i chrześcijanin musi żyć świadomy tej rzeczywistości.” (Joseph Ratzinger, Śmierć i życie wieczne, Warszawa 1986, s. 236-237)

Znaczenie decyzji poszczególnych osób

Gdyby nie było matek i ojców gotowych zabijać swoje własne dzieci, problem aborcji nie istniałby.

Kondycja moralna ludzi i kształt społeczeństwa – szczególnie dopóki istnieją jeszcze państwa – zależą w dużo większym stopniu od tego, co poszczególne osoby czynią, niż od tego, co mówi akceptowane lub tolerowane przez nich prawo.

Dlatego przed zapoznaniem się z opiniami na temat dopuszczalności aborcji w społeczeństwie bezpaństwowym, warto, aby każdy uważający się za libertarianina odpowiedział sobie na pytanie: A czy ja sam, osobiście, w jakiejkolwiek sytuacji byłbym gotów nawet rozważać możliwość zabicia swojego dziecka? Czy po prostu porzuciłbym jego matkę i stwierdził, że „to jej problem”? Czy po prostu zlekceważyłabym ojca dziecka i stwierdziła, że „to moja sprawa”? Co zrobiłbym, gdyby okazało się, że ktoś z mojej rodziny albo mój przyjaciel został rodzicem „nieplanowanego” dziecka? Co bym w takiej sytuacji powiedział, doradził? Co mówię o życiu ludzi, których nie znam bezpośrednio? Jak zachowuję się w stosunku do innych osób – w szczególności do dzieci już narodzonych?

Powyższe pytania można traktować jako wyłącznie teoretyczne. O zachowaniu każdego człowieka przekonujemy się dopiero w chwili, kiedy rozważana sytuacja ma miejsce. Nie da się jednak ukryć, że wyrabianie sobie na rozmaitych etapach życia postaw, wybieranie, których zasad chcemy się trzymać, silnie wpływa na decyzje podejmowane później – nieraz niemal automatycznie.

Cenna jest zatem deklaracja Marcina Pasikowskiego, który napisał: „jestem przeciwko aborcji w tym sensie, że sam bym jej nigdy nie popełnił”.

Ludzi się nie morduje i już

Bardzo istotną rolę w formowaniu postaw każdego człowieka mają rodzice. Od nich nabywa się pewnych odruchów, słyszy formułowane przez nich myśli, nierzadko przyjmuje ich poglądy jako swoje. Bogu dzięki, jeżeli otrzymane wzorce są właściwe. Jeśli nie – można i należy z nimi walczyć, aby zaproponować własnym dzieciom lepsze. Jak pisał Tomasz a Kempis: „Walcz dzielnie: złą siłę siłą się zwycięża”. (Tomasz a Kempis, O naśladowaniu Chrystusa, Rozdział XXI: O żalu serdecznym)

Kiedy normalny człowiek wchodzi do sklepu, nie rozważa za każdym razem: „Czy dziś coś ukraść, czy nie?”. Po prostu „coś” mówi mu: nie kradnie się – więc nie ma się nad czym zbytnio zastanawiać.

Podobnie jest z życiem nienarodzonego dziecka. Normalnemu człowiekowi w ogóle nie przychodzi do głowy, że mógłby się na nie targnąć. Po prostu – nie morduje się i już.

Jak rodzice, którzy zdecydowali o zabiciu własnego dziecka, mogą rozmawiać z jego rodzeństwem, któremu „pozwolili” się urodzić? Co mu powiedzą? Czy będą starali się tłumaczyć, że osoba, której się „pozbyli” była niepotrzebna, „nieplanowana” – a o tym, że wy, urodzeni, istniejecie, zadecydowało to, że „akurat w tym czy innym tygodniu albo miesiącu uznaliśmy, że wolno wam żyć, że mamy dosyć pieniędzy, żebyście żyli, że już jakoś to przeżyjemy, nawet z wami, jako bagażem, problemem – bo w gruncie rzeczy stanowicie dla nas przeszkodę”?

Jak uwierzyć w miłość rodzicielską tam, gdzie nienarodzonego człowieka traktuje się jako ciężar, a urodzone dzieci cierpią z powodu syndromu ocaleńca? (Por. Jacek Salij OP, Syndrom ocaleńca, http://mateusz.pl/wdrodze/nr356/18-wdr.htm)

Potrzeba uznawanej powszechnie zasady

W społeczeństwie bezpaństwowym mogą swobodnie działać obok siebie prywatni właściciele poszczególnych terenów, nieruchomości, przedmiotów, dobrowolne zrzeszenia rozstrzygające wewnętrzne spory metodami demokratycznymi, niewielkie firmy rodzinne, olbrzymie przedsiębiorstwa, w których ostateczne decyzje należą do zarządu, dobrowolne komuny, których członkowie gnieżdżą się w opuszczonych domach albo w wynajętych ekskluzywnych pokojach hotelowych. Aby ludzie wybierający tak różnorodne sposoby życia mogli pokojowo współistnieć, podejmować dobrowolną współpracę i rozstrzygać ewentualne konflikty, potrzeba istnienia pewnych „nadrzędnych” zasad, które są uznawane przez wszystkich.

Gdyby członkowie dobrowolnej komuny doszli nagle do wniosku, że nie liczą się z prawem własności i przemocą wdarli się na teren posesji pana Nowaka – usiłowaliby tym samym podważyć zasadę nieagresji. Jeśli w imię fałszywie rozumianej „wolności” przyznalibyśmy członkom takiej komuny prawo do takiej napaści, opowiedzielibyśmy się za chaosem. Harmonijna współpraca i pokojowa koegzystencja ma swoje źródło w powszechnym uznawaniu zasady nieagresji. Musi istnieć taka wspólna podstawa. Inaczej trudno w ogóle mówić o społeczeństwie wolnościowym.

Różne podejścia do aborcji w społeczeństwie wolnościowym?

Wolnościowy system konkurujących ze sobą kodeksów prawnych sprzyjałby ujednolicaniu przepisów (por. Hans-Hermann Hoppe, Idea społeczeństwa prawa prywatnego, http://luke7777777.blogspot.com/2008/03/tumaczenie-hans-hermann-hoppe-idea.html). Mogłoby się jednak zdarzyć, że na pewnym etapie kształtowania się prawa funkcjonowałyby obok siebie dwa systemy prawne – jeden dopuszczałby aborcję, a drugi zakazywałby jej jako agresji. Poszczególni ludzie mogliby podpisywać kontrakty na usługi bezpieczeństwa z osobami lub firmami, które stosowałyby którąś z tych dwóch interpretacji.

Taką sytuację można by uznać za „lepszą”, „znośniejszą” od tej, z którą mamy do czynienia w systemie etatystycznym. W społeczeństwie wolnościowym nie byłbym zmuszany do przeznaczania żadnej części mojej własności na działania zmierzające do uśmiercania nienarodzonych. Tymczasem dziś, gdy istnieje państwo, współfinansuję to, co uważam za niedopuszczalne. Z pieniędzy ukradzionych mi w podatkach funkcjonariusze państwowi opłacają „lekarzy”, którzy w majestacie państwowego prawa dokonują dzieciobójstw.

Błędem byłoby jednak twierdzić, że istnienie obok siebie dwóch systemów prawa prywatnego z różnym podejściem do aborcji stanowiłoby rozwiązanie dobre. Nawet jeżeli wszyscy uważający się za libertarian nie dojdą w jednej chwili do uznania aborcji za morderstwo – ale stworzą dwa konkurencyjne społeczeństwa wolnościowe, w jednym z których będzie wolno zabijać dzieci nienarodzone, a w drugim nie – nie można się na tym etapie zatrzymywać. Należy wciąż dążyć do odkrycia jednego, stojącego u fundamentów świata prawa i zadawać sobie pytanie: czy w ramach ogólnie uznawanej (choć przez wiele osób chyba nieświadomie) zasady nieagresji dążymy do coraz lepszego jej poznania, badamy ją, aby wyciągnąć z niej wnioski dotyczące najrozmaitszych sytuacji i zachowań – przede wszystkim tych dotyczących ochrony życia każdego człowieka? Czy uznajemy istnienie prawdy, której staramy się dociec – czy może nasz „libertarianizm” polega na głoszeniu „wolności” w oderwaniu od prawdy i odpowiedzialności, prowadząc nie do harmonijnej anarchii, ale do chaosu?

Obrona rodziny jako jeden z priorytetów libertarian

Rodzina jako podstawowa struktura anarchicznego ładu stanowi o być albo nie być społeczeństwa wolnościowego.

W rodzinie ludzie w naturalny sposób uczą się współpracować ze sobą, pomagać sobie, żyć wspólnie z innymi. W rodzinie w naturalny sposób dostrzega się wyjątkowość każdego człowieka. W rodzinie bez stosowania przymusu tworzą się autorytety i hierarchia, wytwarza się swoisty „porządek”. W wielu sytuacjach więzy rodzinne są traktowane (nawet przez zwolenników istnienia państwa) jako ważniejsze od przepisów narzucanych przemocą przez etatystów.

Ktoś mógłby powiedzieć: „Ależ w wielu rodzinach wcale nie jest normalnie! Mężowie i ojcowie katują domowników, żony i matki są bardziej zainteresowane »realizowaniem się« w pracy poza domem niż troską o najbliższych (pracą w domu), a dzieci – wychowywane przez telewizor i ulicę – stają się wprost nieznośne i niezdolne do założenia w przyszłości normalnej rodziny”. Faktycznie – w wielu rodzinach nie dzieje się dobrze. Zauważmy jednak, że zwiększanie się liczby niewłaściwie funkcjonujących rodzin, rozpowszechnianie się życia bez zobowiązań w ramach „związków partnerskich”, rozwiązłość i wrogie nastawienie względem dziecka nieodmiennie towarzyszą systemowi etatystycznemu. Tę prawidłowość podkreślał Aldous Huxley, pisząc: „W miarę jak kurczy się wolność polityczna i gospodarcza, swoboda seksualna – niejako w ramach rekompensaty – rozszerza się” (Aldous Huxley, Nowy wspaniały świat, Wstęp do wydania z roku 1946, http://luke7777777.blogspot.com/2007/03/tumaczenie-aldous-huxley-nowy-wspaniay.html). Jakby funkcjonariusze państwowi mówili tym, których uważają za swoich poddanych: „Co prawda łamiemy aksjomat nieagresji, przemocą narzucamy wam nieistniejącą faktycznie »umowę społeczną«, zmuszamy was do finansowania wojen, nie pozwalamy wam swobodnie dysponować tym, co posiadacie, ograbiamy was z dużej części waszych zarobków, utrudniamy wam odpowiedzialne życie – no ale przynajmniej poużywajcie sobie w innej dziedzinie. Współżycie płciowe bez zobowiązań i konsekwencji, swoboda zabijania nienarodzonych dzieci, eutanazja – na tym polu możecie sobie pohulać”.

Funkcjonariusze państwowi usiłują wbijać klin między żony i mężów, między rodziców i dzieci – po to, żeby utracili naturalne oparcie w rodzinie, przestali postrzegać siebie jako ludzi, żony, matki, mężów, ojców, córki, synów i widzieli się wyłącznie jako numery w urzędniczych kartotekach. Kiedy ludzie traktują się wzajemnie jak wrogowie, mają tendencję do zapominania o swoich prawdziwych wrogach – funkcjonariuszach państwowych.

Uzdrowienie stosunków międzyludzkich i budowanie społeczeństwa opartego na zasadzie nieagresji idzie przez rodzinę. Zadanie, przed którym stoimy, polega w dużej mierze na podjęciu starań o to, aby w mojej własnej rodzinie – bliższej i dalszej, w rodzinach moich przyjaciół i znajomych i w ogóle we wszystkich rodzinach troszczono się wzajemnie o swoje dobro, poważnie traktowano obowiązki wobec współmałżonka, córek i synów, kochano wszystkie dzieci i przekazywano każdemu z nich prawdę o tym, że jest potrzebne.

Jeśli członkowie rodzin zaczną się sobą wzajemnie interesować i poświęcać sobie więcej czasu, łatwiej przyjdzie im dostrzec swoje potrzeby. To z kolei może otworzyć im drogę do zastanawiania się nad tym, co służy dobru konkretnego drugiego człowieka. Rodzice mogą zapytać na przykład: „Czy rzeczywiście właściwa jest koncepcja, aby z pewna grupa ludzi (funkcjonariusze państwowi) odbierała mi pod przymusem pieniądze, organizowała za nie »system edukacyjny«, porywała moje dziecko, umieszczała je przemocą w »placówce oświatowej«, w której będzie się usiłowało wpoić mu miłość do etatyzmu i rzekomą nadrzędność państwowych przepisów wobec norm moralnych?”.

Takie i podobne pytania powodowane troską o drugiego człowieka mogą prowadzić do uczynienia normy społecznej z indywidualnych działań wolnych i odpowiedzialnych ludzi – z transakcji dokonywanych na wolnym rynku (zwanym też niekiedy „czarnym rynkiem” albo „szarą strefą”), unschoolingu (najlepiej połączonego z wychowywaniem do samodyscypliny), homeschoolingu i tak dalej.

Myślenie i działanie bardziej „na skalę rodzinną”, „na skalę lokalną” stanowi dla libertarian wielką szansę. Trudno jednak oczekiwać, aby tym, którzy nawet do najbliższych odnoszą się ze skrajną agresją, udało się zachęcać do propozycji wolnościowych kogokolwiek.

Jak pomóc w powstaniu społeczeństwa ludzi wolnych i odpowiedzialnych, jeśli sami nie będziemy wolni i odpowiedzialni? Opowiadanie się za zezwoleniem na aborcję to w pewnym sensie podcinanie gałęzi, na której sami siedzimy. Czy jedna z ostatnich dziś ostoi normalności i anarchii, czyli rodzina, ma być miejscem, w którym dziecko czuje się bezpiecznie? Czy też ma żyć w ciągłym strachu i niepewności, targane wątpliwościami o to, czy jest chciane i kochane?

„Wiesz, akurat wtedy, kiedy się począłeś, zarabialiśmy tyle, że mogliśmy pozwolić ci żyć. Gdybyś zaczął istnieć pół roku wcześniej, kiedy mieliśmy kłopoty finansowe, zostałbyś »usunięty«. No, albo jakbyś był chory, albo jakbyśmy nie mieli czasu na zajmowanie się tobą. Albo jakbyśmy nie mieli gdzie mieszkać. Gdybyśmy nie byli jeszcze »gotowi«” – czy którykolwiek libertarianin byłby gotów powiedzieć coś takiego swojej córce albo synowi?

Jak możemy mówić, że ludzie w naturalny sposób mogą ze sobą współpracować, że brak przemocy to w stosunkach międzyludzkich norma, a jednocześnie samemu słowem lub czynem brać udział w propagowaniu fałszywego poglądu, że pewnych ludzi wolno mordować?

Czy zdrowy rozsądek jest możliwy

Niektórzy, pobudzani być może pewną niecierpliwością, mogą myśleć tak: „A może już lepiej mieć jakieś państwo – najlepiej małe – ale żeby za to panowało w nim powszechne przekonanie, że aborcja to coś złego?”.

Inni, pobudzani być może pewną niecierpliwością, mogą zadawać takie pytanie: „A może zrezygnować z angażowania się w obronę życia każdego człowieka, niech już nawet w powszechnym przekonaniu aborcja będzie czymś dopuszczalnym – byle tylko doprowadzić do zaniku państwa!”.

Obydwie te postawy, obydwa sposoby formułowania zagadnienia zdradzają pewien pesymizm myślenia. Wyraża się on w przeświadczeniu o konieczności wybierania między jednym a drugim złem.

Czy to niepoprawny optymizm twierdzić, że można zachować zdrowy rozsądek zarówno w ocenie państwa jak i dzieciobójstwa i sprzeciwiać się obydwu? Czy to niepoprawny optymizm twierdzić, że można postępować dobrze i że każdy człowiek jest w stanie odnosić się do innych bez agresji?

Katolicki Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Warszawie

Chwalebna jest praca prowadzona przez organizacje takie, jak Katolicki Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Warszawie, którego członkowie jasno deklarują: „Proponujemy adopcję zamiast aborcji, poczęcie naturalne zamiast in vitro, rodzinę zamiast placówki”. Wśród swoich celów ośrodek wymienia: „Zapewnienie doraźnej opieki nad dzieckiem bez umieszczania go w domu dziecka” oraz „Powierzenie dziecka rodzinie adopcyjnej lub zastępczej, najszybciej jak to jest możliwe zgodnie z prawem”. Ośrodek ze zrozumiałą radością informuje na swojej stronie internetowej, że „Często nawet niewielka zapomoga w okresie ciąży na dożywienie umożliwiająca przetrwanie krytycznego okresu, pomoc w pogodzeniu się z rodziną, udzielenie porad – prowadzi do wycofania się z decyzji oddania dziecka do adopcji – co uważamy za nasz wielki sukces”.

Pracownicy Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie koncentrują się na pomaganiu tym, którzy już znajdują się w trudnej sytuacji życiowej. Jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że życie w normalnym środowisku rodzinnym może bardzo pomóc w zapobieżeniu wielu problemom. Piszą: „Naturalnym środowiskiem rozwoju każdego człowieka jest rodzina. W Polsce jest jednak obecnie bardzo dużo osieroconych dzieci, których nikt nie chce przyjąć do własnego domu, aby przygotować do dorosłego życia w społeczeństwie oraz nauczyć prawd wiary”. Kierują również „do rodzin katolickich [apel], aby przyszły z pomocą osieroconym dzieciom. Może to być przyjęcie dziecka w formie rodziny adopcyjnej lub zastępczej, a co najmniej rodziny zaprzyjaźnionej, wspierającej potrzebujące dziecko w jego bardzo trudnym życiu. Niech nasze świadectwo wiary zadziwi pogan i niech mówią o nas, iż prawdziwie się miłujemy”.

W deklaracji powołującej ośrodek do życia biskup Kazimierz Romaniuk zaznaczył, że „zadaniem [ośrodka] będzie ratowanie poczętego dziecka przed porzuceniem go przez naturalną matkę oraz przed umieszczeniem w państwowych placówkach opiekuńczych. Ośrodek będzie służyć pomocą w zakresie spraw związanych z przygotowaniem dzieci do umieszczenia ich w rodzinach zastępczych i rodzinnych domach dziecka”. (http://www.adopcja.org/historia_status.htm)

Czy z funkcjonariuszami państwowymi wolno w jakikolwiek sposób współpracować?

Jednocześnie na internetowej stronie Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie czytamy: „Najistotniejsze zadanie w walce ze zjawiskiem sieroctwa społecznego spoczywa na Państwie, które powinno stworzyć warunki do wychowywania dziecka w rodzinie naturalnej oraz na zdrowych polskich rodzinach, które przyjmą i wychowają wszystkie osierocone dzieci.” Autorzy powyższego zdania dodają jeszcze: „Polityka społeczna państwa powinna stworzyć warunki, aby nikt z powodów trudności materialnych nie był zmuszony do opuszczenia własnego dziecka.” Innymi słowy, twierdzą, że dla osiągnięcia postulowanego przez nich, dobrego celu dopuszczalne jest posługiwanie się niemoralnymi środkami – przymuszanie ludzi przemocą lub groźbą jej użycia do oddawania pewnej grupie osób (funkcjonariuszom państwowym) swojej własności.

Jednego z motywów propagowania takiego niemoralnego postępowania można upatrywać w fakcie, że „[d]ziałalność Ośrodka jest częściowo finansowana przez [...] Powiat Warszawski”.

Kradzione pieniądze stanowią jednak tylko część budżetu Ośrodka. Współfinansuje go bowiem Kuria Biskupia oraz ofiarodawcy prywatni. Okazuje się więc, że istnieją osoby gotowe wesprzeć potrzebne i wspaniałe dzieło dobrowolnie. Czy nie dałoby się doprowadzić do takiej sytuacji, w której finansowano by je wyłącznie ze środków uzyskanych bez uciekania się do przemocy funkcjonariuszy państwowych?

Katolicki Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy w Warszawie informuje również o tym, że w swojej działalności nawiązuje „współpracę ze służbą zdrowia, domami dziecka, oddziałami opieki społecznej administracji terenowej, policji i prokuratury [...] z Sądami Rodzinnymi i Urzędami Stanu Cywilnego”.

Czy da się czynić dobro – i czynić go tak wiele, a nawet więcej niż dotychczas – rezygnując z jakiejkolwiek współpracy z funkcjonariuszami państwowymi? Czy tolerowanie ich działalności i chodzenie z nimi na pewien kompromis niszczą cały sens działania, czy stanowią tylko pewną trudność, która należy znosić w imię starań o większe dobro?

Czy i w jaki sposób publicznie komentować zaangażowanie się do pewnego stopnia we współpracę z funkcjonariuszami państwowymi? Brać od nich pieniądze i wykorzystywać je w dobrym celu, niejako „ratując” choć część tego, co zostało wcześniej ukradzione w podatkach? Czy w ten sposób nawet osoby mające zamiar przeznaczyć „uratowane” środki na czynienie dobra nie stają się przypadkiem współsprawcami kradzieży?

Być może agresywna działalność funkcjonariuszy państwowych doprowadziła już do takiej sytuacji, w której jesteśmy usprawiedliwieni, wybierając „mniejsze zło”. Jeśli nawet tłumaczymy w ten sposób naszą obecną współpracę z aparatem przymusu i przemocy, warto, aby każdy często pytał samego siebie: czy to, co robię, to „tylko” bierne tolerowanie pewnego istniejącego już i w wielkim stopniu niezależnego ode mnie zła (w celu zapobieżenia większemu złu), czy to już czynne uczestnictwo w niemoralnym postępowaniu, którego nigdy nie usprawiedliwia dążenie do osiągnięcia jakiegoś dobra?

„Co jest dozwolone przez państwo?” czy „Co jest moralne?”

Zadanie, przed którym stoją katolicy, polega na odrzuceniu myślenia kategoriami „państwowymi”. Zamiast kierować się w swoim postępowaniu i formułowaniu poglądów tym, „co jest legalne” (w rozumieniu: „sankcjonowane przez funkcjonariuszy państwowych”), warto zadawać sobie pytanie: co jest moralne?

Można też podejść do sprawy z drugiej strony i zapytać: co jest niemoralne?

Żeby zorganizować jakąkolwiek interwencję funkcjonariuszy państwa, trzeba najpierw przemocą lub groźbą użycia przemocy pozbawić pewną liczbę osób ich mienia. Żadne działanie państwa nie może się obejść bez kradzieży. Można się obawiać, że – jeśli w dążeniu do celu z góry nie odrzucimy wykorzystywania złych środków – nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Czy współdziałanie z ludźmi, którzy może akurat w tym momencie z jakichś przyczyn opowiadają się przeciwko sankcjonowaniu prawem państwowym większości (albo wszystkich) aborcji na danym terenie, może przynieść dobre owoce? Niewiarygodni wydają się ci ludzie, którzy angażują się w działalność polityczną i – rzekomo zabiegając o każde życie ludzkie – akceptują prawo do mordowania niektórych nienarodzonych osób (np. chorych), popierają istnienie państwowej armii i dokonywane przez jej członków morderstwa, nie widzą nic niestosownego w okradaniu ludzi – tych, których wskutek konieczności płacenia państwu haraczu nie stać już na lekarstwa; tych, którzy wskutek konieczności płacenia państwu haraczu nie mogą zapłacić za potrzebną operację; tych, którym konieczność płacenia państwu haraczu utrudnia utrzymanie swojej rodziny.

„Czy wolno mi nie mordować?”

Odstąpienie od trzymania się dobrych zasad wywołuje zazwyczaj chaos. Doskonale ilustruje to sytuacja, w jakiej znajdują się lekarze, którzy zdecydowali się pracować jako funkcjonariusze państwowi, ale nie chcą uczestniczyć w mordowaniu nienarodzonych dzieci. Pracownicy szpitali, którzy dobrowolnie zdecydowali się na współpracę z instytucją opierającą się z zasady na przemocy i przymusie, nierzadko angażują się w „walkę o prawo do niezabijania”. Chcą nadal pracować jako funkcjonariusze państwowi, ale domagają się prawa do odmowy przeprowadzania aborcji – czyli do odmowy podporządkowania się w pewnym punkcie przepisom państwowym.

Oczywiście, lepiej, jeśli lekarz sprzeciwia się braniu udziału w niszczeniu ludzkiego życia – nawet jako funkcjonariusz państwa – niż gdyby miał mordować. Określenie opisanej sytuacji mianem „lepszej” nie oznacza jednak, że jest ona dobra. Jest tylko „lepsza w porównaniu z tą, która mogłaby mieć miejsce” i nie da się ukryć, że nosi znamiona paranoicznej.

Czy nieuniknione jest stawianie samego siebie w takiej chorej sytuacji? Czy da się zaangażować w praktykę medyczną na zasadach wolnorynkowych – konsekwentnie działając na rzecz ochrony życia – pomagać ludziom i zarobić na utrzymanie swojej rodziny? Czy warto dobrowolnie pakować się w sytuację, w której będzie trzeba stosować wykręty, wykazywać, że – „co prawda sam zdecydowałem się na współpracę ze niemoralną organizacją – ale pewne jej ustalenia mnie nie obowiązują”, prowadzić nieustanne boje o to, czy wolno nie czynić zła?

Pewna niestosowność argumentów społeczno-ekonomicznych

Wiele osób jako argument przeciw aborcji podaje czynniki „państwowotwórcze”, społeczne i ekonomiczne.

Na przykład prowadzące liczne strony internetowe Centrum Służby Rodzinie w Łodzi na jednej z nich przekonuje: „Należy wziąć także pod uwagę ekonomiczne i społeczne skutki aborcji – obecnie przyrost naturalny w Polsce wynosi 1,29, co oznacza diametralny spadek ilości mieszkańców i starzenie się społeczeństwa (według prognoz ONZ za 100 lat liczba Europejczyków spadnie do połowy, a według GUS za 25 lat mediana wieku Polaków z 36 lat – jak jest obecnie, wzrośnie do 50 lat).” (http://www.aborcja.info.pl/wybor.html)

Niewątpliwie da się zaobserwować społeczne i ekonomiczne skutki towarzyszące opowiedzeniu się za chronieniem życia każdego człowieka, jak i za przyzwoleniem na jego niszczenie. Jednak zbyt częste odwoływanie się do nich i czynienie z nich głównego argumentu przeciw aborcji zdaje się wskazywać na to, że przywołujący go widzą w dzieciach nie osoby obdarzone nieskończoną godnością, ale raczej trybiki w machinie państwowej, która akurat potrzebuje „świeżej krwi”.

Dopóki ludzie są gotowi zabijać swoje dzieci, to znaczy, idąc głębiej, nie widzą sensu swojego istnienia i życia swojego potomstwa, niczego nie zmieni ani wymachiwanie im przed oczami statystykami, ani twierdzenie, że „muszą mieć dzieci, bo państwo, naród albo społeczeństwo tego potrzebuje”, ani różnego rodzaju działania spod znaku inżynierii społecznej – na przykład bodźce finansowe, które rzekomo mają „zachęcić do posiadania dzieci”. Te ostatnie nierzadko skłaniają ludzi do przekazywania innym życia tylko po to, aby otrzymywać „przysługujące” z tego tytułu zasiłki. Ponadto ułatwiają urzędującym w danym czasie funkcjonariuszom państwowym wprzęganie coraz to nowych osób w tryby przymusowego państwowego systemu emerytalnego, przymusowego uczęszczania do budynków szkolnych, „tworzą” z nich nowe zastępy podatników.

Jeżeli jakiś naród lub grupa społeczna nie ma poczucia sensu istnienia i związanej z tym chęci przekazywania dzieciom życia, to zginie bez względu na inne czynniki. Demoralizujące działania funkcjonariuszy państwowych mogą tylko ten nieuchronny proces przyspieszyć. Jeśli zaś człowiek cieszy się swoim istnieniem, dostrzega sens i bogactwo swojego życia, którym może się podzielić ze swoimi dziećmi, żadne sztuczne „stymulatory” nie są mu potrzebne.

Troska o to, co jest normalne

Może już czas zaprzestać oglądania się na to, co usiłują wtłaczać nam do głów twórcy i wykonawcy kampanii „informacyjnych” obliczonych na odgórne sterowanie ruchami „mas”, mniej czasu poświęcać na (może i prawdziwe) doniesienia o tym, co przed kwadransem wydarzyło się 150, 1.500 albo 15.000 kilometrów od miejsca, gdzie mieszkamy, przywiązywać niewielką wagę do tego, co powiedzieli albo zrobili prezydenci, królowie, ministrowie, posłowie, wójtowie, konsulowie i wszyscy inni funkcjonariusze państwowi. Ograniczyć przebywanie w świecie chorych postaw i idei – wśród ludzi, którzy nie widzą sensu życia, którzy odnoszą się do dzieci z wrogością, którzy stawiają człowieka na równi ze zwierzęciem.

Do czego warto dążyć? O co się troszczyć? Co jest normalne?

Normalne jest to, że matka i ojciec są otwarci na każde nowe życie, że cieszą się każdym nowym dzieckiem, że interesują się tym, co robią ich córki i synowie, że towarzyszą im w poznawaniu świata i wyjaśniają jego funkcjonowanie; że mają dla każdego dziecka czas, że dają mu przykład, postępując zgodnie z tym, co mówią; że dbają o swoją małżeńską więź; że idą z dzieckiem na spacer do lasu, że rozmawiają z nim, że jedzą wspólnie posiłki, że grają z nim w piłkę i w karty, że uczą dziecko wolności i odpowiedzialności. Normalne jest to, że rodzice dają dziecku poczucie, iż jest kochane. I przekonanie, że ani jego matce, ani ojcu nawet przez myśl by nie przeszło, iż mogą odnieść się ze skrajną agresją wobec swojej córki, syna lub jakiegokolwiek innego człowieka.

Warto, aby katolicy pojęli, że przyzwalanie na działalność państwa w jakiejkolwiek dziedzinie życia oraz wspieranie czynem i słowem niemoralnych działań jego funkcjonariuszy oznacza opowiedzenie się za chaosem i szalenie utrudnia pomaganie wielu rodzinom. Warto, żeby libertarianie zrozumieli, iż nie da się doprowadzić do zaistnienia społeczeństwa wolnościowego (a przynajmniej bardziej wolnego niż obecnie) bez oparcia go o rodziny, w których panują zdrowe relacje.

Stała troska o dobro drugiej osoby i pomaganie jej w mądrym korzystaniu z wolności – bez odwoływania się do gróźb i przymusu – stanowi zadanie trudne, ale możliwe do zrealizowania. Jak mówił 5 kwietnia 2008 r. Benedykt XVI: „Kościół zachowuje niezłomną ufność w człowieka i w jego zdolność do podniesienia się z upadku. Wie on, że z pomocą łaski wolność człowieka jest zdolna do definitywnego i wiernego daru z siebie, co umożliwia zawarcie małżeństwa między mężczyzną i kobietą jako nierozerwalnego związku; wie, że ludzka wolność nawet w najtrudniejszych sytuacjach jest zdolna do nadzwyczajnych aktów poświęcenia i solidarności, aby przyjąć życie nowej istoty ludzkiej. Można zatem się przekonać, że te «nie», które Kościół wypowiada w swym nauczaniu moralnym i na których jednostronnie koncentruje się niekiedy uwaga opinii publicznej, są w rzeczywistości wielkimi «tak» afirmującymi godność osoby ludzkiej, jej życie i jej zdolność kochania. Są one wyrazem niezmiennej ufności, że pomimo swych słabości ludzie potrafią sprostać temu wielkiemu powołaniu, do którego zostali stworzeni, czyli miłości.” (Benedykt XVI, Otoczmy opieką osoby zranione, „Osservatore Romano”, wydanie polskie, 5/2008, s. 28)




2008/09/20

Tłumaczenie: Arthur Silber „Historia, którą mogą opowiadać”

Być może w dalekiej przyszłości przypomną sobie tę opowieść. Być może jakiś starszy mężczyzna czy kobieta opowie ją raz jeszcze swoim wnukom, próbując przyspieszyć nadejście błogiego snu. To jedno z ulubionych opowiadań dzieci.

Dziesiątki lat wcześniej dwie główne partie polityczne w Stanach Zjednoczonych zakończyły swój żywot w trakcie tego, co okazało się ostatnią w historii kampanią prezydencką. Kandydata jednej z partii wybrano stosunkowo wcześnie, ale bardzo głośna część ugrupowania uważała go za nie do przyjęcia. Wiele osób usiłowało pogodzić zwaśnione grupy, ale to tylko pogorszyło sprawę. Kiedy nadeszły jesienne wybory, spory nasiliły się tak, że nie dało się ich załagodzić. Wszyscy byli bardzo rozgoryczeni i gniewni. Wiele osób zagroziło, że w ogóle nie weźmie udziału w wyborach prezydenckich.

Walka o nominację kandydata drugiej partii ciągnęła się miesiącami. Trwały boje o szczegóły techniczne, o to, których zasad należy przestrzegać, a które zlekceważyć albo zmienić. Zwolennicy dwóch głównych kandydatów wymieniali krytyczne uwagi, oszczerstwa, a w końcu złośliwe plotki. Gdy w końcu wybrano kandydata partii, wszyscy czuli niesmak i zgodzili się, że ta nominacja jest nic nie warta. Wiele osób zagroziło, że w ogóle nie weźmie udziału w wyborach prezydenckich.

Gdy w końcu nadszedł dzień wyborów, nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Odpowiedź szybko stała się jasna. Frekwencja wyborcza była najniższa w historii. Prawie nikt nie poszedł głosować. Gdy wreszcie policzono wyniki, okazało się, że w wyborach prezydenckich oddano zaledwie nieco ponad pięć milionów głosów. Pretendentów do innych stanowisk poparło bardzo niewiele osób. Jeden z kandydatów na prezydenta zwyciężył, choć jego przewaga nad głównym konkurentem mieściła się w granicach dziesięciu tysięcy głosów. Cóż było warte zwycięstwo zaledwie dziesięcioma tysiącami głosów i z poparciem zaledwie około dwóch i pół miliona wyborców?

Czy w takich okolicznościach ktokolwiek mógłby twierdzić, że reprezentuje cały naród – ponad trzysta milionów ludzi? Nie było przemówienia zwycięzcy. Komentatorzy mieli problem z powiedzeniem czegokolwiek o tym, co to wszystko znaczy, ale nikt ich już nie słuchał. Nikt nie wiedział, co się zdarzy.

Ludzie poszli do pracy. Radośnie spędzali czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nic się nie rozleciało. Życie toczyło się dalej.

Wreszcie przyszedł dwudziesty stycznia. Klasa polityczna, nie wiedząc, co innego można zrobić, dokonała zwyczajowych przygotowań do inauguracji nowego prezydenta. Prawie żaden inny Amerykanin nie zauważył nadejścia tego dnia. Na mównicy stał w zimnym zimowym powietrzu Przewodniczący Sądu Najwyższego, otoczony tymi co zwykle dygnitarzami. Tych parę osób, które przechodziło obok nich ulicą – w drodze do pracy albo może do kina – pomyślało sobie, że wszyscy ci ludzie w eleganckich ubraniach prawdopodobnie nie mieli lepszego sposobu na spędzanie czasu – a to wydawało się strasznie smutne.

Przewodniczący Sądu i pozostali czekali na trybunie więcej niż godzinę ponad wyznaczony czas. Nie pojawił się nikt, kogo miano by zaprzysiąc na prezydenta. Jedna czy dwie kamery przekazywały krajowi i światu wydarzenia dnia, ale oglądało je niedużo ludzi. Byli zajęci czym innym. W końcu Przewodniczący Sądu odłożył Biblię – wcześniej posłusznie trzymał ją przez cały czas w ręku – i zwrócił się do jednej z kamer. Spróbował nieprzekonującego uśmieszku. Z niedowierzaniem i zakłopotaniem w głosie powiedział: „Cóż, myślę, że to by było na tyle. Od teraz działacie na własną rękę”.

Ludzie poszli do pracy. Radośnie spędzali czas ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nic się nie rozleciało.

W ciągu kilku następnych miesięcy ludzie powoli zdawali sobie sprawę z tego, jak zmieniło się ich życie. Nie wprowadzano żadnych nowych ustaw; nie było prezydenta, który miałby je podpisywać. Rząd federalny przestał mieszać się w coraz więcej dziedzin życia, a mechanizmy służące administracji do wymuszania posłuszeństwa stopniowo się rozpadały. Ludzie zrozumieli, że teraz będą zostawieni w spokoju. Zaczęli organizować się inaczej. Utworzyli nowe społeczności, większość z nich stosunkowo małych. Jak grzyby po deszczu wyrosły lokalne gospodarstwa. Społeczności handlowały ze sobą. Ludzie wynaleźli nowe sposoby nabywania większości rzeczy, których potrzebowali i chcieli.

Później zaszła jeszcze inna zmiana. Wielu Amerykanów było rozmieszczonych na całym świecie na misjach wojskowych – prawdę mówiąc to w ponad stu trzydziestu krajach. Ale ponieważ nie było prezydenta i nie egzekwowano żadnych uchwał, żaden z żołnierzy nie otrzymywał wynagrodzenia i nie dostarczano im żadnego nowego zaopatrzenia. Wszyscy ci ludzie pomału porzucali swoją pracę w wojsku. Niektórzy osiedlili się w krajach, w których stacjonowali, i tam urządzali sobie życie; inni wrócili do swoich rodzin i przyjaciół w Stanach Zjednoczonych.

Życie toczyło się dalej. W przeciągu kolejnych lat ludzie na całym świecie dostrzegli, że nie doszło do żadnych nieszczęść ani katastrof ze względu na to, że Stany Zjednoczone przestały istnieć w takim kształcie, jak dawniej – poza tym, że coraz więcej ludzi wydawało się szczęśliwych. Oczywiście, pod wieloma względami życie Amerykanów się zmieniło, ale wszystkim podobały się te zmiany. Ludzie jedli dobrze – lepiej niż przez lata; korzystali ze znakomitej opieki medycznej – wielu z nich po raz pierwszy w życiu; wciąż dobrze się bawili – najlepiej od długiego czasu. Teraz naprawdę znali swoich sąsiadów i wielu członków swoich społeczności.

W miarę jak obserwowali to ludzie na całym świecie, te same zmiany zaczęły zachodzić w innych krajach, gdy dochodziło do wyborów. Prawie nikt nie głosował. Nie pojawiali się żadni nowi przywódcy państwowi, a rządy powoli zanikały.

Życie toczyło się dalej. Ludzie byli zadowoleni i czuli się spełnieni. Od czasu do czasu wybuchały konflikty, ale tylko na bardzo małą skalę. Szybko kładziono im kres. Wcześniej przez nieskończoną liczbę męczących lat ludzie oglądali śmierć i cierpienie na straszną skalę. Chcieli czegoś nowego. W końcu to mieli.

Opowieść skończona. Dziadkowie spoglądają na wnuki i uśmiechają się. Dzieci już spokojnie śpią.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Arthur Silber, The Tale That Might Be Told, http://powerofnarrative.blogspot.com/2008/02/tale-that-might-be-told.html

The Tale That Might Be Told opublikowano na blogu Arthura Silbera Once Upon A Time... 18 lutego 2008 r.




2008/06/05

Cytat: Rząd to największe zagrożenie dla naszego życia, mienia i pomyślności

„Zgodnie z tym, co twierdzą nasi rządzący i będący na ich usługach intelektualiści (których obecnie jest więcej niż kiedykolwiek), jesteśmy dziś tak bezpieczni jak nigdy. Podobno jesteśmy zabezpieczeni przed globalnym ociepleniem i ochłodzeniem, wymieraniem zwierząt i roślin, znęcaniem się nad żonami, mężami, dziećmi i pracownikami, od biedy, chorób, katastrof, niewiedzy, uprzedzeń, rasizmu, seksizmu, homofobii i mnóstwa innych społecznych plag i niebezpieczeństw. Rzeczywistość jednak wygląda zupełnie inaczej. W celu zapewnienia nam wszystkich tych rodzajów »bezpieczeństwa« zarządcy państwem zagarniają co roku ponad 40 procent dochodów prywatnych producentów. Dług publiczny i inne wierzytelności rządu rosną nieprzerwanie, co oznacza, że w przyszłości konieczna będzie konfiskata jeszcze większej części dochodów. Z powodu zastąpienia złota rządowym pieniądzem papierowym gwałtownie wzrosło ryzyko finansowe; ciągła deprecjacja waluty dodatkowo odbiera wartość naszym pieniądzom. Każdy szczegół związany z życiem prywatnym, własnością, handlem i umowami podlega regulacjom ujętym w coraz większy labirynt przepisów (legislację), co jest przyczyną nieustannej niepewności prawnej i moralnej. W szczególności pozbawiono nas stopniowo prawa do wykluczenia, nieodłącznie związanego z samym pojęciem prywatnej własności. Jako kupujący nie możemy kupować, od kogo nam się podoba, a jako sprzedający nie możemy wybierać dowolnie kupców. Jako członkowie stowarzyszeń nie mamy prawa zawierać umów ograniczających korzystanie z naszej własności, które w naszym mniemaniu przyniosłyby nam wzajemne korzyści. Jako Amerykanie musimy godzić się na to, żeby w naszym sąsiedztwie zamieszkali imigranci, których nie chcemy mieć za sąsiadów. Jako nauczyciele nie możemy się pozbyć ze swoich klas nieznośnych uczniów. Jako pracodawcy musimy zatrudniać niekompetentnych lub szkodliwych pracowników. Jako właściciele domów jesteśmy zmuszeni do wynajmowania mieszkań niesolidnymi najemcom. Jako bankierzy i szefowie firm ubezpieczeniowych nie mamy prawa unikać niektórych rodzajów ryzyka. Jako właściciele restauracji i barów musimy wpuszczać niechcianych klientów. Jako członkowie prywatnych stowarzyszeń jesteśmy zmuszeni przyjmować członków postępujących wbrew ich statutom i podejmować działania, które są sprzeczne z ich zasadami. Jednym słowem, im bardziej państwo zwiększa wydatki na bezpieczeństwo »socjalne« i »publiczne«, tym bardziej traci na znaczeniu nasze prawo prywatnej własności, tym więcej naszej własności jest nam odbierane, konfiskowane, niszczone lub dewaluowane i w tym większym stopniu jesteśmy pozbawieni podstaw wszelkiej ochrony: niezależności gospodarczej, stabilności finansowej i osobistego bogactwa. Niemal każdy prezydent i chyba każdy członek Kongresu ma na sumieniu setki, tysiące bezimiennych ofiar, ludzi, którzy doświadczyli osobistej ruiny gospodarczej, bankructwa, wypadków, nagłego załamania, biedy, utraty nadziei, niewygód i frustracji.

Gdy przyjrzymy się stosunkom międzynarodowym, wyłoni się obraz jeszcze bardziej posępny. W całej historii niewiele było przypadków, żeby kontynentalna część USA została zaatakowana przez obcą armię (atak na Pearl Harbor nastąpił w wyniku amerykańskiej prowokacji). Rząd USA wyróżnił się jednak tym, że wypowiedział wojnę przeciwko znacznej części własnego społeczeństwa i przyczynił się do masakry setek tysięcy obywateli swojego państwa. Stosunki między Amerykanami a obywatelami innych krajów nie są szczególnie wrogie, ale rząd USA niemal od początku istnienia tego kraju niezmordowanie dążył do agresywnej ekspansji. Rząd USA, poczynając od wojny amerykańsko-hiszpańskiej, poprzez kulminację, którą stanowiły I i II wojna światowa, a kończąc na czasach najnowszych, był uwikłany w setki międzynarodowych konfliktów i przekształcił swój kraj w największe na świecie imperialistyczne mocarstwo. Prawie każdy prezydent urzędujący w XX wieku był także odpowiedzialny za mordowanie, zabijanie lub doprowadzenie do śmierci głodowej olbrzymiej liczby mieszkańców innych krajów. Podczas gdy nasza sytuacja stale się pogarszała, biednieliśmy i byliśmy narażeni na coraz większe niebezpieczeństwa, rząd USA poczynał sobie coraz bezczelniej i agresywniej. W imię bezpieczeństwa »narodowego«, rząd »broni« nas, mając do dyspozycji olbrzymie zapasy broni zaczepnej i broni masowej zagłady, tropiąc po całym świecie kolejnych małych i dużych »Hitlerów« oraz wszystkich sympatyków hitleryzmu.

Dane empiryczne są więc czytelne. Wiara w państwo, które chroni, jest oczywistym błędem, a amerykański eksperyment z obronnym etatyzmem zakończył się zupełną porażką. Rząd USA nie chroni nas. Przeciwnie, on sam stanowi największe zagrożenie dla naszego życia, mienia i pomyślności, a prezydent USA to najbardziej niebezpieczny, najlepiej uzbrojony człowiek na świecie, który jest w stanie doprowadzić do ruiny każdego, kto mu się przeciwstawia, i może zniszczyć cały świat.”

Hans-Hermann Hoppe, Demokracja – bóg, który zawiódł (Ekonomia i polityka demokracji, monarchii i ładu naturalnego), Warszawa 2006, s. 316-317



2008/05/24

Tłumaczenie: Per Bylund „Nazwa – nie czyn”

Psychologia oraz „psychologia przeciętnego Kowalskiego” mogą wywoływać dość sporą frustrację, a jednocześnie są ciekawe i co najmniej dezorientujące. Wszyscy posiadamy pewne przekonania, które uważamy za oczywiste prawdy. Często reagujemy emocjonalnie i z wielką stanowczością, nawet jeśli trwające ułamek sekundy racjonalne zastanowienie udowodniłoby, że nasz odruch jest absolutnie błędny. Tym niemniej mnóstwo ludzi, jeśli nie wszyscy, reaguje na pewne rzeczy automatycznie, w żaden sposób nie opierając się na racjonalnym myśleniu, logice, a nawet na faktach. To nic innego tylko odruchy, nie związane z niczym wartościowym, zdające unosić się w przestrzeni – mimo to wciąż do twojej dyspozycji, kiedy ich potrzebujesz.

Taki odruch to coś okropnego, tym niemniej bardzo typowego w obliczu brutalności policji. Większość ludzi w obecnych czasach zależnego – raczej niż niezależnego – myślenia, reaguje, kiedy widzi kogoś bestialsko atakującego inną osobę. Nawet jeśli nie interweniujemy, wewnętrznie reagujemy emocjami – czujemy odrazę, być może nienawiść. Jednak to odczucie często zależy od tego, kto jest agresorem. Gdyby przechodnia brutalnie zaatakowała nosząca odznakę osoba – nazwijmy ją „funkcjonariuszem policji” – większość z nas nie zareagowałaby.

Gdy ktoś włamuje się do naszego sąsiada i kradnie jego własność, współczujemy sąsiadowi i robimy, co w naszej mocy, żeby mu pomóc. A jeśli uda nam się spostrzec włamywacza, możemy zareagować siłą. Rzecz ma się inaczej w przypadku ludzi ubranych w wymyślne mundury (kostiumy?) bojowe z odznakami – oni mogą bezkarnie włamać się do domu sąsiada, ukraść jego własność i wyciągnąć go na zewnątrz w bieliźnie i z rękami związanymi na plecach.

W takiej sytuacji, w której jedyna różnica między policjantem a jakimkolwiek innym napadającym kogoś zbirem to odznaka i naszywka, większość ludzi reaguje pytaniem – „Ciekawe, co zrobił?”.

Możesz odnieść się do tego stwierdzenia emocjonalnie, sądząc, że jestem niesprawiedliwy – i myślę, że większość czytelników tego wpisu zareagowałaby w taki właśnie sposób. Instynktownie myślisz, że porównywanie funkcjonariuszy policji z pierwszym lepszym bandytą wyważającym w środku nocy drzwi domu sąsiada jest nieuprawnione i nieuczciwe. Ale dlaczego tak reagujesz? Nie napisałem niczego, co miałoby skłonić cię do uwierzenia, że te sytuacje czymś się różnią. Przeciwnie: opisałem dokładnie taką samą sytuację i dokładnie ten sam rodzaj przestępstwa. Jedyna różnica polega na tym, kto go dokonał.

Twierdzę, że ocenie moralnej podlega sam czyn, niezależnie od tego, „kto” go dokonał. Zabicie człowieka jest złe, niezależnie od tego, kto zabija – chyba że w samoobronie – tak samo jak kradzież jest zła, niezależnie od tego, kto kradnie. A może powiedziałbyś, że niektórzy ludzie mają prawo mordować, niektórzy mają prawo kraść – a inni nie?

Myślę, że tak byś powiedział – sądzę, że potępiasz pewnych ludzi za dokonywanie określonych czynów, a jednocześnie pochwalasz innych za robienie dokładnie tego samego. Byłbym nawet gotów stwierdzić, że większość osób dokonuje moralnej oceny innych nie na podstawie tego, co robią, ale w zależności od tego, kim są. I właśnie z tego powodu jesteśmy pogrążeni w tak niewiarygodnym chaosie.

Zilustrujmy tę tezę, używając przedstawionych powyżej przykładów. Mordowanie i kradzież to bezprawne, nikczemne czyny – są po prostu złe. Zgadzasz się? Myślę, że tak. Zatem powinniśmy moralnie potępić każdego, kto zabija i kradnie – nie w zależności od tego, kto to robi, ale od samego czynu i okoliczności, w jakich został popełniony. Możemy wykazać zrozumienie wobec kogoś, kogo zaatakowano bezpośrednio; kogoś, kto w desperacji i strachu o własne życie zabija napastnika. Wciąż podlega odpowiedzialności za swój czyn, ale jego przestępstwo zostało dokonane w stanie wyższej konieczności, więc możemy być skłonni do odstąpienia od kary – a przynajmniej nie osądzać tego człowieka tak surowo, jak gdyby był agresorem.

To samo dotyczy kradzieży, jeśli uznalibyśmy ją za coś złego niezależnie od sytuacji. Bylibyśmy prawdopodobnie skłonni myśleć, że to w porządku, gdy ktoś „odbiera” [“steal back” – dosłownie: „odkrada”] to, co mu już wcześniej ukradziono. Niektórzy uznaliby, że jest OK, jeśli przymierająca głodem osoba kradnie jedzenie albo bez pytania korzysta z cudzego schronienia – bo znajduje się w rozpaczliwej sytuacji. Podobnie, najpewniej oburzyłoby nas, gdyby jakiś przedstawiciel klasy średniej okradał ludzi w sąsiedztwie – przypuszczalnie poczulibyśmy się szczególnie oburzeni, gdyby to był ktoś bogaty.

A co, gdyby chodziło o systematyczną grabież, dokonywaną dzień w dzień przez najbogatszą z istniejących organizację przestępczą? Bylibyśmy tak wściekli, że nie moglibyśmy usiedzieć w miejscu. Chyba że nazwalibyśmy tę organizację przestępczą „Państwem”. To samo dotyczy zabójstw – nie oceniamy ludzi mordujących w imieniu rządu w taki sam sposób, jak innych. Niektórzy posuwają się nawet do stwierdzenia, że ludzie pracujący dla rządu mają „Prawo” zabijać.

Pomyśl raz jeszcze o zbirze, a może bandzie zbirów, która w środku nocy wyważa drzwi twojego sąsiada. Podkradają się do jego domu, wyłamują drzwi i, wrzeszcząc, z bronią w ręku wpadają do środka. Twój sąsiad – przerażony – budzi się i sięga po jakikolwiek znajdujący się pod ręką środek obrony, który ma w swojej sypialni, i używa go przeciw pierwszemu bandycie, który pojawia się w drzwiach. Przestępcy odpowiadają ogniem i dosłownie szpikują ściany ołowiem. Niewiele zostaje z twojego sąsiada.

To byłoby straszliwe przestępstwo.

A teraz wyobraź sobie, że bandyci okazali się dużo szybsi – zdołali dostać się do sypialni sąsiada i związać go zanim byłby w stanie ich powstrzymać. Udało mu się jedynie zranić kilku z nich, ale nikogo nie zabił. Bandyci wyciągają sąsiada z domu w bieliźnie i pakują do swojej furgonetki, a przybyłych mieszkańców okolicznych domów informują, że „nie ma tu nic do oglądania” i że nie ma powodu do obaw. Wszystko, co zrobią, to zabiorą sąsiada ze sobą i zamkną go w swoim domu – obiecują, że będzie traktowany „fair”, ale – ponieważ skrzywdził kilku z nich – musi zostać surowo ukarany.

Niesprawiedliwość?

Powiedziałbym, że tak. Ale w Stanach Zjednoczonych w ciągu paru ostatnich lat taka historia wydarzyła się kilka razy i sąsiedzi ofiary zawsze reagowali myślą, że musiała ona zrobić coś złego i że „sama się o to prosiła”. Powód? Bandyci wymachiwali odznakami i nazywali się „policjantami”.

Automatyczną reakcją sąsiadów nie było: „O Boże! Co oni robią!” – co, jak można mniemać, uznalibyśmy za „normalny” odruch, ale: „Ciekawe, co zrobił?”. Sąsiad nie jest uważany za niewinnego dopóki nie udowodnią mu winy, ale raczej od razu osądzany i zapominany – przez ludzi, którzy znali go od lat. Wszystko dlatego, że dokonujący włamania bandziorzy zostali do tego uprawnieni przez państwo i w związku z tym określeni mianem „policjantów”.

W wielu spośród tych najnowszych przypadków, które wszystkie są dostępne np. na YouTube i opisane na blogach, nie istniała absolutnie żadna przyczyna, dla której „policja” miałaby szturmować akurat te domy, do których się wdarła. W niektórych przypadkach „policjanci” po prostu pomylili adres; w innych otrzymali od kogoś informację, że mieszkająca w danym domu osoba popełnia przestępstwo. W większości przypadków podejrzewali kogoś o posiadanie narkotyków takich jak marihuana – co, oczywiście, stanowiło wystarczający powód do wyważania drzwi w środku nocy i atakowaniu kogoś śpiącego spokojnie we własnym łóżku.

Cóż, zastanawiasz się pewnie, co stało się z osobami wplątanymi w sprawę? W większości przypadków człowieka zaatakowanego przez „policję” oskarżono o napaść na funkcjonariuszy, ponieważ usiłująca bronić się ofiara zadała im obrażenia. W niemal stu procentach przypadkach policjanci zostali uwolnieni od wszelkich zarzutów, jeśli je w ogóle wysuwano. Jedyna lekcja, jaką możemy wyciągnąć z tych wydarzeń, jest taka: policja nie robi niczego złego, nawet jeśli bez jakiegokolwiek powodu napada cię w środku nocy w twoim własnym domu, natomiast ty znajdujesz się w poważnych kłopotach, jeśli próbujesz się bronić. Gdy następnym razem padniesz ofiarą włamywacza (albo policjanta), upewnij się, że biernie zaakceptujesz cokolwiek ci się przydarzy.

Cóż, może się to wszystko wydawać niesprawiedliwe wobec „biednych” funkcjonariuszy policji atakujących bezbronne osoby w środku nocy. Ale ten tekst to nie atak na policję, ani nawet na żadnego konkretnego policjanta. To atak na ciebie. Do opisanych zdarzeń dochodzi i będzie dochodzić dlatego, że ludzie tacy, jak ty, reagują tak samo jak ty: kiedy ktoś zostaje brutalnie zaatakowany, reagujesz w obronie ofiary – chyba że napastnik nosi mundur.

Morderstwo to coś złego i prawdopodobnie zarówno ty i ja wpadlibyśmy w śmiertelne przerażenie, widząc na naszej ulicy zabójcę – ale ty ucieszyłbyś się i czułbyś dumę, gdyby zabójca nosił mundur funkcjonariusza Państwa. Ja – nie. Agresja to coś złego i bylibyśmy przerażeni, gdyby banda zbirów zaatakowała nas albo kogoś, kogo kochamy – stanęlibyśmy po stronie ofiary. Ale ty z dużym prawdopodobieństwem zdecydowałbyś się uznać napastników za ofiary – gdyby nosili mundury.

Co takiego ma w sobie mundur, że czyni występek cnotą? Pozwólcie, że wyjawię wam sekret: mundur nie ma w sobie niczego, co dawałoby ci prawo do zabijania, rabowania, niszczenia i agresji. Negatywną postacią jest nie tylko osoba popełniająca przestępstwo – tzn. dokonująca napaści [bezpośrednio] – ale w dużym stopniu ty. To ty stanowisz problem – bo tak długo, jak reagujesz nie na przestępstwo, ale na to, co nosi agresor, nie ma dla tego świata nadziei.

Jak wspomniałem, nie piszę tego z intencją krytykowania funkcjonariuszy policji, chociaż bez wątpienia są oni winni wielu niesprawiedliwości. Ten tekst jest o tobie, o twoich przestępstwach i o tym, jak twoja zdeprawowana moralność niszczy świat. Ty jesteś współsprawcą morderstw, gwałtów i kradzieży – dopóki na nowo nie przemyślisz swojej moralności.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Per Bylund, The Name, Not the Act, http://www.perbylund.com/blog/?p=68

The Name, Not the Act opublikowano na blogu Pera Bylunda Colliding Softly with the World of Ideas 12 maja 2008 r.