2007/07/29

Tłumaczenie: Joseph Sobran „Oporny anarchista”

Moja niedawna konwersja na anarchizm filozoficzny zaniepokoiła niektórych moich konserwatywnych i wyznających chrześcijaństwo przyjaciół. Tak właściwie zadziwia ona również mnie – bo stoi w sprzeczności z moimi własnymi skłonnościami.

Jako dziecko nabyłem głębokiego szacunku dla autorytetu i przerażała mnie myśl o chaosie. Te dwie postawy splotły się wskutek niepewności mojego istnienia po tym, jak moi rodzice rozwiedli się, a ja tułałem się od domu do domu przez kilka lat, często mieszkając u obcych ludzi. Tęskniłem za stabilnym autorytetem.

Szkoła państwowa wpoiła mi ten rodzaj patriotyzmu, do którego zachęcano w tamtym czasie wszystkie dzieci. Dorastałem, czując, że jeżeli było jedno, czemu mogłem ufać i na czym mogłem polegać, był to mój rząd. Wiedziałem o nim tyle, że jest silny i dobrotliwy. Myśl, że jacyś ludzie – komuniści, na przykład – mogliby chcieć obalić rząd, napełniała mnie przerażeniem.

G. K. Chesterton ze swą zwyczajną uprzejmą śmiałością skrytykował pewnego razu Rudyarda Kiplinga za jego „brak patriotyzmu”. Ponieważ Kipling słynął z gloryfikowania Imperium Brytyjskiego, mogło się to wydawać jednym z „paradoksów” Chestertona. Ale nie było nim ani trochę – chyba tylko w tym znaczeniu, że podważało to, co większość czytelników uważała za oczywiste i niepodważalne.

Chesterton, przeciwnik imperializmu, wyjaśnił, na czym polega błąd Kiplinga: „On podziwia Anglię, ale jej nie kocha; podziwiamy rzeczy z jakiegoś powodu, ale kochamy je bez powodu. Kipling podziwia Anglię ponieważ jest silna, a nie ponieważ jest angielska”. Co oznacza, że nie byłoby za co jej kochać, gdyby była słaba.

Chesterton miał, oczywiście, rację. Kochasz swój kraj tak, jak kochasz swoją matkę – po prostu dlatego, że jest twoja, a nie ze względu na jej przewagę nad innymi, szczególnie przewagę siły.

Teraz wydaje mi się to oczywiste, ale zdziwiło mnie, kiedy pierwszy raz to przeczytałem. Przecież byłem Amerykaninem, a amerykański patriotyzm zazwyczaj wyraża się w wyższości. Ameryka jest najbardziej wolnym, najsilniejszym, najbogatszym, w skrócie – najwspanialszym krajem na świecie, z najwspanialszą formą rządu – najbardziej demokratyczną. Może biedni Finowie albo Peruwiańczycy też kochają swe kraje, ale diabli wiedzą dlaczego – mają tak mało rzeczy, z których mogliby być dumni, tak niewiele „powodów”. Ameryka jest też krajem, któremu najbardziej się zazdrości. Czy wszyscy ludzie w głębi serca nie marzą o tym, żeby być Amerykanami?

Właśnie taki rodzaj patriotyzmu wpajano we mnie, kiedy byłem dzieckiem, i pod tym względem byłem bardzo typowy. Był to patriotyzm wyższości. Ameryka nigdy nie przegrała wojny – byłem nawet dumny z tego, że Ameryka stworzyła bombę atomową (szczęśliwie, jak się wydawało – dokładnie na czas, żeby rozwalić Japońców) – i dlatego wojna w Wietnamie była tak bardzo frustrująca. Nie chodziło o zabitych, ale o przegraną! Koniec wielkiego historycznego pasma zwycięstw!

W miarę jak dorastałem mój patriotyzm zaczął przybierać inną formę, która (zrozumienie tego zajęło mi dużo czasu) stała w sprzeczności z patriotyzmem opartym na sile. Stałem się filozoficznym konserwatystą, z silnymi tendencjami libertariańskimi. Wierzyłem w rząd, ale musiał to być rząd „ograniczony” – jego legalna działalność ograniczałaby się do kilku obszarów, takich jak obrona przed napaścią z zewnątrz i utrzymywanie porządku wewnątrz kraju. Te funkcje rządu i parę innych akceptowałem pod wpływem autorów takich jak Ayn Rand i Henry Hazlitt, których książki czytałem w college’u.

Chociaż nie podobał mi się ateizm Rand (w tamtym okresie byłem obojętny religijnie, ale nie antyreligijny), w dziwny sposób przemawiała ona do resztek katolicyzmu, które we mnie pozostały. Czytałem wystarczająco dużo Tomasza z Akwinu, żeby odpowiedzieć na arystotelesowskie mantry Rand. Wszystko musiało mieć swoją własną naturę i ograniczenia, włączając w to państwo; pomysł, że państwo mogłoby wciąż rozrastać się, nie znając żadnych granic, nieustannie zwiększając swoje roszczenia w stosunku do obywateli, obrażał mnie i przerażał. To mogło się skończyć tylko tyranią.

Przyciągał mnie też Bill Buckley, wyraźnie katolicki, który uderzał w te same arystotelesowskie tony. Kiedy w 1965 roku kandydował na burmistrza Nowego Jorku, złożył wyborcom wzniosłą obietnicę – zaoferował „wewnętrzny spokój, który wynika z wiedzy, że polityka ma swoje racjonalne granice”. To mogła być najbardziej daremna obietnica wszechczasów, ale zdobyłaby mój głos!

To właśnie arystotelesowskie pojęcie „racjonalnych granic” bardziej niż inne konkretne doktryny zrobiło ze mnie konserwatystę. Cieszyłem się, że znalazłem to samo u pewnych angielskich pisarzy, którzy stali z dala od amerykańskiego konserwatyzmu – u Chestertona, rzecz jasna, u Samuela Johnsona, Edmunda Burke’a, George’a Orwella, C.S. Lewisa, Michaela Oakeshotta.

O wiele bardziej wolałem literacki, „kontemplacyjny” konserwatyzm niż ten właściwy działaczom, których pochłaniały pilne kwestie polityczne. Rządy Reagana, po których spodziewałem się czegoś ekscytującego, śmiertelnie znudziły mnie swoją ekonomią podaży, strefami przedsiębiorczości, „prywatyzowaniem” programów pomocy socjalnej i podobnymi sztuczkami, pozwalającymi unikać spraw zasadniczych. Nie widziałem, że „partyjnych” konserwatystów mniej interesowały zasady, a bardziej zwycięstwa Partii Republikańskiej. Trochę to zauważałem – ale nie potrafiłem pojąć, co to znaczy.

Mimo tego ostatnią rzeczą, której się spodziewałem, było to, że zostanę anarchistą. Przez wiele lat nawet nie wiedziałem, że istnieją poważni anarchiści filozoficzni. Nigdy nie słyszałem o Lysanderze Spoonerze ani Murray’u Rothbardzie. Jak społeczeństwo mogłoby w ogóle przetrwać bez państwa?

Zacząłem patrzeć na rząd Stanów Zjednoczonych krytycznie, ale bez przesady. Widziałem, że państwo opiekuńcze, będące głównie spuścizną Nowego Ładu Franklina Roosevelta, naruszało zasady ograniczonego rządu i musiało się skończyć. Ale zgadzałem się z innymi konserwatystami, że tymczasem należało w trybie pilnym powstrzymać zagrażający światu komunizm. Ponieważ uważałem „obronę” za jedno z właściwych zadań rządu, myślałem o Zimnej Wojnie jako o konieczności, koszcie, jaki musimy ponieść dla wolności. Gdyby sowieckie zagrożenie kiedykolwiek znikło (ta perspektywa wydawała się mało prawdopodobna), moglibyśmy sobie pozwolić na cięcia w budżecie wojskowym i wrócić do demontowania państwa opiekuńczego.

Gdzieś w świetlanej przyszłości Ameryka powróciłaby do zasad, które stanowiły jej fundament. Rząd federalny skurczyłby się, praw byłoby niewiele, podatki – minimalne. Tak właśnie myślałem. W każdym razie taką miałem nadzieję.

Pochłaniałem konserwatywną i wolnorynkową literaturę z poczuciem, że jestem kimś w rodzaju „spóźnionego konwertyty”, który stara się dogonić ruch konserwatywny. Brałem za pewnik, że inni konserwatyści już przeczytali te same książki i wzięli je sobie do serca. Nie ulega wątpliwości, że chcemy tego samego! U podstaw łączyła nas wiedza o tym, że istnieją racjonalne granice polityki. Stary dobry Arystoteles. W tamtym czasie wydawało się, że niewielki dystans dzieli Arystotelesa od Barry’ego Goldwatera.

Jak dość dobrze wiadomo, jako młody człowiek pracowałem dla Buckley’a w „National Review”, a później zostałem felietonistą. Znalazłem swoją niszę w konserwatywnym dziennikarstwie jako krytyk lewicowych wypaczeń Konstytucji Stanów Zjednoczonych, w szczególności jeśli chodzi o orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawach aborcji, pornografii i „wolności wypowiedzi”.

Stopniowo przekonywałem się, że konserwatywny sprzeciw wobec lewicowego prawodawstwa opartego o zasadę „luźnej konstrukcji” jest o wiele za słaby. Prawie wszystkie zadania, które lewicowcy chcieli przydzielić rządowi, były sprzeczne z Konstytucją. Kluczem do wszystkiego była Dziesiąta Poprawka, która zabrania rządowi federalnemu wykonywania jakiejkolwiek władzy, która nie została mu wyraźnie wyznaczona w Konstytucji. Ale Dziesiąta Poprawka znajdowała się w stanie śpiączki od czasów Nowego Ładu, kiedy Sąd Roosevelta praktycznie ją usunął.

To oznaczało, że prawie wszystkie federalne przepisy prawne od czasów Nowego Ładu do Wielkiego Społeczeństwa i późniejsze stały w sprzeczności z Konstytucją. Zamiast walczyć z lewicowymi programami kawałek po kawałku konserwatyści mogli podważyć niemal wszystkie przez przywrócenie do życia prawdziwego (i tak naprawdę oczywistego) znaczenia Konstytucji. Socjalliberalizm opierał się na długiej serii uzurpacji.

Mniej więcej wtedy, kiedy zawzięcie (i skutecznie) kontestowano nominację sędziego Roberta Borka do Sądu Najwyższego, konserwatyści zużywali mnóstwo energii, dowodząc, że „pierwotny zamysł” Konstytucji musi mieć głos rozstrzygający. Ale stosowali tę zasadę wyłącznie wobec kilku dwuznacznych wyrażeń i akapitów, o których akurat danego dnia mówiono – na przykład w kwestii kary śmierci. Wydawało mi się, że nie ma wątpliwości co do ogólnego znaczenia Konstytucji. Podstawowa zasada brzmi: na cokolwiek Konstytucja rządowi federalnemu nie zezwala, tego mu zabrania.

Sama ta zasada unieważniłaby federalne państwo opiekuńcze i, w praktyce, prawie całe socjalliberalne ustawodawstwo. Ale nie zdołałem przekonać do tego większości konserwatystów. Sam Bork uważał, że Dziesiątej Poprawki nie da się wyegzekwować. Jeśli miał rację, cała Konstytucja była na nic od początku.

Nigdy nie myślałem, że renesans Konstytucji będzie łatwy, ale uważałem, że mógłby odegrać istotną rolę w podważeniu legalności polityki socjalliberalnej. „Partyjni” konserwatyści słuchali moich argumentów uprzejmie, ale bez zbytniego entuzjazmu. Uważali odnoszenie się do Konstytucji za dość drobiazgowe i, w kategoriach praktycznych, nieprzydatne – niezbyt pomagało w walce politycznej. Większość Amerykanów nie pamiętała już, co znaczy słowo „uzurpacja”. Nie znała go większość konserwatystów.

Oczywiście, w pewnym sensie mieli rację. Nawet konserwatywnym sądom (gdyby udało się je opanować) nie starczyłoby odwagi, żeby pozbyć się całej lewicowej spuścizny za jednym zamachem. Ale pozostawałem w przekonaniu, że ruch konserwatywny musi atakować socjalliberalizm u jego konstytucyjnych korzeni.

W pewien sposób przeniosłem swój patriotyzm z Ameryki takiej, jaką była wtedy, na Amerykę taką, jaką była, kiedy wciąż respektowała Konstytucję. Kiedy przekroczyła tę granicę? Najpierw myślałem, że zepsucie zaczęło się, kiedy Franklin Roosevelt wykoślawił sądownictwo federalne; potem zdałem sobie sprawę, że decydującym wydarzeniem była Wojna Secesyjna, która skutecznie zniszczyła prawo stanów do odłączania się od Unii. Ale był to pogląd podzielany przez mniejszość konserwatystów, szczególnie w „National Review” – byłem tam jedynym, który tak myślał.

Napisałem już dosyć o mojej pracy w „National Review”, więc ograniczę się do stwierdzenia, że dopiero pod koniec naszej ponaddwudziestoletniej radosnej współpracy zacząłem zdawać sobie sprawę, że wcale nie chcieliśmy tego samego. Kiedy to się zdarzyło, było to jak dowiedzenie się, po latach spokojnego małżeństwa, że twój współmałżonek kocha kogoś innego i że zawsze tak było.

Nie żebym był zdradzony. Po prostu byłem ślepy. Mogę winić tylko siebie. Grupa Buckley’a i cały ruch konserwatywny nie starała się oszukać mnie bardziej niż ja ich. Wszyscy zakładaliśmy, że jesteśmy po tej samej stronie, podczas gdy wcale tak nie było. Jeżeli wina za to nieporozumienie leżała po czyjejś stronie, to po mojej.

Pod koniec lat osiemdziesiątych zacząłem obracać się wśród rothbardiańskich libertarian, określających siebie niezbyt atrakcyjnym mianem „anarchokapitalistów” – a nawet spotkałem samego Rothbarda. Byli to błyskotliwi, bojowi ludzie, pełni intrygujących pomysłów i zaskakujących argumentów. Sam Rothbard łączył w sobie głęboką inteligencję spekulatywną z ogromną wiedzą historyczną. Jego magnum opus Człowiek, ekonomia i państwo otrzymało entuzjastyczną recenzję zazwyczaj powściągliwego Henry’ego Hazlitta – w „National Review”!

Mogę powiedzieć o Murray’u tylko to, co powiedziało wielu innych: nigdy w życiu nie spotkałem tak oryginalnego i żywego umysłu. W towarzystwie tego niskiego, krępego nowojorskiego Żyda, obdarzonego wybuchowym rechoczącym śmiechem zawsze było ciekawie i wesoło. Rothbard, który produkował dziesiątki grubych książek i setki artykułów, znajdował też czas (Bóg wie jak), żeby pisać (na starej elektrycznej maszynie, której używał do końca życia) niezliczone listy do rozmaitych ludzi – długie, z pojedynczymi odstępami między linijkami, pełne przekonujących argumentów.

Opinia Murray’a na temat polityki była szokująco bezceremonialna: państwo to nic innego jak banda kryminalistów działająca na dużą skalę. Generalnie zgadzałem się z Murray’em i uważałem jego argumenty za fascynujące, ale opierałem się przed jego wnioskiem. Wciąż chciałem wierzyć w konstytucyjny rząd.

Murray absolutnie się z tym nie zgadzał. Twierdził, że Konwencja Filadelfijska, podczas której ułożono Konstytucję to „zamach stanu”, który centralizował władzę i niszczył znacznie znośniejsze ustalenia Artykułów Konfederacji. To stało w sprzeczności z wszystkim, czego mnie uczono. Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek sugerował, że Artykuły Konfederacji są lepsze od Konstytucji! Ale Murray’a nie obchodziło, co myślał ktokolwiek – albo co myśleli wszyscy. (Był zbyt radykalny dla Ayn Rand.)

Murray dzielił ze mną miłość do filmów gangsterskich i kiedyś przekonywał mnie, że mafia jest lepsza od państwa, bo utrzymuje się z dostarczania usług, których ludzie rzeczywiście potrzebują. Sprzeciwiłem się, mówiąc, że mafia zachowuje się tak, jak państwo, wymuszając swoje własne „podatki” w formie haraczy od właścicieli sklepów; ten rynek wcale nie był wolny. Przyznał mi rację. Byłem dumny, że udało mi się go przekonać.

Murray zmarł kilka lat temu, nie zdoławszy uczynić ze mnie w pełni anarchisty. Zadanie dokończenia mojej konwersji przypadło jego znakomitemu uczniowi, Hansowi-Hermannowi Hoppemu. Hans dowodził, że żadna konstytucja nie jest w stanie powstrzymać państwa. Z chwilą gdy uznaje się legalność jego monopolu na stosowanie przemocy, konstytucyjne ograniczenia stają się fikcją, którą państwo może lekceważyć; nikt nie zdoła znaleźć się w położeniu prawnym, które zmusi je do przestrzegania tych ograniczeń. Samo państwo decyduje, używając przemocy, co „znaczy” Konstytucja, konsekwentnie orzekając na własną korzyść i poszerzając zakres swojej władzy. To było a priori prawdziwe, a historia Stanów Zjednoczonych to potwierdziła.

A gdyby rząd federalny rażąco naruszył Konstytucję? Czy stany mogłyby wystąpić z Unii? Lincoln powiedział: nie. Unia była nierozerwalna – chyba że wszystkie stany zgodziłyby się ją rozwiązać. W praktyce ustaliła to Wojna Secesyjna. Stany Zjednoczone (liczba mnoga) były jednym olbrzymim państwem, czego świadectwem stał się nowy zwyczaj mówienia o nich [stanach] raczej jako o „tym [państwie]” niż o „tych [stanach]”.

A zatem ludzie są zobowiązani do posłuszeństwa wobec rządu, nawet jeśli rządzący zdradzają swoją przysięgę na wierność Konstytucji. Droga ucieczki jest zamknięta. Lincoln w praktyce stwierdził, że to nie nasze prawa są „niezbywalne”, ale państwo. I z użyciem przemocy zadbał, aby tak już zostało. Żadne naruszenie Konstytucji nie osłabia odziedziczonej przez Unię legalności. Niegdyś ustanowiony na ściśle określonych i ograniczonych zasadach Rząd Stanów Zjednoczonych trwa wiecznie, nawet jeśli odmawia przestrzegania tych zasad.

Jak argumentuje Hoppe, na tym polega błąd w myśleniu, że państwo można utrzymać w ryzach za pomocą konstytucji. Z chwilą gdy godzimy się na władzę państwa, w naturalny sposób staje się ona absolutna. Posłuszeństwo działa tylko w jedną stronę. Teoretycznie „My, naród” tworzymy rząd i określamy, jaką władzę wolno mu nad nami sprawować; nasi władcy przysięgają przed Bogiem, że będą szanować ograniczenia, jakie na nich nakładamy; ale kiedy przekraczają te granice, wciąż jesteśmy im winni posłuszeństwo.

Niemniej jednak nawet po zakończeniu Wojny Secesyjnej przez jakiś czas przetrwały pewne skrupuły. Amerykanie wciąż w zasadzie zgadzali się, że rząd federalny powinien nabywać nowe kompetencje wyłącznie na drodze poprawki do Konstytucji. Stąd powojenne poprawki zawierały słowa „Kongres będzie miał władzę” uchwalenia takiego a takiego prawa.

W czasach Nowego Ładu te skrupuły były już martwe. Franklin Roosevelt i jego Sąd Najwyższy interpretowali Paragraf o Handlu [Artykuł I, Sekcja 8, Paragraf 3 Konstytucji Stanów Zjednoczonych] na tyle szeroko, żeby uzasadnić właściwie każde roszczenie rządu federalnego, a Dziesiątą Poprawkę na tyle wąsko, żeby pozbawić go jakichkolwiek zahamowań. Dziś te herezje są tak mocno zakorzenione, że Kongres tylko z rzadka zadaje pytanie, czy proponowana ustawa jest zgodna czy sprzeczna z Konstytucją.

Krótko mówiąc, Konstytucja to martwa litera. Została śmiertelnie raniona w 1865 r. Zwłok nie da się reanimować. Cały czas trudno było mi to przyznać, a nawet teraz mówię to z bólem.

Inne rzeczy też pomogły mnie przekonać. R.J. Rummel z University of Hawaii obliczył, że w samym dwudziestym wieku państwa zamordowały około 162 miliony swoich własnych poddanych. Ta liczba nie uwzględnia dziesiątków milionów cudzoziemców, których państwa zabiły w wojnach. Jak zatem możemy mówić, że państwa „chronią” swoich obywateli? Żadna ilość prywatnej przestępczości nie zdołałaby zebrać takiego żniwa. Jeśli chodzi o wojnę, książka Paula Fussella Wartime przedstawia ją z tak brutalnym realizmem, że – choć nie taki był zamiar autora – zacząłem mieć wątpliwości, czy jakakolwiek wojna może być usprawiedliwiona.

Moi przyjaciele chrześcijanie twierdzą, że władza państwowa ma boskie pochodzenie. Cytują nakaz Chrystusa: „Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara” i słowa św. Pawła: „Wszelka władza pochodzi od Boga”. Ale Chrystus nie powiedział, które rzeczy – jeśli jakiekolwiek – należą do Cezara; Jego niejednoznaczne słowa dalekie są od nakazu oddawania Cezarowi czegokolwiek zażąda. I jest godne uwagi, że Chrystus nigdy nie polecił Swoim uczniom zakładać państwa ani angażować się w politykę. Mieli głosić Ewangelię i, jeśli by ich gdzieś nie przyjęto, iść dalej. Wydaje się, że Chrystus nigdy nie wyobrażał sobie, aby uczniowie mieli przeciągać państwo na swoją stronę.

Na pierwszy rzut oka św. Paweł zdaje się bardziej zdecydowanie uznawać władzę państwową. Ale on sam, podobnie jak inni męczennicy, zginął za przeciwstawianie się państwu i za to go czcimy (możemy dodać, że św. Paweł ma też na swoim koncie ucieczkę z więzienia). Najwyraźniej ustęp w Liście do Rzymian został błędnie odczytany. Napisano go prawdopodobnie za rządów Nerona, nie najmądrzejszego z władców; ale przecież św. Paweł doradzał też niewolnikom, aby byli posłuszni swoim panom – ale nikt nie interpretuje tego jako poparcia dla niewolnictwa. Apostoł mógł mieć na myśli, że państwo i niewolnictwo w dającej się przewidzieć przyszłości wciąż będą istniały i że chrześcijanie muszą je znosić ze względu na pokój. Nigdzie nie mówi, że będą one trwały wiecznie.

Św. Augustyn miał o państwie bardzo złe zdanie – traktował je jako karę za grzechy. Twierdził, że państwo bez sprawiedliwości to banda kryminalistów działająca na dużą skalę i wątpił, żeby jakiekolwiek państwo było sprawiedliwe. Św. Tomasz z Akwinu przyjął nieco łagodniejszą postawę. Dowodził, że państwo byłoby potrzebne nawet gdyby człowiek nigdy nie utracił łaski; ale zgadzał się z Augustynem, że niesprawiedliwe prawo w ogóle nie jest prawem – przyjęcie tej zasady znacząco osłabiłoby każde państwo.

Istotą państwa jest legalny monopol na stosowanie przemocy. Ale przemoc to coś nieludzkiego; nieustannie cytuję słowa Simone Weil, która zdefiniowała przemoc jako „to, co zmienia osobę w rzecz – w trupa albo niewolnika”. Przemoc może czasem być złem koniecznym – w samoobronie albo obronie niewinnych, ale nikt nie może sprawiedliwie uzyskać tego, czego domaga się państwo: wyłącznego przywileju używania przemocy.

Zupełnie możliwe, że państwa – zorganizowana przemoc – będą zawsze rządziły światem, a my w najlepszym wypadku będziemy mogli wybrać między jednym a drugim złem. Niektóre państwa są gorsze od innych w istotnych aspektach: każdy zdrowy na umyśle człowiek wolałby żyć w Stanach Zjednoczonych niż pod władzą Stalina. Ale mówić, że coś jest nieuniknione, albo mniej uciążliwe niż coś innego – nie oznacza mówić, że to jest dobre.

Dla większości ludzi „anarchia” to niepokojące słowo, które sugeruje chaos, przemoc, bezprawie – nad którymi państwo (taką mają nadzieję) może zapanować. Wyraz „państwo”, mimo swojej krwawej historii, nie niepokoi tych ludzi. A przecież to państwo tak naprawdę wywołuje chaos, bo oznacza rządy silnych i cwanych. Większość ludzi wyobraża sobie, że anarchia zakończyłaby się rządami zbirów. Ale zwykłe zbiry nie zdołają obronić swojego pozornego prawa do rządzenia. To może zrobić tylko państwo za pomocą swojego aparatu propagandowego. To jest to, co oznacza legalność. Anarchiści wyraźnie potrzebują bardziej kuszącej etykietki.

„Ale czym zastąpiłbyś państwo?” To pytanie ujawnia nieumiejętność wyobrażenia sobie społeczeństwa bez państwa. A wydawałoby się, że instytucja, która potrafi pochłonąć 200 milionów istnień ludzkich w przeciągu stu lat, nie bardzo potrzebuje, żeby ją „zastępować”.

Chrześcijan, w szczególności Amerykanów, długo wprowadzała w tych wszystkich sprawach w błąd dobra fortuna. Od czasów nawrócenia Rzymu zapędy większości zachodnich władców hamowała chrześcijańska moralność (choć dość często nie dało się tego zauważyć), a nawet wojna stała się od wieków jakby bardziej cywilizowana; i to zrodziło przypuszczenie, że państwo niekoniecznie jest czymś złym. Ale w miarę jak moralność traci wpływ na kulturę, co dzieje się obecnie w błyskawicznym tempie, ta błędna idea upadnie. Możemy z rosnącym przekonaniem oczekiwać, że państwo pokaże swoją naturę w całej okazałości.

Dla mnie to wcale niewesoła konkluzja. Tęsknię za spokojem, jaki dawała mi myśl, że żyję pod władzą dobrego rządu, mądrze pomyślanego i dobrotliwego w swoich działaniach. Ale, jak mówi święty Paweł, przychodzi czas, żeby wyzbyć się tego, co dziecięce.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Joseph Sobran, The Reluctant Anarchist, http://www.sobran.com/reluctant.shtml

The Reluctant Anarchist opublikowano po raz pierwszy w 2002 r.



2007/07/17

Tłumaczenie: Murray N. Rothbard „»Prawa« zwierząt”

Ostatnio coraz modniejsze staje się rozszerzanie koncepcji praw z istot ludzkich na zwierzęta. Twierdzi się, że zwierzęta cieszą się pełnią praw właściwych ludziom. Nie wolno zatem – to znaczy, żaden człowiek nie ma prawa – zabijać ani zjadać zwierząt.

Ten pogląd wymaga ustalenia jakiegoś kryterium, wskazującego którym zwierzętom lub istotom żywym należą się prawa, a którym nie.

(Niezbyt wielu teoretyków idzie tak daleko jak Albert Schweitzer i odmawia ludziom prawa do rozdeptania karalucha. A gdyby teorię rozszerzyć ze świadomych istot żywych na wszystkie istoty żywe, takie jak bakterie czy rośliny, rodzaj ludzki wymarłby dość szybko.)

Ale zasadniczy błąd teorii praw zwierząt jest znacznie głębszy [1]. Uznawanie praw człowieka nie opiera się wyłącznie na emocjach. Ludzie posiadają prawa nie dlatego, że „czujemy”, iż powinni je posiadać, ale ze względu na racjonalne badanie natury człowieka i wszechświata. Krótko mówiąc, człowiek ma prawa, ponieważ są to prawa naturalne. Są zakorzenione w naturze człowieka: w zdolności jednostki do podejmowania świadomych decyzji, w potrzebie używania umysłu i energii do wyznaczania sobie celów i wybierania wartości, w zdobywaniu wiadomości o świecie, w dążeniu do celu, aby przetrwać i bogacić się, w umiejętności i potrzebie komunikowania się i współdziałania z innymi ludźmi oraz w uczestnictwie w podziale pracy. Krótko mówiąc, człowiek jest zwierzęciem racjonalnym i społecznym. Żadne inne zwierzę ani istota nie posiada umiejętności rozumowania, świadomego wybierania, przekształcania środowiska tak, aby prosperować; nie umie świadomie współpracować z innymi w społeczeństwie i uczestniczyć w podziale pracy.

Zatem choć prawa naturalne, jak podkreślaliśmy, są absolutne, w jednym znaczeniu są względne: odnoszą się do gatunku ludzkiego. Prawa etyczne ludzkości dotyczą każdego człowieka, niezależnie od rasy, wyznania, koloru skóry, płci – ale wyłącznie gatunku ludzkiego. Biblijna historia przedstawia celne spostrzeżenie, że człowiek „otrzymał” – albo, jak możemy powiedzieć w prawie naturalnym, „posiada” – zwierzchnictwo nad wszystkimi gatunkami na ziemi. Prawo naturalne jest w nieunikniony sposób związane z konkretnym gatunkiem.

Pojęcie etyki gatunkowej jako części natury świata można ponadto zaobserwować, rozważając zachowania innych niż ludzki gatunków w przyrodzie. To nie tylko żart, kiedy wskazujemy, że zwierzęta nie szanują „praw” innych zwierząt. Taka jest natura świata i wszystkich organizmów, że żyją, ponieważ żywią się innymi organizmami. Kwestia przetrwania gatunków jest kwestią zębów i pazurów. Byłoby absurdalnym twierdzenie, że wilk jest „zły”, ponieważ istnieje dzięki pożeraniu i „stosowaniu agresji” wobec jagniąt, kurcząt itd. Wilk nie jest złą istotą, która „stosuje agresję” wobec innych gatunków; po prostu podąża za naturalnym prawem przetrwania. Podobnie jest z człowiekiem. Tak samo absurdalnie brzmi twierdzenie, że ludzie „dokonują agresji” wobec krów i wilków, jak twierdzenie, że wilki „dokonują agresji” wobec owiec. Co więcej, jeśli wilk zaatakuje człowieka i człowiek go zabije, byłoby niedorzecznością twierdzić, że wilk był „napastnikiem” albo że został „ukarany” za swoje „przestępstwo”. A jednak takie byłyby konsekwencje rozszerzenia etyki praw naturalnych z ludzi na zwierzęta. Jakiekolwiek pojęcie praw, przestępczości czy agresji może odnosić się wyłącznie do działań jednego człowieka albo grupy ludzi przeciw innym ludziom.

A co z „problemem Marsjan”? Gdybyśmy kiedykolwiek mieli odkryć istoty z innych planet i skontaktować się z nimi, czy można by powiedzieć, że przysługują im te same prawa, co istotom ludzkim? To zależałoby od ich natury. Gdyby nasi hipotetyczni „Marsjanie” byli jak ludzie – świadomi, racjonalni, zdolni do komunikowania się i uczestnictwa w podziale pracy – wtedy przypuszczalnie oni też posiadaliby prawa przynależne dziś jedynie „ziemskim” ludziom [2].

Ale przypuśćmy, że Marsjanie mieliby cechy znanych z legend wampirów i mogliby przetrwać jedynie karmiąc się ludzką krwią. W tym przypadku, niezależnie od ich inteligencji, Marsjanie byliby naszym śmiertelnym wrogiem i nie uważalibyśmy, że przysługują im prawa człowiecze. Byliby śmiertelnym wrogiem nie ze względu na dokonanie podłej agresji, ale dlatego, że potrzeby ich natury w nieunikniony sposób zderzyłyby się z naszymi.

W dowcipnym stwierdzeniu „Uznamy prawa zwierząt, kiedy złożą w tej sprawie wniosek” zawarta jest brutalna prawda. Fakt, że zwierzęta nie składają wniosków domagając się swoich „praw”, jest częścią ich natury i jednym z powodów, dla których nie są człowiekowi równe i nie posiadają praw takich, jak ludzie [3]. Jeżeli ktoś protestowałby, twierdząc, że dzieci też nie składają wniosków, odpowiedź, naturalnie, brzmi: dzieci w przyszłości będą dorosłymi ludźmi, a zwierzęta z pewnością nie [4].


PRZYPISY

[1] Ataku na rzekome prawa zwierząt dokonuje Peter Geach. Zob. Peter Geach, Providence and Evil (Cambridge: Cambridge University Press, 1977), ss. 79–80; Peter Geach, The Virtues (Cambridge: Cambridge University Press, 1977), s. 19.

[2] Por. krótką dyskusję o człowieku i istotach porównywalnych w: John Locke, An Essay Concerning Human Understanding (New York: Collier-Macmillan, 1965), s. 291.

[3] Ścisłą zależność między używaniem języka a gatunkiem ludzkim opisuje Ludwig Wittgenstein. Zob. Ludwig Wittgenstein, Philosophical Investigations (New York: Macmillan, 1958), vol. 2, ss. xi, 223.

[4] Podstawowym błędem zwolenników „praw zwierząt” jest nieumiejętność rozpoznania – albo nawet podjęcia próby rozpoznania – natury gatunku ludzkiego i wynikających z niej różnic między ludźmi a innymi gatunkami. Nieumiejętność myślenia w tych kategoriach powoduje, że wpadają oni w lotne piaski subiektywnych odczuć. Zob. Tibor R. Machan, Human Rights and Human Liberties (Chicago: Nelson-Hall, 1975), ss. 202–3, 241, 1245 i dalej, 256, 292. Analizę krytyczną mylenia dzieci ze zwierzętami przez zwolenników „praw zwierząt” przeprowadza Frey. Zob. R.G. Frey, Interests and Rights (Oxford: Clarendon Press, 1980), ss. 22 i dalej. Książka Frey’a stanowi analizę krytyczną mody na prawa zwierząt w filozofii.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Murray N. Rothbard, The "Rights" of Animals, http://www.mises.org/story/2581

2007/07/14

Tłumaczenie: Neal Stephenson „Wielka afera z Simoleonami”

Młodemu człowiekowi, który właśnie skończył college, trudno wyobrazić sobie mniej atrakcyjne życie, niż powrót do Bismarck i mieszkanie z rodzicami. Chyba że jest to mieszkanie z bratem na przedmieściach Chicago, co, naturalnie, wybrałem. Mama przynajmniej piecze fantastyczne ciasto z wiśniami. Za to Joe ciągle zmuszał moją głowę do myślenia i znalazł sposób, aby codziennie dawać mi do rozgryzienia jakiś problem. Na przykład pewnego dnia dał mi do rozwiązania takie zadanie: ile żelek potrzeba do wypełnienia Soldier Field?

Przyjmijmy, że to wszystko moja wina. Joe chciałby, żebym powiedział to jasno. Jemu zawsze dobrze szło z ludźmi – mi zawsze dobrze szło z liczbami. Joe mówi mi przynajmniej raz na tydzień, że powinienem był studiować inżynierię. Zamiast tego dryfowałem między przedmiotami. Skończyło się na matematyce z dodatkową specjalizacją muzyczną – chyba czymś najgorszym, co można wpisać sobie w liście motywacyjnym.

Za to Joe wystartował w branży reklamowej. Kiedy Internet, światłowody, HDTV i cyfrowa gotówka stworzyły razem to, co nazywamy dziś Metaverse, większość dużych agencji reklamowych padła, bo w Metaverse rzeczywiście możesz wyjąć giwerę i odstrzelić Królikowi Energizera głowę – i wielu ludzi to zrobiło. Joe pożyczył od Mamy i Taty dziesięć tysięcy dolarów i założył nową agencję reklamową. Jeśli spędziłeś trochę czasu buszując po Metaverse, widziałeś jego dzieła – a one widziały ciebie, mówiły do ciebie i podążały za tobą.

Mama i Tata mieszkali wciąż w tym samym małym domku w Bismarck w Północnej Dakocie. Nikt z sąsiadów nie domyślał się, że – gdyby spieniężyli posiadane akcje agencji Joe’ego – mieliby jakieś dwadzieścia milionów. Usilnie ich namawiałem, żeby zróżnicowali swój portfel – kupili buszel Krugerrandów i zakopali je na tyłach domu, albo zainwestowali parę milionów w jakiś fundusz powierniczy. Ale Mama i Tata czuli, że to oznaczałoby brak wiary w Joe’ego.

– To tak, jakby przyjść na recital pianistyczny własnego dziecka z walkmanem na uszach – powiedział Tata.

Joe przyjeżdża do domu pewnego styczniowego wieczora z półtoralitrowym szampanem. Po zwyczajowym drażenieniu się ze mną, czy jestem wystarczająco dorosły, żeby pić, nalewa mi kieliszek. Wyrzucił już swoich dwóch synów przed Kino Domowe. Zainstalowali już skrzynkę, którą dostali na Boże Narodzenie. Podłącz to cacko do HDTV i możesz żeglować po Metaverse, wędrować po Sieci i wybierać spośród kilku przyjaznych dla użytkownika systemów operacyjnych. Każdy z systemów obfituje w automatyczne systemy pomocy, gorące linie do obsługi klienta i inteligentnych agentów.

Subwoofer sprawia, że nasze srebra brzęczą jak metalowe figurki hokeistów, a wzmocnione wybuchy wyrzucają z naszych kieliszków mgławice bąbelków. Te niskie częstotliwości wdzierają się do młodego mózgu, dostają się w zasięg medialnego radaru dzieci i wstrzykują info-nauko-rozrywkowy strumień bitów bezpośrednio w ich kory mózgowe.

– Zdobyliśmy dziś cholernie dobrego klienta – wyjaśnia Joe. – Reklamujemy samochody. Reklamujemy komputery. Reklamujemy buty sportowe. A od trzech godzin reklamujemy też walutę.

– Co? – pyta żona Joe’ego, Anne.

– No wiesz, jak dolary czy jeny. Z tą różnicą, że to nowa waluta.

– Jakiego państwa? – pytam. To jak dać psu kość – daję Joe’emu szansę, żeby oświecił swojego niekompetentnego brata. Joe pije duszkiem pół kieliszka Dom Perignon i przechodzi na Tryb Reklamowy.

– Zapomnij o państwach – odpowiada. – Mówimy o Simoleonach – inteligentnej, modnej, nowej walucie świata Metaverse.

– To coś jak e-pieniądze? – pyta Anne.

– Mieliśmy e-pieniędze przez e-ony, od kiedy pojawiły się bankomaty – mówi Joe z właściwą dozą pogardy. – Dziś możemy ich używać do robienia zakupów w Metaverse. Ale wciąż przeliczamy je na amerykańskie dolary. Bystrzy ludzie szukają czegoś lepszego.

Aluzję skierował do mnie. Skończyłem college z tysiącem dolarów oszczędności. Z inflacją rzędu 10% i wciąż rosnącą, mogę za to kupić zdecydowanie mniej browarów niż rok temu.

– Rząd nigdy nie zorganizuje budżetu w sensowny sposób – mówi Joe. – Nie umie. Inflacja jeszcze wzrośnie. Ludzie zainwestują swoje pieniądze w co innego.

– Inflacja musiałaby cholernie mocno wzrosnąć, żebym zainwestował swoje pieniądze w jakąś sztuczną walutę – mówię.

– Do diabła, wszystkie waluty są sztuczne – mówi Joe. – Jak się nad tym zastanowisz, zawsze tak było i będzie. Inwestujemy nasze pieniądze w akcje, obligacje, fundusze powiernicze. One reprezentują rzeczywiste dobra – fabryki, statki, banany, oprogramowanie, złoto, cokolwiek. Simoleony to po prostu nowa nazwa tych dóbr. Nosisz ze sobą kartę magnetyczną i wydajesz Simoleony jak gotówkę. Albo robisz zakupy w Metaverse i wydajesz pieniądze online, a kupione produkty przywożą ci pod drzwi następnego ranka.

– Kto na to pójdzie? – pytam.

– Każdy – odpowiada Joe. – Główna promocja będzie polegała na tym, że rozdamy trochę Simoleonów przeciętnym Kowalskim podczas Super Bowl. Zgłosimy się do nich za miesiąc, za trzy, za pół roku, i ludzie zobaczą, że to bezpieczna i pewna inwestycja.

– To nie wzbudza zbytniego zaufania – mówię. – Rozdawać Simoleony jak pieniądze z Monopolu.

Joe ma gotową odpowiedź. – To nie rozdawnictwo. To loteria.

I właśnie wtedy prosi mnie, żebym obliczył, ile żelek zmieści się na Soldier Field.

Dwie godziny później jestem w sklepie spożywczym klasy Galaxy, w dziale artykułów sprzedawanych na wagę. Gęstwa przytłaczających przezroczystych pojemników wypełnionych przetworzonym naturalnie owsem, Froot Loopsami jakiejś nieznanej firmy, suszonymi pomidorami, prefabrykowanymi przysmakami na kemping, orzeszkami, kawą French Roast i ziarnami. Każdą z tych rzeczy można wrzucić do torby albo wiaderka jednym ruchem poręcznej pleksiglasowej gilotyny. W zasięgu wzroku ani żywej duszy, tylko roboty uzupełniające zapasy towaru, wlokące się tam i z powrotem nad moją głową w sieci pomostów komunikacyjnych, i kamery ukryte w przyciemnianych półkulach. Przechadzam się wśród świecącej przezroczystej krainy cudów, trzymając idealnie sześciocalowy sześcian stworzony z taśmy i tektury. Zataczam się wśród błyszczącego wąwozu żelkowych miśków, fasolki, cukierków. Wtem: bingo! Żelki na wagę, jakość pierwsza. Podstawiam pojemnik i napełniam go.

Kto zgadnie najszybciej i będzie najbliżej właściwej liczby żelek, ten wygra Simoleony. Wynajęli jedno z Wielkiej Szóstki biur rachunkowych, żeby wszystko poszło, jak trzeba. Ponieważ nie mogą w rzeczywistości wypełnić stadionu żelkami, ja mam podać im Właściwą Odpowiedź i, co równie ważne, zachować ją w tajemnicy.

Wracam do domu i liczę żelki: 3.101. Pomnożyć przez osiem, żeby uzyskać liczbę na stopę sześcienną: 24.808. Teraz muszę dowiedzieć się tylko, ile stóp sześciennych ma Soldier Field. Moi siostrzeńcy rozwalili się przed HDTV jak sflaczałe żaby. Uczą się fizyki, rzucając z wysokiej orbity bomby antymaterii na wrogą cywilizację. Skaczę przez zygzaki czarnych kabli i przejmuję kontrolę nad sprzętem.

Na ekranie animowany elf, chochlik, czy coś innego wystawia swoją głowę zza okna, a potem chowa ją z powrotem. Nie, nie cierpię na schizofrenię – to jest ten szumnie reklamowany inteligentny agent, którego dostajesz w zestawie ze skrzynką. Ignoruję go, wychodzę z Krainy Gier i wpadam przez pomyłkę w jaskrawy obszar Metaverse, gdzie dniem i nocą lecę tysiące info-reklam, każda we własnym oknie. Oglądam reklamę chińskich leków medycyny ludowej zrobionych z rzadkich zwierząt, zmodyfikowanych genetycznie i hodowanych w kadziach. Widzę pęcherzyki żółciowe niedźwiedzi grizzly dorastające w bursztynowym płynie jak kiście winogron.

Animowany chochlik pokazuje się w całej okazałości i opiera o krawędź okienka reklamowego. – Hej! – mówi głupawym radosnym głosem. – Jestem Raster! Powiedz moje imię – czyli Raster – jeżeli potrzebujesz pomocy.

Nie podoba mi się wygląd Rastera. Bardzo prawdopodobne, że wędrował po ulicach Toontown, wymachując tablicą z napisem „WPRAWIĘ DOROSŁYCH W IRYTACJĘ ZA PARĘ GROSZY”, zanim zatrudniła go firma instalująca skrzynki. Raster zaczyna fruwać po ekranie, znacząc swoją drogę świetlistym pyłem, który znika zbyt wolno jak na mój gust.

– Dawaj cholerną encyklopedię! – krzyczę. Słysząc to straszne słowo, moi siostrzeńcy podrywają się z dywanika i uciekają.

Znajduję Soldier Field. Mój stary podręcznik do geometrii analitycznej, wciąż noszący znamiona długiego pobytu na strychu, spoczywa na moim udzie jak kawał lodu. Łącząc pewne wzory ze statystykami z encyklopedii...

– Hej! Raster!

Raster jest tak zadowolony, że go potrzebuję, że robi na ekranie ósemki. – Kalkulator! – krzyczę.

– Nie potrzeba, szefie! Po prostu powiedz mi, co chcesz obliczyć, a ja zrobię to w pamięci!

Prowadzę więc z Rasterem szalenie nużącą konwersację, w której ustalam liczbę stóp sześciennych na Soldier Field, zaokrągloną do pełnej stopy. Każę Rasterowi pomnożyć to przez 24.808, a on natychmiast odpowiada: 537.824.167.717.

Laik by się nad tym nie zastanowił. Ale ja mówię:

– Raster, masz sieczkę zamiast mózgu. Wynik powinien być dokładną wielokrotnością ośmiu!

Najwyraźniej skrzynka mojego brata ma jeden z tych wadliwych chipów, które robią błędy przy naprawdę dużych liczbach.

Raster wali się dłonią w czoło. Z uszu wylatują mu luźne śrubki i tranzystory.

– Psiakrew! Chyba będę musiał pogadać z moim programistą!

A potem zawiesza się na minutę.

Szwagierka wpada do pokoju, zgięta w postawie nie-przejmuj-się-mną i rozgląda wokół. Jest przerażona myślą, że mam tu jakąś randkę. – Z kim rozmawiasz?

– Z tą przygłupią sztuczną inteligencją, którą dołączyli do zestawu – odpowiadam. – Tak przy okazji, nigdy nie używaj jej do obliczania swoich podatków.

Anne prostuje się. – Wiesz, dopiero co wczoraj prosiłam ją o pomoc przy Załączniku B, a dała mi przepis na zupę z małży.

– Dobry wieczór panu. Dobry wieczór pani. Jakie były te liczby? – pyta Raster. Ten sam głos, ale zmieniona tonacja, bardziej ludzka. Podaję liczby raz jeszcze, a on odpowiada: 537.824.167.720.

– Brzmi lepiej – mamroczę.

Anne jest skonsternowana. – Zdaje się, że teraz jego system identyfikacji głosu działa prawidłowo.

– Nie sądzę. Myślę, że mój mały problem matematyczny przesłano dalej, do człowieka. Kiedy rozmowa staje się zbyt trudna dla wbudowanego oprogramowania, dzwoni ono po pomoc, wkracza człowiek i przejmuje kontrolę. Patrzy na nas przez wbudowaną kamerę – wyjaśniam, wskazując na przypominający rybie oko obiektyw na przednim panelu skrzynki – a słucha za pomocą wbudowanego mikrofonu.

Anne zaczyna robić wielkie oczy. Szukam odpowiedniej analogii. – Pamiętasz Egzorcystę? No więc Raster został właśnie opętany, tak jak ta dziewczynka w filmie. Z tą różnicą, że nie opętał go Belzebub, tylko przedstawiciel działu obsługi klienta.

Właśnie wpadłem w pułapkę, która jest dla Anne oczywista. – Może to jest praca, o jaką powienieneś się postarać! – wykrzykuje.

Szczęki pułapki zatrzaskują się prędzej niż gryzę się w język. – Mogę umieścić twoje podanie o pracę online w tej chwili! – mówi Raster.

Moja szwagierka jest ucieleśnieniem tryumfu aż do następnego wieczora, kiedy rozmawiam z nią o dobrych i złych wieściach. Dobra wiadomość: jestem teraz przedstawicielem działu obsługi klienta Metaverse. Zła wiadomość: nie mam własnej kabiny w jakimś rozległym kompleksie biurowym. Pracuję w domu – w jej domu, na jej sofie. Siedzę tam cały dzień, przeżuwając mój kurczący się zapas odliczonych od dochodu żelek. Na głowie mam słuchawki z mikrofonem, w dłoniach trzymam jednostkę sterującą – używam jej niczym kierujący marionetkami do kontrolowania Rasterów na ekranach ludzi w całych Stanach. Widzę ich – szerokokątny obraz z ich skrzynek leci po kablu do okienka na moim ekranie. Ale oni nie widzą mnie – tylko Rastera, mój avatar, moje ciało w Metaverse.

Okropni w pstrokatym spłaszczającym obraz świetle Odbiornika, ludzie zadają mi durne pytania z arytmetyki. Jeżeli potrzebują jakiegoś przepisu, rozkładu lotów, porad na temat wychowania dzieci albo ulepszeń w domu, skierowano ich już do kogoś innego. Moja specjalność to wyłącznie matematyka.

Nie cieszę się zbytnim powodzeniem aż do następnego tygodnia, kiedy agencja mojego brata ogłasza Wielką Loterię Simoleonową. Zaangażowali futbolistę z krzywymi nogami w charakterze rzecznika. W przeciągu kilku minut zostaję zalany prośbami o pomoc od uczestników loterii. Każdy fan Bears z Chicago i okolic próbuje obliczyć pojemność Soldier Field. Wszyscy robią to źle; nawet ci, którzy robią to dobrze, prawdopodobnie używają wadliwego chipa w swoich skrzynkach. Wpadam tu w głęboki konflikt interesów. Chciałbym wyciągnąć odzianą w białą rękawiczkę grubą trójpalczastą rękę Rastera i spoliczkować tych ludzi, wlać im trochę oleju do głowy.

Ale przysiągłem, że zachowam tajemnicę. Joe zatrudnił mnie, żebym zrobił obliczenia dotyczące Metrodome, Three Rivers Stadium, RFK Stadium i wszystkich innych stadionów NFL. W każdym mieście ktoś wygra Simoleony.

Pozwalają nam robić piętnastominutowe przerwy co cztery godziny. Zapuszczam wtedy Kino Domowe, żeby chociaż trochę się rozruszało i pędzę główną ulicą Metaverse do klubu, gdzie grają moją ulubioną muzykę. Wciąż „noszę” swój ubiór Rastera, ale nie obchodzi mnie to – jestem po prostu jednym z tysięcy Rasterów biegnących tą ulicą w trakcie przerwy.

Mój klub ma wąskie wejście; mieści się w wąskiej alejce odchodzącej od wąskiej bocznej uliczki, z dala od wirtualnych centrów handlowych i salonów trójwymiarowych gier, służących jako dojne krowy w opartej na elektronicznym pieniądzu gospodarce Metaverse. W klubie siedzi kilku Rasterów, którzy mają przerwę, ale większość klientów „nosi” bardziej pomysłowe avatary. W Metaverse nie ma takiej części twojego wirtualnego ciała, której nie można przekłuć, oznakować lub pokryć tatuażem, żeby wyglądać dziwaczniej od sąsiada.

Zespół grający na scenie – podłączony ze studia w Pradze – nie jest zbyt dobry, więc wycofuję się do sali z wirtualnymi stojakami pełnymi taśm; można odsłuchiwać po kilka sekund każdej piosenki. Jeżeli ci się spodoba, możesz ściągnąć cały album z dodatkowymi informacjami, wideoklipami i nutami.

Przeglądam jeden ze stojaków, kiedy wyczuwam, że przysuwa się do mnie jakiś duży i kudłaty avatar. Coś mamrocze. Ignoruję to. Z subwoofera dudni przytłaczająco czyjeś odchrząknięcie, trzeszczy po bokach i przebija się czysto przez głośnik centralny nad ekranem. Obracam się i patrzę: to przysadzista istota w koszulce z logo HACKERS 1111. Ma bardzo długie, przypominające ostrze kosy pazury, którymi chwyta jaskraworóżowy pojemnik. Narysowano go znacznie lepiej niż Rastera – jakość niemal jak z Disneya.

Leniwiec mówi:

– 537.824.167.720.

– Hej! – krzyczę. – Kim ty, do diabła, jesteś?

Istota podnosi różowy pojemnik do ust i pije. To puszka Jolta. – Skąd wytrzasnąłeś tę liczbę? – żądam odpowiedzi. – To ma być sekret.

– Klucz jest pod wycieraczką – mówi leniwiec, potem odwraca się i opuszcza klub.

Moja piętnastominutowa przerwa kończy się, więc muszę rozmyślać nad znaczeniem tego przez resztę mojej zmiany. Potem zwlekam się z sofy, otwieram drzwi wejściowe i podnoszę wycieraczkę.

Faktycznie, ktoś włożył pod nią kopertę. W środku jest kartka z liczbą zapisaną w notacji szesnastkowej, której używają komputerowcy: 0A56 7781 6BE2 2004 89FF 9001 C782 – i tak dalej przez jakieś pięć linijek.

Leniwiec powiedział mi, że „klucz jest pod wycieraczką” i jestem gotów założyć się o wiele Simoleonów, że ta liczba to klucz szyfrujący, który pozwoli mi wysyłać i dostawać zakodowane wiadomości.

Spędzam zatem dziesięć minut wstukując liczbę do mojej skrzynki. Pojawia się Raster i zaczyna zawracać mi głowę. – Czy mogę ci w czymś pomóc?

Kiedy wpisuję dwieście pięćdziesiątą szóstą liczbę, jestem już nieco wkurzony na Rastera i mówię mu parę niemiłych słów. Nie jestem z tego dumny. Potem słyszę coś, co jest muzyką dla moch uszu. – Przepraszam, nie zrozumiałem cię – świergocze Raster. – Proszę, sprawdź, czy kable są właściwie podłączone – mam jakieś zakłócenia na linii.

Na ekranie materializuje się, niczym cyfrowy dżin, druga postać: to znów leniwiec. – Kim, u diabła, jesteś? – pytam.

Leniwiec bierze haust Jolta, dusi w sobie beknięcie i mówi. – Jestem Codex, Kryptoanarchistyczny Leniwiec.

– Twój sprzęt wymaga naprawy – mówi Raster. – Proszę, skontaktuj się z serwisem.

– Ze sprzętem wszystko w porządku – mówi Codex. – Szyfruję twój tylny kanał. Firma instalująca skrzynki widzi to jako zakłócenia. Jak już się domyśliłeś, ta liczba to twój osobisty klucz szyfrujący. Żaden rząd ani korporacja nie zdoła nas teraz podsłuchać.

– O rany, dzięki – mówię.

– Nie ma za co – odpowiada Codex. – A teraz przejdźmy do rzeczy. Mamy coś, czego ty potrzebujesz. Ty masz coś, czego my potrzebujemy.

– Skąd znałeś odpowiedź na pytanie o liczbę żelek na Soldier Field?

– Mamy wszystkie dwadzieścia siedem odpowiedzi – mówi Codex i szybko recytuje wyniki dotyczące Candlestick Park, Kingdome, Meadowlands...

– Jeżeli nie włamałeś się do sejfu biura rachunkowego – mówię – to mogłeś zdobyć te liczby w jeden tylko sposób. Podsłuchiwałeś moje pogawędki z Rasterem. Zainstalowałeś pluskwę na kablu wychodzącym ze skrzynki, prawda?

– Och, to typowe. Podejrzewasz zapewne, że jesteśmy bandą niedostosowanych społecznie, pokrytych trądzikiem nastoletnich hakerów o wysokim wskaźniku inteligencji, którzy robią Establishmentowi dziecinne psikusy.

– Przeszło mi to przez myśl – mówię. Ale fakt, że animowany leniwiec spogląda na mnie w tej chwili z wyższością w tak realistyczny sposób, sugeruje znacznie wyższy poziom umiejętności. Raster dysponuje tylko sześcioma wyrazami twarzy i żaden z nich nie wygląda zbyt dobrze.

– Twój brat jest szefem agencji reklamowej, prawda?

– Tak.

– Niedawno podpisał kontrakt z Simoleons Corp.?

– Tak.

– Gdy tylko to zrobił, rząd zaczął szpiegować was w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Nagle szklane oko kamery na przednim panelu skrzynki wydaje mi się bardzo duże i wścibskie. – Założyli pluskwy na naszym kablu info-nauko-rozrywkowym?

– Nie musieli. Ludzie z firmy instalacyjnej z przyjemnością zajmują się brudną robotą – przecież są rządowi coś winni za to, że dał im monopol. Wszystkie obliczenia, których dokonałeś z pomocą Rastera zostały przesłane prosto do firmy, a stamtąd do rządu. Mamy w rządzie naszego człowieka, który skopiował dla nas wszystko, korzystając z programu do anonimowego rozsyłania poczty w Jyvaskyla w Finlandii.

– Dlaczego rząd miałoby to obchodzić?

– Bardzo ich to obchodzi – mówi Codex. – Mają zamiar zniszczyć Simoleony. A przy okazji zniszczą twoją rodzinę.

– Dlaczego?

– Bo jeżeli nie zniszczą elektronicznych pieniędzy – odpowiada Codex – to elektroniczne pieniądze zniszczą ich.

Następnego popołudnia pojawiam się w biurze mojego brata, w stylowo odremontowanym dawnym budynku elektrowni na Near West Side. Joe kończy jakieś rozmowy telefoniczne i skinieniem dłoni zaprasza mnie do swojego przypominającego pieczarę biura z przykuwającą uwagę gigantyczną turbiną parową. Myślę, że ma to mieć ironiczne znaczenie.

– Nie powinieneś teraz żeglować po Necie, pomagając zagubionym? – pyta Joe.

– Przestań mi dokuczać – proszę. – My, kryptoanarchiści, nie mamy czasu na takie rzeczy.

– „Kryptoanarchiści”?

– Często używa się też terminu „panarchiści”.

– Pięknie – mówi Joe, rozmyślając nad tym słowem. W myślach pracuje już nad jego kampanią reklamową.

– Wyglądasz na podekscytowanego – mówię. – To pewnie przez przez tę kwartę Hog City Porter z żeberkami w Divane’s Lakeview Grill.

Joe momentalnie prostuje się. Wygląda na napiętego – jakbym robił sobie z niego żarty, a on zdecydowanie nie miałby ochoty wyjść na głupka.

– Skąd wiesz, co miałem na lunch?

– Stąd, skąd wiem, że oszukiwałeś na podatkach.

– Co?

– W zeszłym roku odliczyłeś sobie od podatku sofę do biura. Ale to rozkładany model, więc się nie kwalifikuje.

– Hakerzy – mówi Joe. – Twoi kumple włamali się do moich akt, prawda?

– Wygrywa pan główną nagrodę.

– Myślałem, że teraz są przeciw temu jakieś zabezpieczenia.

– Trudniej włamać się do plików. Ale kiedykolwiek przesyła się jakąś informację przez kabel – na przykład kiedy Anne używa Rastera do obliczania podatków – można ją przechwycić i zdekodować. Ponieważ, bracie, w zestawie ze skrzynką nabyłeś standardową umowę o bezpieczeństwie danych, a standardowa umowa jest do dupy.

– Do czego zmierzasz?

– Powiem ci, ale musimy pójść w jakieś miejsce, które nie jest szpiegowane.

– Szpiegowane? Co do... – zaczyna Joe. Ale wtedy wskazuję ruchem głowy na stojący w kącie biura telewizor ze wścibskim szklanym okiem wpatrującym się w nas ze skrzynki.

W końcu decydujemy się na spacer brzegiem jeziora, co w styczniu w Chicago jest szaleństwem. Ale pochodzimy z Północnej Dakoty i mamy rzeczy potrzebne na zimną pogodę. Mówię Joe’emu o Rasterze i firmie instalującej skrzynki.

– O, Jezu! – mówi Joe. – To znaczy, że te liczby nie są tajemnicą?

– Ani trochę. Przekazano je dwudziestu siedmiu marionetkom zatrudnionym przez rząd. Marionetki już wysłały swoje formularze zgłoszeniowe z właściwymi odpowiedziami. Zatem w tej chwili wszystkie twoje Simoleony – całe dwadzieścia siedem milionów – trafią wprost w ręce marionetek podczas niedzieli Super Bowl. Marionetki staną się twoim najgorszym koszmarem. Zainwestują swoje Simoleony w komiksy i karty baseballowe, twierdząc, że tak jest bezpieczniej. Celowo doprowadzą się do bankructwa, a winę zwalą na ciebie. Pojawią się dwójkami i trójkami w tandetnych talk showach, żeby donieść o tajemniczym znikaniu Simoleonów podczas transakcji w Metaverse. Krótko mówiąc, zniszczą wizerunek – i interes – twojego klienta. Rezultat: zwycięstwo rządu, który nienawidzi i obawia się prywatnych walut. A dla ciebie, Mamy i Taty – bankructwo.

– Jak to się stanie?

– Twoja agencja jest odpowiedzialna za narobienie burdelu w loterii. Gdy klęska staje się jasna, ceny twoich akcji natychmiast lecą w dół. Wtedy główni udziałowcy podadzą cię do sądu, bracie, i przegrasz. Zaryzykowałeś całą firmę dla wadliwego systemu bezpieczeństwa danych w skrzynce, a jako prezes osobiście odpowiadasz za straty.

W tej chwili mój duży brat Joe czuje potrzebę, żeby ciężko przysiąść na parkowej ławce, mniej więcej tak, jak siadłby na bryle suchego lodu. Ale nie obchodzi go to. Ból fizyczny do niego nie dociera. Zdawało mi się, że będę w tym momencie czuł tryumf, ale nie czuję.

Oznajmiam zatem dobre wieści. – Właśnie wróciłem z biura rachunkowego. Powiedziałem im, że odkryłem błąd w obliczeniach – że moja skrzynka miała wadliwy chip. Podałem im dwadzieścia siedem nowych wyników, które obliczyłem ręcznie, ołówkiem na papierze, w jednej z sal konferencyjnych z dala od ciekawskiego wzroku firmy instalacyjnej. Osobiście zapieczętowałem liczby w kopercie i umieściłem w ich sejfie.

– Więc loteria pójdzie zgodnie z planem – Joe oddycha z ulgą. – Dzięki Bogu!

– Przy okazji podziękuj mi oraz panarchistom – mówię. – Dzwoniłem też do Mamy i Taty. Powiedziałem, że powinni sprzedać swoje akcje – na wypadek, gdyby rząd znalazł jakiś nowy sposób na sabotowanie twojej loterii.

– To pewnie mądre – stwierdza kwaśno Joe – ale przywalą im straszny podatek. Stracą czterdzieści procent swojego wkładu na rzecz rządu, tak po prostu.

– Nie, nie stracą – mówię. – Nie zapłacą żadnego podatku.

– Że co? – Joe po raz pierwszy od jakiegoś czasu podnosi głowę, ożywiony perspektywą wskazania mi, jak bardzo się mylę. – Obliczając majątek rodziców na zasadzie kasowej mają zaledwie dziesięć tysięcy dolarów. Myślisz, że urząd skarbowy nie zauważy dwudziestu milionów zysków kapitałowych?

– Nie zapraszaliśmy urzędu skarbowego – odpowiadam. – To nie ich zasrany interes.

– Mają sposoby, żeby stał się ich.

– Już nie. Mama i Tata nie sprzedadzą swoich akcji za dolary, Joe.

– Simoleony? Z nimi jest to samo – rząd dowiaduje się o wszystkim.

– Zapomnij o Simoleonach. Pomyśl o KryptoKredytkach.

– KryptoKredytki? Co to, do cholery, jest – KryptoKredytka? – Joe wstaje i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Teraz jest przekonany, że zamieniłem majątek całej rodziny na garść magicznej fasoli.

– KryptoKredytki są tym, czym powinny być Simoleony – elektronicznym pieniądzem absolutnie poza zasięgiem rządu.

– Skąd wiesz? Czy każdego kodu nie da się jakoś złamać?

– Każdy rodzaj e-pieniądza składa się z liczb biegnących po kablach – wyjaśniam. – Jeżeli wiesz, jak zachować liczby w tajemnicy, twoja waluta jest bezpieczna. Jeżeli nie – nie jest bezpieczna. Trzymanie liczb w tajemnicy to problem z zakresu kryptografii – gałęzi matematyki. No więc, Joe, kryptoanarchiści pokazali mi swoją matematykę. To dobra matematyka. Lepsza od tej, której używa rząd. Lepsza od matematyki Simoleonów. Nikt nie zdoła zadrzeć z KryptoKredytkami.

Joe wydaje westchnienie. – Dobra, dobra – chcesz, żebym to powiedział? Powiem to. Miałeś rację. Ja się myliłem. W końcu studiowałeś w college’u to, co należy.

– Nie jestem bezwartościowym śmieciem?

– Nie jesteś. A tak w ogóle – czego chcą ci kryptoanarchiści?

Z jakiegoś powodu nie potrafię okłamywać moich rodziców – ale z Joe’em idzie mi łatwo. – Niczego – mówię. – Po prostu chcieli wyświadczyć nam przysługę i w ten sposób zyskać w naszych oczach.

– I posunąć do przodu sprawę Światowej Panarchii?

– Coś w tym stylu.

I w ten sposób dochodzimy do niedzieli Super Bowl. Siedzimy wysoko w prywatnej loży u szczytu Superdome. Jest barek, kuchnia, kelnerzy i szerokie ekrany telewizyjne do oglądania natychmiastowych powtórek tego, co właśnie ujrzeliśmy na własne nieuzbrojone, żałosne, niecyfrowe oczy.

Zarząd Simoleonów jest na miejscu. Zaczynam sprawdzać ich protokoły kryptograficzne i staje się jasne, że ci ludzie nie potrafią obliczyć zużycia paliwa w swoim samochodzie bez konsultacji z Rasterem – nie mówiąc już o poruszaniu się po pełnych subtelności i niebezpiecznych ścieżkach najnowocześniejszej kryptografii.

Wchodzi ochroniarz. Wygląda na zaniepokojonego. – Przyszli jacyś, hmm... dżentelmeni – mówi. – Mają bilety, które wyglądają na prawdziwe.

To trzech facetów. Pierwszy waży jakieś sto czterdzieści kilo, ma włosy po pasa i brodę do pępka. Musi być kibicem Bears, bo wymalował sobie twarz i goły tors na niebiesko i pomarańczowo. Drugi nie jest aż tak powściągliwy, jak pierwszy, a trzeci nie jest takim konformistą, jak dwaj pozostali. Pan Wielki trzyma starą skrzynkę po mleku. Jej zawartość musi być ciężka, bo wygląda, jakby zaraz miała wyrwać mu ręce ze stawów.

– Państwo De Groot? – pyta, wtaczając się do pomieszczenia. Głowy zwracają się w kierunku moich rodziców, którzy, zaniepokojeni wyglądem tej trójki, nie podają swoich personaliów. Facet podchodzi do nich i zrzuca skrzynkę pod nogi mojego taty.

– Znacie mnie jako Codexa – przedstawia się. – Dzięki za wskazanie mnie jako waszego maklera.

Gdyby Joe nie był fanatykiem ergometru, dostałby teraz apopleksji. – Półnagi, niebiesko-pomarańczowy kryptoanarchista jest waszym maklerem?

Tata poświęca jakieś trzydzieści sekund na zapalenie fajki. Na boisku dają właśnie sygnał, że zbliża się koniec połowy. Tata wypuszcza chmurę dymu i mówi:

– Wydawał się poczciwym leniwcem.

– Tak na wszelki wypadek – włącza się Mama – sprzedaliśmy połowę akcji za pośrednictwem naszego maklera w Bismarck. Mówi, że będziemy musieli zapłacić od tego podatek.

– Drugą połowę przenieśliśmy za granicę, do obecnego tu pana Codexa – mówi Tata – a on wymienił ją na lokalną walutę – bez podatku.

– Za granicę? Gdzie? Na Bahamy? – pyta Joe.

– Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita – mówi masywny kryptoanarchista. – To wirtualne państwo narodowe. Jestem Ministrem Bezpieczeństwa Danych. Nasza oficjalna waluta to KryptoKredytki.

– Co ci to, do cholery, daje? – pyta Joe.

– Też się o to martwiłem – odpowiada Tata – więc w ramach eksperymentu użyłem moich KryptoKredytek do kupienia czegoś nieco bardziej namacalnego.

Tata sięga do skrzynki po mleku i wyciąga z niej prostokątny przedmiot z żółtego metalu. Mama wyciąga następny. Razem z Tatą zaczynają układać je w rzędzie na kontuarze, jak Król Midas rozpakowujący wraz z Żoną karton Twinkies.

Mija parę sekund, zanim Joe orientuje się w sytuacji. Podnosi jedną ze złotych sztabek i gapi się na nią. Zarząd Simoleonów gromadzi się wokół i ogląda zdobycz.

– Teraz rozumiecie, dlaczego rząd chce nas zniszczyć – mówi wielkolud. – Potrafimy robić to, co oni – taniej i lepiej.

Po raz pierwszy twarz prezesa Simoleon Corp. rozjaśnia się. – Chwileczkę – mówi, kładąc ręce na skroniach – Potraficie to zorganizować tak, żeby ludzie używający elektronicznych pieniędzy nie musieli płacić rządowi żadnych podatków? Nigdy?

– Tak właśnie – mówi masywny panarchista. Syrena oznajmia koniec pierwszej połowy meczu.

– Muszę pójść i rozdać trochę Simoleonów – mówi prezes – ale później musimy ze sobą porozmawiać.

Prezes zjeżdża windą razem z moim bratem i pudełkiem zawierającym dwadzieścia siedem kart magnetycznych – każdą z nich naładowano trzymanymi w sekrecie liczbami, które dają jej wartość miliona Simoleonów. Podchodzę do okna loży i spoglądam w dół: dwudziestu siedmiu Amerykanów zgromadziło się wzdłuż środkowej linii boiska, czekając aż spadnie im z nieba ich matematyczna manna. Reprezentują przekrój demograficzny Stanów, na jaki liczył mój brat. Nigdy byście się nie domyślili, że wszyscy są w tajemnicy obywatelami Pierwszej Rozdzielonej Rzeczpospolitej.

Kryptoanarchiści biorą z barku kilka Joltów i wymaszerowują. Teraz w loży jesteśmy tylko ja, Mama i Tata. Tata wskazuje cybuchem fajki na boisko. – Tych dwudziestu siedmiu ludzi – mówi. – Nie pomagałeś im w żaden sposób, prawda?

Udało mi się okłamać w tej sprawie Joe’ego. Ale z Mamą i Tatą się nie uda. – Ujmijmy sprawę tak – mówię – nie wszyscy panarchiści to długowłosi, siorbiący Jolta szaleńcy. Niektórzy z nich wyglądają jak wy – dokładnie jak wy, jeśli o to chodzi.

Tata potakuje głową – tu go mam.

– Codex i jego ludzie uratowali loterię i naszą rodzinę przed katastrofą. Ale było coś za coś.

– Zwykle tak bywa – mówi Tata.

– Ale to dobre dla wszystkich. Joe i jego klient chcą, żeby promocja przebiegła dobrze – tak, żeby za rok każdy, kto dziś ogląda ten program, miał wysoką opinię o bezpieczeństwie i stabilności Simoleonów. Zgoda?

– Zgoda.

– Jeżeli rozdasz Simoleony na chybił trafił, to tak, jakbyś rzucał kostką. Ale jeśli dasz je ludziom, którzy są w tajemnicy panarchistami – którzy mają interes w pokazaniu, że elektroniczny pieniądz działa – ryzykujesz znacznie mniej.

– Czy Pierwsza Rozdzielona Rzeczpospolita ma flagę? – pyta znienacka Mama. Mówię jej, że ci ludzie wyglądają na entuzjastów szycia. Jeszcze przed rozpoczęciem drugiej połowy Mama szkicuje flagę na tylnej okładce programu. – Będzie bardzo kolorowa – mówi. – Jak słoik pełen żelek.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Neal Stephenson, The Great Simoleon Caper, http://kuoi.com/~kamikaze/Text/simoleon.html

Tekst jest też dostępny tutaj:
http://www.electricinca.com/56/stephenson/simoleon.pdf

The Great Simoleon Caper opublikowano po raz pierwszy w magazynie „Time” w 1995 r.



2007/07/07

„Przedludzie” i aborcja w społeczeństwie libertariańskim

Opowiadanie Przedludzie (Pre-Persons) było reakcją Philipa Dicka na wyrok Sądu Najwyższego USA, który w 1973 r. uznał aborcję za „fundamentalne prawo” kobiety (Por. http://en.wikipedia.org/wiki/Roe_v._Wade oraz http://pl.wikipedia.org/wiki/Roe_v._Wade). Autor przyznał, że po opublikowaniu opowiadania otrzymał listy z pogróżkami – „niektóre z nich [...] od organizacji promujących aborcję na życzenie. No cóż, zawsze pakowałem się w kłopoty” (http://www.everything2.com/index.pl?node_id=1525070).

Philip K. Dick przedstawia Stany Zjednoczone, w których prawo pozwala zabijać dzieci poniżej dwunastego roku życia. Po amerykańskich miasteczkach krążą ciężarówki aborcyjne. Ich obsługa wyłapuje dzieci, które nie mają dokumentów stwierdzających, że są chciane przez rodziców.

„Kongres wprowadził prosty test określający przybliżony wiek, kiedy dusza wstępuje w ciało. Wyznaczała to zdolność rozwiązywania zadań algebraicznych. Do tego czasu były tylko ciała, zwierzęce instynkty i ciała, zwierzęce odruchy i reakcje na bodźce.”

Porwane dzieci przewożone są do Centrów Powiatowych. „Trzyma się je tam trzydzieści dni, zanim się je zlikwiduje. To znaczy uśpi” – tłumaczy Walterowi Bestowi jego matka, Cynthia. Jeżeli w ciągu trzydziestu dni znajdzie się rodzina gotowa adoptować niechcianego przez rodziców człowieka, będzie on żył.

„Wiem” – myślał Walter – „że nie jestem inny teraz niż dwa lata temu. Jeżeli według prawa mam duszę teraz, to miałem duszę i wtedy albo wcale nie mamy dusz i jedyną prawdziwą rzeczą jest ta okropna ciężarówka z zakratowanymi okienkami zabierająca dzieci niechciane przez rodziców, którzy korzystają z rozszerzenia starego prawa do usuwania ciąży, pozwalającego na zabijanie niechcianych dzieci, zanim przyszły na świat. Ponieważ nie miały »duszy« ani »osobowości«, wolno było je wyssać pompą próżniową, co trwało mniej niż dwie minuty. Doktor mógł przeprowadzić setkę takich zabiegów dziennie i było to zgodne z prawem, ponieważ nienarodzone dziecko nie było »człowiekiem«. Było »przedczłowiekiem«. Potem tylko przesunięto datę uzyskania człowieczeństwa.”

Następstwa legalizacji zabijania

Logicznym następstwem prawa do zabijania ludzi nienarodzonych jest prawo do zabijania ludzi widocznych gołym okiem. Doskonale obrazuje to przykład Holandii. Najpierw zezwolono tam na aborcję, następnie wprowadzono eutanazję – na początku jako prawo do zabijania ludzi starszych. Później przyszła kolej na eutanazję osób młodszych. Od lipca 2005 r. na mocy Protokołu z Groningen państwo dopuszcza zabicie dziecka do – nomen omen – dwunastego roku życia, jeżeli zgodzą się na to jego rodzice oraz grupa lekarzy (Por. http://en.wikipedia.org/wiki/Groningen_protocol oraz http://www.polskiejutro.com/art.php?p=3732).

Kiedy istnieje przyzwolenie na to, aby jakiemuś człowiekowi lub grupie ludzi wolno było bezkarnie zabijać innych, nieuchronnie pogłębia się brak zaufania do drugiego i poczucie zagrożenia. Szczególnie wyraźnie przejawia się to w relacjach rodziców z dziećmi. Dick mówi o tej zależności od samego początku opowiadania: „Przez kępę cyprysów Walter, który bawił się w króla gór, zobaczył białą ciężarówkę i wiedział, co to jest. To ciężarówka aborcyjna, pomyślał, przyjeżdża po jakieś dziecko, żeby je zabrać na skrobankę poporodową w ośrodku aborcyjnym. Może to moi rodzice ją wezwali, pomyślał. Po mnie [...] Mrużył oczy od słońca, ale głównie słuchał silnika ciężarówki aborcyjnej. Nadal było go słychać i w Walterze narastała nadzieja w miarę, jak odgłos się oddalał. Jakiś inny dzieciak zostanie zabrany do ośrodka aborcyjnego, ktoś z drugiego końca ulicy”.

Walter czuje coś w rodzaju ulgi. Czy to samo uczucie mają rodzice Earla Fleischhackera, którzy wezwali po niego ciężarówkę aborcyjną? Nie było ich w domu, kiedy go zabierano – „wyjechali wcześniej, powiedzieli mu, że jadą wymienić olej w samochodzie. [...] stchórzyli i nie chcieli być w domu, kiedy ciężarówka przyjedzie. A on strasznie wrzeszczał, może byłeś za daleko, żeby usłyszeć, ale naprawdę strasznie wrzeszczał”.

Rozbicie więzi rodzinnych sprzyja aparatowi państwa, które stara się podsycać nieufność między członkami rodziny, aby tym łatwiej nimi manipulować. Kiedy rodzice i dzieci traktują się jak wrogowie, często nie zauważają swojego rzeczywistego przeciwnika (Frank Chodorov pisał o tym zjawisku w odniesieniu do gospodarki: „Doktryna walki klasowej jest najbardziej nikczemna nie w tym, że nastawia człowieka przeciw człowiekowi, producenta przeciw producentowi, ale że odwraca uwagę walczących od ich wspólnego wroga – Państwa. Ludzie żyją z wytwarzania, ale Państwo żyje z przywłaszczania. Podczas gdy bogaci i biedni walczą o podział istniejącego bogactwa, interesem Państwa jest polepszanie swojego bytu kosztem obydwu tych grup”. Por. Frank Chodorov, The Income Tax: Root of all Evil, Auburn 2002, s. 36.).

Nie masz dokumentów – nie żyjesz

Charakterystyczne dla funkcjonariuszy państwa jest nieuznawanie człowieka za człowieka, dopóki nie jest on w stanie wylegitymować się wymaganymi dokumentami.

„- Okaż kartę C - powiedział Ferris nie wysiadając z ciężarówki; wysunął tylko przez okno rękę, demonstrując brązowy mundur z naszywką, oznaki jego władzy.
Chłopiec był wychudzony, jak wielu małych uciekinierów, ale, z drugiej strony, nosił okulary. Potargany, w dżinsach i podkoszulku, wpatrywał się z przerażeniem w Ferrisa nie robiąc żadnego ruchu, żeby okazać papiery.
- Masz kartę C czy nie? - spytał Ferris.
- C... co to jest karta C?
Ferris urzędowym głosem poinformował chłopca o przysługujących mu prawach.
- Jedno z twoich rodziców albo twój opiekun prawny wypełnia formularz 36-W, który stanowi legalne potwierdzenie, że jesteś dzieckiem chcianym. Że oni, on lub ona chce cię mieć. Nie masz tego? To z punktu widzenia prawa jesteś pozbawiony opieki, nawet jeżeli twoi rodzice chcą cię zatrzymać. Podlegają karze pięciuset dolarów”.

Jeżeli ktoś opiera się przy aresztowaniu lub w trakcie transportu do Centrum Powiatowego, funkcjonariusz państwa ma prawo użyć śrutówki lub gazu („wszyscy stracicie przytomność. To środek na rozrabiających przedludzi. Więc jak, zamkniecie się, czy mam nacisnąć guzik?”).

Każdemu z aresztowanych trzeba pokazać swą władzę i autorytet („- Informuję cię - powiedział Ferris już innym głosem - że jestem przedstawicielem władz powiatu. - Zeskoczył na ziemię i pokazał chłopcu lśniącą metalową odznakę. - Jestem Oficer Pokoju Ferris i rozkazuję ci wsiąść do ciężarówki.”), a później dokładnie sprawdzić jego tożsamość („- Proszę mi dać swój portfel. [...] Chcę znać pańskie prawdziwe nazwisko, numer ubezpieczenia, numer okręgu policji, w którym pan stale zamieszkuje, dalej, chcę wiedzieć, kim pan naprawdę jest. [...] I chcę też sprawdzić odciski jego stóp - dodał Carpenter. - Pełny zestaw. Natychmiast”).

Kim jest przewieziona do Centrum Powiatowego osoba, którą oficer Ferris i jego przełożony zdają się traktować jako człowieka, a nie „przedczłowieka”? To Ed Gantro, ojciec Tima, aresztowanego za brak dokumentów uprawniających go do życia.

Ed oznajmił Ferrisowi, że nie ma duszy i zażądał, aby przetransportował go razem z trzema młodymi aresztantami do centrum aborcyjnego.

„Ten facet jest absolwentem Uniwersytetu Stanforda, magistrem matematyki. Potem zrobił magisterium z psychologii, co, niewątpliwie, wykorzystuje teraz na nas. Musimy się go stąd pozbyć” – stwierdza szef Centrum, Carpenter. Obawia się, że całe zajście to prowokacja („pewnie już zdążyli zawiadomić dziennikarzy”). Każe usunąć aresztowanych: „Wyrzuć ich z ciężarówki poza nasz teren. I zaprzeczaj, że ich kiedykolwiek widziałeś na oczy. Trzymaj się tej wersji”.

Okazuje się, że wystarczy odrobina odwagi i determinacji, aby pokonać zabójcze przepisy. Instytucje mają nad ludźmi władzę tylko wtedy, kiedy oni sami się na to godzą. Ed Gantro zażądał, aby zawieziono go do ośrodka aborcyjnego – podjął, zdawałoby się, wariacką decyzję i dzięki temu uratował życie trzech ludzi.

„Wszystko zostało powiedziane”

Później nie starczyło mu zdecydowania, aby wraz z synem uciec „do Kanady, gdzie są ryby i dużo gór”.

„Nie można jechać do Kanady bez pisemnego stwierdzenia żony, że ona nie przyjedzie” – mówi Ed Gantro. Jest pewien, że żona go nie puści. Podobnie uważa jego znajomy, Ian Best. Proponuje: „Moglibyśmy uciec”. Ed uważa, że to się nie uda; że obaj ojcowie wraz z synami są „uwięzieni bez szans na uwolnienie”. To zdanie wypowiada człowiek, który chwilę wcześniej nie wahał się zaryzykować własnego życia.

Można by powiedzieć, że Ian i Ed powinni przed zawarciem małżeństwa zastanowić się wspólnie z przyszłymi żonami nad stosunkiem do życia ludzkiego. Teraz jest na to za późno. Trzeba podjąć decyzję w takiej sytuacji, w jakiej bohaterowie się znaleźli. Uciekać do Kanady, gdzie dzieci będą bezpieczne, czy pozostać przy kobietach, które zamiast uczuć macierzyńskich przejawiają odruchy barbarzyńskie („- Zróbmy sobie skrobankę! - zaproponowała z ożywieniem Cynthia wchodząc do domu obładowana syntetyczną żywnością. - Czy to nie byłoby miłe? Czy to cię nie podnieca?”)?

Ostatecznie Best z fatalistycznym smutkiem stwierdza: „Nigdy tam nie dojedziemy. Do Kolumbii Brytyjskiej, wyspy Vancouver, Parku Stanleya, Zatoki Angielskiej, tam, gdzie hodują żywność, trzymają konie i gdzie są oceaniczne promy”.
„- To prawda - potwierdził Ed Gantro.
- Ani teraz, ani później?
- Nigdy.
- Tego się właśnie obawiałem - Bestowi głos się załamał i zaczął prowadzić jakoś dziwnie. - Podejrzewałem to od początku.
Jechali dalej w milczeniu, nie mając sobie już nic do powiedzenia. Wszystko zostało powiedziane.”

W twórczości Dicka brak standardowych zakończeń. Finały jego powieści i opowiadań – zamiast podsuwać automatyczne rozwiązania – starają się raczej zachęcić czytelnika do samodzielnego przemyślenia problemu.

Czy opowiadanie Dicka można uznać za pozbawione nadziei? Czy autor tylko pokazuje ludzi, którzy dużo mówią, ale nie są gotowi podjąć zdecydowanych kroków? Może raczej Dick stawia pytanie o to, jak daleko należy posunąć się dla ratowania dziecka?

Czy wolno zabijać aborcjonistów

Ian Best – zanim zdecyduje, że nie opuści Stanów Zjednoczonych – jest bardzo bojowy. Mówi żonie: „Wiesz, co ja bym zrobił z tą gestapowską ciężarówką śmierci? Wziąłbym dwóch kumpli z wojska z karabinami maszynowymi i ustawił ich z dwóch stron drogi. I kiedy to pudło by podjechało...”

Podobne myśli krążą w głowach dzieci, które są bezpośrednio zagrożone.

„A wiesz, co ja bym zrobił?” – mówi syn Iana, Walter. – „Poczekałbym, aż tam [w ośrodku aborcyjnym] nie będzie dzieci, tylko pracownicy, i wrzucił tam bombę”. A grupie dzieci proponuje: „Podpalić ciężarówkę i załatwić kierowcę”.

„- Wypuścimy im powietrze z kół - powiedział Walter, który nie przestawał myśleć.
- W ciężarówce? A wiesz, że jak się wrzuci kulkę na mole do baku, to po tygodniu silnik wysiada? Moglibyśmy to zrobić.
- Ale wtedy by nas ścigali - powiedział Ben Blaire.
- I tak nas ścigają - zauważył Walter.”

„Powinna być jakaś organizacja, myślał, podobna do mafii. Żeby likwidować likwidatorów. Wynajęty człowiek podchodzi do jednego z tych doktorów, wyjmuje rurę i wsysa do niej doktora, który kurczy się do rozmiarów płodu. Płód doktora ze stetoskopem wielkości główki od szpilki... roześmiał się na samą myśl.”

Zabijanie lekarzy przerywających ciążę i ataki na ośrodki aborcyjne zdarzały się najczęściej w Stanach Zjednoczonych. Czy można traktować eliminowanie ze społeczeństwa tych, którzy mordują bardzo małych ludzi, za moralnie usprawiedliwioną obronę konieczną?

Większość organizacji walczących z prawem do aborcji opowiada się przeciw użyciu siły. Eric Rudolph, który stosował przemoc, w oświadczeniu złożonym po aresztowaniu, oskarżył przeciwników użycia siły w walce z aborcją o tchórzostwo: „Ponieważ uważam aborcję za morderstwo, uważam też, że przemoc jest usprawiedliwiona [...] Do tych, którzy nazywają siebie Pro-Life i twierdzą, że aborcja to morderstwo, a osoby używające przemocy, aby ją powstrzymać, postępują pod względem moralnym tak nagannie, jak aborcjoniści – nie mam wam nic więcej do powiedzenia ponad to, że jesteście kłamcami, hipokrytami i tchórzami. Nie ma bardziej podstawowego obowiązku moralnego obywatela niż obrona niewinnych ludzi przed napaścią. [...] To twoje prawo, odpowiedzialność i obowiązek, aby przyjść z pomocą niewinnym, kiedy się ich napada. Czy broniłbyś swojego dziecka, gdyby zaatakował je morderca? Czy broniłbyś dzieci sąsiadów, gdyby je zaatakowano? Jeżeli odpowiedziałeś »tak« na oba pytania, popierasz użycie siły jako usprawiedliwione, kiedy próbuje się zapobiec morderstwu, jakim jest aborcja. Prawda jest taka, że – jeżeli uznajesz prawo do chronienia niewinnych przed napaścią i uznajesz aborcję za morderstwo, ale nie uznajesz prawa do użycia siły, aby zapobiec temu morderstwu, logiczny wniosek brzmi: nie uznajesz, że nienarodzeni mają prawo do życia. Jeżeli uznajesz, że aborcja to morderstwo, i że nienarodzone dzieci powinny być chronione, ale wciąż twierdzisz, że przemoc jest nieusprawiedliwiona, aby aborcji zapobiec, nie jesteś nikim innym, tylko tchórzem, stojącym bezczynnie w obliczu największej masakry w historii ludzkości” (Full Text of Eric Rudolph's Confession, http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=4600480).

„Ponieważ rząd jest oddany sprawie utrzymywania niezmiennej polityki aborcyjnej, przedstawiciele rządu wspierają masowe morderstwa, świadomie czy nieświadomie (Because this government is committed to the policy of maintaining the policy of abortion and protecting it, the agents of this government are the agents of mass murder, whether knowingly or unknowingly.)” – pisze Rudolph (Full Text of Eric Rudolph's Confession, http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=4600480).

Trudno dyskutować z tym stwierdzeniem – skoro pracujesz dla rządu, który zgadza się na zabijanie dzieci, jesteś za to współodpowiedzialny.

W Przedludziach kierowca ciężarówki aborcyjnej, Ferris, tak mówi o swoim zajęciu:

„- Ja tylko egzekwuję uchwały. Gdyby zmieniono to prawo, to cóż, woziłbym puste opakowania na makulaturę albo coś innego i byłbym tak samo zadowolony.
- Tak samo zadowolony? Jest pan zadowolony ze swojej pracy?
- Mam okazję jeździć po okolicy i poznawać nowych ludzi - odpowiedział Ferris automatycznie.”

To szalenie wygodne wyjaśnienie bywa powszechnie stosowane. „Ja tylko egzekwuję uchwały” – tak tłumaczą się ludzie, którzy chcą zrzucić na innych ciężar odpowiedzialności za własne decyzje. A przecież można nie zatrudniać się w instytucjach, które zajmują się mordem lub grabieżą.

Jeżeli przyjmiemy, że tłumaczenie „szef kazał mi to zrobić” jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla naruszania prawa do życia i własności, możemy granicę przesuwać w nieskończoność; aż dojdziemy do wniosku, że wolno mordować i kraść – byle ponad nami stał ktoś, kto „kazał nam to zrobić”.

Człowiek czy przedczłowiek?

W dyskusji na temat zabijania nienarodzonych dzieci bardzo ważną rolę odgrywa język, jakiego używamy. Każde słowo niesie za sobą nieco inną treść i skojarzenia. „Przedmiotem toczonej wokół nas wojny jest znaczenie słów. [...] Każdy napis, każda wypowiedź, każdy gest usiłuje zdominować znaczenie słów” – twierdzi Chad Dumier, bohater gry Deus Ex. „Podstawowym narzędziem manipulacji rzeczywistością jest manipulacja słowami. Jeżeli potrafisz kontrolować znaczenie słów, potrafisz kontrolować ludzi, którzy muszą tych słów używać” – pisał Dick (Cytat za: George Walkley, No Paycheck, „Ink”, III 2004, s. 39.).

Aborcja – usunięcie ciąży – przerywanie ciąży – zabijanie płodu – zabijanie człowieka – dzieciobójstwo. Każde z tych wyrażeń niesie nieco inny ładunek znaczeniowy i emocjonalny. Zarodek – embrion – zygota – dziecko – przedczłowiek – człowiek. Każde z tych słów w nieco inny sposób przedstawia istotę ludzką.

Język z jednej strony wyraża panujące powszechnie opinie – a z drugiej wpływa na sposób, w jaki ludzie postrzegają świat. Kiedy w społeczeństwie dominuje pogląd, że dziecko to „wypadek” lub „wpadka”, a opinię tę powtarza się zarówno w rozmowach prywatnych jak i w mediach, człowiek zaczyna być traktowany jako wróg.

Tak zwane „przeludnienie”

Podobnie jest z tak zwanym „przeludnieniem”.

„- Z powodu braków energii i paliwa - mówił Ferris - należy drastycznie zmniejszyć liczbę ludności. W przeciwnym razie za dziesięć lat nie starczy żywności dla nikogo. To jest pierwsza faza...”

„- Wiecie, że na świecie brakuje wszystkiego [...] energii, soku jabłkowego, paliw i chleba; musimy zmniejszyć liczbę ludności” – argumentował dalej. – „Zerowy przyrost ludności [...] to jest jedyna odpowiedź na kryzys żywnościowy i energetyczny”.

Kiedy mamy do czynienia z tzw. „przeludnieniem”? O kogo jest za dużo? Kto ma prawo stwierdzić, że ty – właśnie konkretnie ty – „masz za dużo dzieci”?

Osobę, która mówi o „przeludnieniu”, warto poprosić o wskazanie, kogo – z imienia i nazwiska – należałoby „wyeliminować”, aby zaradzić „problemowi”.

Pogląd, że istnieje coś takiego jak „przeludnienie” nie wytrzymuje krytyki z ekonomicznego punktu widzenia. Kryzysy gospodarcze, bieda, głód nie wynikają z faktu, że na danym terytorium gęstość zaludnienia jest większa niż gdzie indziej. Wśród najgęściej zaludnionych krajów świata większość stanowią te, w których nie obserwujemy permanentnego kryzysu gospodarczego: Monako, Makau, Hong Kong, Gibraltar, Malta (Por. http://en.wikipedia.org/wiki/List_of_countries_by_population_density). Problem nie polega na tym, że w jakimś miejscu jest „za dużo ludzi”, ale na tym, że jest za mało wolności. Problemem bywa nie liczba ludzi czy gęstość zaludnienia, ale niesprawiedliwe systemy ekonomiczne i społeczne, które nie chronią życia i własności. Jednym z głównych winowajców jest rząd, który ingeruje w różne dziedziny ludzkiego życia, które doskonale regulują się same. Rząd wywołuje kryzys, ale nie wycofuje się, aby zlikwidować sztucznie stworzony problem. Zamiast tego nazywa go „przeludnieniem”. Problem ma trwać; należy za to wyeliminować ludzi.

I tu docieramy do jednej z podstawowych przyczyn, dla których niektórzy ludzie akceptują teorię o „przeludnieniu” i opowiadają się za prawem do aborcji.

Człowiek jako śmieć

„Ludzie zaśmiecają środowisko naturalne” – myślał Ferris. – „Ciekawe, jak wyglądały te okolice, zanim pojawił się tu człowiek? Cóż, dzięki planowi poporodowego usuwania ciąży realizowanemu we wszystkich powiatach USA może się jeszcze o tym przekonamy. Może znów zobaczymy przed sobą dziewiczy kraj.”

Za poparciem dla zabijania nienarodzonych stoi przekonanie o tym, że człowiek to śmieć, który jest głównym wrogiem świata.

Gilbert Keith Chesterton pisał: „natura nie jest naszą matką; natura jest naszą siostrą. Możemy być dumni z jej urody, gdyż mamy wspólnego Ojca; ale natura nie ma nad nami żadnej władzy; mamy ją podziwiać, ale nie mamy jej naśladować” (Gilbert Keith Chesterton, Ortodoksja, Warszawa 1998, s. 144.).

Niechęć do dzieci nienarodzonych łączy się z niechęcią do życia jako takiego.

„- To nie jest tylko nienawiść do bezbronnych - mówił Ian Best. - Chodzi o coś więcej. Nienawiść do czego? Do wszystkiego, co rośnie? - Uśmiercacie je, myślał, zanim są dość duże, żeby mieć mięśnie, umiejętność i taktykę walki”.

Charakterystyczną cechą zwolenników teorii „przeludnienia”, podobnie zresztą jak zwolenników aborcji, jest to, że wszyscy oni żyją. Zawsze chcą usuwać kogoś innego, kogoś, kto się jeszcze nie narodził, albo po prostu kogoś, kto im zawadza.

Postawa antykoncepcyjna

Niechęć do życia i poczucie bezsensu istnienia przejawia się jeszcze głębiej w postawie antykoncepcyjnej, którą prezentuje Cynthia Best: „Spójrz, co my mamy? Mamy dziecko. Waltera. Ilekroć ktoś przychodzi z wizytą i widzi go, wiem, że się zastanawia »Jak to się stało?«. To bardzo żenujące”.

W oryginalnej wersji opowiadania Cynthia mówi: „We have Walter. Every time someone comes over to visit and sees him, I know they're wondering. 'Where did you screw up?' It's embarrassing.” Wyrażenie „Where did you screw up?” niesie ze sobą znaczenie mocniejsze od zbyt obojętnego „Jak to się stało?”. Łączy się z pytaniami: „Co poszło nie tak? Co schrzaniliście?”.

Dzieci są traktowane jako „problem”, „wpadka”, „wypadek”, przed którym „trzeba się ratować”. „Macie dziecko? Jak to się stało? Co poszło źle? Musieliście coś zrobić źle. Gdybyście postępowali właściwie, nie byłoby dziecka”.

To wynik stosowania mentalności antykoncepcyjnej. Dziecko jawi się w niej jako ktoś, przed kim trzeba się bronić. Tego rodzaju myślenie stało się szalenie popularne wśród ludzi, którzy chcieliby odłączyć współżycie płciowe od jego możliwych skutków. W pierwszej kolejności próbują „bronić się” przed nowym życiem za pomocą środków antykoncepcyjnych. Kiedy one „zawiodą”, rodzice niekiedy decydują się na zabicie nienarodzonego dziecka. „Przerywanie ciąży jest wyrazem pełnej dezintegracji życia seksualnego i dezintegrację tę utrwala w trudny do odwrócenia sposób. Płciowość, a więc potencjalne rodzicielstwo, jest przeżywana jako przeszkoda dla działania płciowego. Następuje degradacja więzi między małżonkami i – rzecz jasna – więzi między rodzicami a żyjącymi już dziećmi, skoro mają one za rodziców ludzi, którzy odnieśli się do ich rodzeństwa z agresją w jej krańcowej postaci” (Karol Meissner OSB, Płciowość człowieka a antykoncepcja – stanowisko lekarza, http://www.mateusz.pl/okarol/ok_plc.htm).

Arbitralna granica

W Przedludziach Ed Gantro tak mówił o genezie przyzwolenia na aborcję:

„Cały błąd zwolenników usuwania ciąży, myślał, od początku polegał na tym, że arbitralnie ustalili granicę. Do embriona nie stosują się prawa Amerykańskiej Konstytucji i może być legalnie zabity przez lekarza. Ale starszy płód był »osobą ludzką« i miał prawa, przynajmniej przez jakiś czas. A potem zwolennicy aborcji zadecydowali, że nawet siedmiomiesięczny płód nie jest »człowiekiem« i może być zabity przez dyplomowanego lekarza. A potem nowo narodzone dziecko... to właściwie jarzyna, nie potrafi skoncentrować wzroku, nic nie rozumie, nie mówi – argumentowało proaborcyjne lobby w sądzie i wygrało dzięki tezie, że noworodek jest tylko płodem na skutek przypadkowego procesu usuniętym z organizmu. Ale, nawet wtedy, gdzie należało przeprowadzić ostateczną granicę? Kiedy dziecko po raz pierwszy się uśmiechnie? Kiedy wypowie pierwsze słowo, czy kiedy po raz pierwszy sięgnie po upatrzoną zabawkę? Legalna granica była bezlitośnie odpychana coraz dalej i dalej. I wreszcie teraz najbardziej okrutna i arbitralna definicja: zdolność do rozwiązywania zadań algebraicznych.

W ten sposób starożytni Grecy z czasów Platona nie byli ludźmi, gdyż nie znali algebry, tylko geometrię. Algebra była znacznie późniejszym wynalazkiem arabskim. Arbitralność, i to nie teologiczna, tylko prawna. Kościół od dawna, właściwie od samego początku, twierdził, że nawet zygota i późniejszy embrion to są równie święte formy życia, jak wszystkie inne na ziemi. Kościół wiedział, co wyniknie z arbitralnych ustaleń, kiedy »dusza wstępuje w ciało«, albo w nowoczesnej terminologii, kiedy »osoba zyskuje pełnię praw ludzkich«. Nie było teraz nic smutniejszego niż widok małego dziecka bawiącego się dzielnie na podwórku, usiłującego żyć z nadzieją i poczuciem bezpieczeństwa, którego nie ma”.

W świecie, w którym dzieci żyją w stanie ciągłego zagrożenia, jedyne, co oferuje swojemu synowi Cynthia Best, to zapewnienie, że prawo już go chroni: „Ciebie [...] nie mogą zabrać. Zrozum, ty masz duszę. Prawo mówi, że dwunastoletni chłopiec ma duszę. Nie możesz więc być zabrany do Centrum Powiatowego. Rozumiesz? Jesteś bezpieczny. Ilekroć widzisz ciężarówkę aborcyjną, wiedz, że to nie po ciebie. Nigdy po ciebie. Rozumiesz? To po jakieś inne, młodsze dziecko, które nie ma jeszcze duszy, po przedczłowieka”.

To wyjaśnienie wcale nie uspokaja Waltera. W rozmowie z Pete’m Bridem, który – podobnie jak Cynthia – zapewnia „Ty skończyłeś dwanaście lat i nic ci nie grozi”, syn państwa Bestów zadaje rezolutne pytanie: „A jak zmienią prawo?”.

Walter wskazuje na istotną zależność: skoro godzimy się na to, aby jakaś instytucja arbitralnie orzekała, od kiedy człowiek jest człowiekiem, trudno się dziwić, że granica człowieczeństwa może być przesuwana w nieskończoność. W społeczeństwie, w którym zezwala się na bezkarne mordowanie pewnej grupy ludzi, na dłuższą metę nikt nie jest bezpieczny.

W Przedludziach czytamy o tym, jak Kościół Świadków (Church of Watchers) „przeforsował w Kongresie ustawę w tej sprawie [momentu uzyskania człowieczeństwa]... właściwie kościół chciał nawet ustalić niższą granicę; twierdził, że dusza wstępuje w ciało w wieku trzech lat, ale uchwalono ustawę kompromisową”.

Religijna organizacja, która zdecydowała się na współpracę z państwem, zgodziła się na arbitralne orzeczenie dotyczące momentu uzyskania przez dziecko człowieczeństwa. Kompromis okazał się ważniejszy od prawdy.

Taka postawa nie dziwi zbytnio w przypadku protestantów lub innych wspólnot wyznaniowych, które aborcję akceptują albo stwarzają rozmaite wyjątki od zakazu dzieciobójstwa (Por. http://en.wikipedia.org/wiki/Religion_and_abortion).

Jedynie Kościół rzymskokatolicki w swoim nauczaniu konsekwentnie broni nienarodzonych dzieci. Tym bardziej zaskakują zachowania niektórych jego hierarchów, którzy prawdę o człowieczeństwie są gotowi poświęcić dla regulowanego przepisami państwowymi „kompromisu”, doczesnych korzyści wynikających ze współpracy z rządem i poklepywania się po plecach z politykami.

Niemoralność państwowych regulacji

Instytucja państwa opiera się na przemocy i grabieży. Mimo to propozycja likwidacji rządowego aparatu przymusu napotyka często silny opór, uzasadniany między innymi koniecznością egzekwowania zakazu agresji – wśród nich zakazu aborcji. Zatrudnianie instytucji opartej na agresji do chronienia ludzi przed agresją nie wydaje się najlepszym pomysłem.

Musimy też zdawać sobie sprawę, że przyznanie państwu decydującego głosu w sprawie aborcji wcale nie oznacza, że opowie się ono przeciw zabijaniu nienarodzonych (Stefan Molyneux zwraca uwagę na to, że „przyznanie rządowi upoważnienia do walki z aborcją daje mu także upoważnienie do promowania aborcji”. Stefan Molyneux, Preventing Tragedy: A Free Market Analysis of Abortion, http://www.lewrockwell.com/molyneux/molyneux13.html. Tekst w języku polskim: Stefan Molyneux, Zapobieganie tragedii – wolnorynkowa analiza aborcji, http://luke7777777.blogspot.com/2007/06/tumaczenie-stefan-molyneux-zapobieganie.html). Zazwyczaj dzieje się przeciwnie. Zatem popieranie jurysdykcji państwa w dziedzinie aborcji oznacza opowiedzenie się za tym, że państwo powinno być ostatecznym panem życia i śmierci.

Czy działalność państwa w dziedzinie decydowania o aborcji jest moralna? Jeżeli nawet państwo podejmuje próby chronienia życia, musi zostać najpierw wyposażone w odpowiednie środki – policjantów, sędziów, biura, sprzęt. Skąd bierze na to pieniądze? Pod groźbą użycia przemocy ograbia ludzi, żądając płacenia podatków. Innymi słowy: dla osiągnięcia dobrego moralnie celu (ochrona życia) państwo posługuje się złymi moralnie metodami (kradzież, straszenie agresją). Czy moralne jest czynić zło w celu osiągnięcia dobra? Nie. Zatem działalność państwa w dziedzinie ochrony życia jest niemoralna.

Czy działalność państwa w dziedzinie decydowania o aborcji jest skuteczna? Przyjrzyjmy się obecnej sytuacji. Przytłaczająca większość państw akceptuje dzieciobójstwo, a na palcach jednej ręki można policzyć te, w których jest ono zakazane (Por. http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/29/AbortionLawsMap.png). W większości krajów – również w Polsce – podatnicy są zmuszani do finansowania aborcji. Niektóre państwa przemocą zmuszają kobiety do zabijania własnych dzieci (Por. David Eimer, China admits women were forced to have abortions, http://news.independent.co.uk/world/asia/article314003.ece oraz http://commdocs.house.gov/committees/intlrel/hfa49740.000/hfa49740_0.HTM).

Potwierdza się zasada, która odnosi się do każdej dziedziny ludzkiego życia: to, co jest niemoralne, jest też nieskuteczne i na dłuższą metę nie przynosi spodziewanych korzyści.

Aborcja w społeczeństwie wolnościowym

Zastanówmy się nad tym, jak mogłaby wyglądać kwestia aborcji w społeczeństwie wolnościowym, w którym państwo nie istnieje.

„Libertariańskie kredo opiera się na jednym centralnym pewniku: żaden człowiek, ani grupa ludzi, nie ma prawa do agresji skierowanej przeciwko osobie lub własności innego człowieka. Twierdzenie to można nazwać »aksjomatem nieagresji«. »Agresję« definiuje się jako zainicjowanie użycia lub groźbę użycia fizycznej przemocy przeciwko osobie lub własności innego człowieka. Agresja jest więc synonimem naruszenia praw” – pisze Murray Rothbard (Murray Rothbard, O nową wolność. Manifest libertariański, http://www.mises.org.pl/o-nowa-wolnosc-manifest-libertarianski/rozdzial-2).

Przemocy wolno używać tylko w odpowiedzi na agresję – nie wolno jej inicjować.

„W ten sposób dochodzimy do bardziej złożonego zagadnienia, jakim jest przerywanie ciąży. Zanim libertarianin ostatecznie odrzuci »katolickie« argumenty przeciwko przerywaniu ciąży jako nieistotne, to musi je poważnie rozważyć. Istota tych argumentów - wcale nie »katolicka« w sensie teologicznym - leży w tym, że przerwanie ciąży powoduje zniszczenie życia człowieka, a zatem jest morderstwem i nie może pozostać bezkarne. Co więcej, jeśli przerwanie ciąży jest morderstwem, to katolik – lub ktoś inny o tych samych co on poglądach – nie może po prostu wzruszyć ramionami i powiedzieć, że »katolickie« poglądy nie powinny być narzucane nie-katolikom. Morderstwo nie jest wyrazem preferencji religijnych. Żadna sekta nie może i nie powinna pod pretekstem »wolności religijnej« uniknąć odpowiedzialności za dokonane morderstwo, tłumacząc się, że takie są jej nakazy religijne. Podstawowym więc pytaniem jest: czy przerwanie ciąży należy uznać za morderstwo?” (Murray Rothbard, O nową wolność. Manifest libertariański, Warszawa 2004, s. 145-146. Zob. też przypis tłumacza do wywodu Rothbarda na temat aborcji. Tekst dostępny jest też w wersji elektronicznej: http://www.mises.org.pl/o-nowa-wolnosc-manifest-libertarianski/rozdzial-6/)

Pytanie, które stawia Rothbard, ma na celu ustalenie, czy w społeczeństwie wolnościowym aborcja powinna być dozwolona prawnie?

Przyjęcie za podstawę budowy społeczeństwa aksjomatu nieagresji pociąga za sobą niekaralność zachowań uważanych przez wiele osób za niemoralne, takich jak prostytucja lub używanie narkotyków. Dopóki pan Z nie dokonuje agresji przeciw osobie lub własności innego człowieka, może z punktu widzenia prawa czynić, co mu się podoba.

W ustroju wolnościowym prywatne sądy arbitrażowe spotkałyby się zapewne z pozwami dotyczącymi pozbawienia życia osób nienarodzonych. Musiałyby wydawać wyroki – albo uznać, że doszło do zainicjowania agresji i zastosować odpowiednią karę; albo stwierdzić, że zabicie dziecka to nie agresja, ale „prywatna sprawa kobiety” (lub/i ojca dziecka, lekarza dokonującego aborcji) i uniewinnić oskarżone osoby.

Gdzie myli się Rothbard?

Rothbard opowiada się za legalnością aborcji:

„Większość dyskusji na ten temat grzęźnie w drobiazgowych sporach o to, kiedy powstaje życie ludzkie, kiedy i czy zarodek ma być uznany za żywy itd. W świetle pytania o legalność zabiegu przerywania ciąży (znów niekoniecznie tożsamą z jego moralnością) te dociekania nie mają znaczenia. Katolicki przeciwnik przerywania ciąży domaga się, na przykład, żeby płodowi ludzkiemu przysługiwały takie same prawa jak każdemu człowiekowi, a więc również prawo do tego, by nie zostać zamordowanym. Ale są jeszcze inne okoliczności, które mają istotne znaczenie dla rozstrzygnięcia tego zagadnienia. Jeśli płód ludzki miałby korzystać z tych samych praw co wszyscy ludzie, to postawmy następujące pytanie: Jakiemu człowiekowi wolno przebywać bez pozwolenia, jako niechcianemu pasożytowi, w ciele innego człowieka? Tu leży sedno sprawy: w absolutnym prawie każdego człowieka, więc także kobiety, do dysponowania swoim ciałem. W momencie przerwania ciąży kobieta powoduje wydalenie ze swojego ciała niepożądanego bytu. Jeśli płód przy tym umiera, to nie podważa to argumentu, że nikt nie ma prawa żyć bez pozwolenia, jak pasożyt, wewnątrz lub na ciele innego człowieka.

Częsty kontrargument mówiący, że przecież kobieta pierwotnie chciała lub przynajmniej była odpowiedzialna za powstanie płodu w jej ciele, jest znowu nietrafny. Nawet w przypadku, jeśli matka pierwotnie chciała mieć dziecko, to będąc właścicielką swojego ciała, ma prawo zmienić zdanie i pozbyć się go.” (Murray Rothbard, O nową wolność. Manifest libertariański, Warszawa 2004, s. 145-146. Zob. też przypis tłumacza do wywodu Rothbarda na temat aborcji. Tekst dostępny jest też w wersji elektronicznej: http://www.mises.org.pl/o-nowa-wolnosc-manifest-libertarianski/rozdzial-6/)

Zgodnie z rozumowaniem Rothbarda legalna z punktu widzenia prawa powinna być taka sytuacja: zapraszam do domu gościa, ale w trakcie wizyty dochodzę nagle do wniosku, że gość jest intruzem i – powołując się na prawo o nienaruszalności własności prywatnej (w tym przypadku: mojego domu) – wypalam mu w głowę z pistoletu.

Dziecko to nie pasożyt. Nie dostało się do organizmu kobiety wskutek agresji – jest wynikiem działania kobiety i mężczyzny.

W systemie postulowanym przez Rothbarda (mimo że zabijanie dzieci byłoby legalne) nikt nie miałby prawa żądać cudzych pieniędzy na przeprowadzanie aborcji. Wydaje się to lepsze od systemu, w którym rządy regulują tę kwestię. Obecnie miliony przeciwników aborcji na całym świecie zmuszone są do jej współfinansowania.

„Trudne przypadki”

Co robić w tzw. „trudnych przypadkach”?

Powszechnie uważa się, że jeśli ciąża jest wynikiem gwałtu, należy bezwarunkowo zezwolić na zabicie dziecka.

W artykule Abortion in the Case of Pregnancy Due to Rape dostępnym na stronie amerykańskiej organizacji Libertarians for Life John Walker przedstawia następującą sytuację: pan A porywa pana B i przemocą umieszcza go w samolocie pani C. Pani C nie wie o tym, że porwany znajduje się na pokładzie. Orientuje się dopiero, kiedy maszyna jest w locie na wysokości trzech tysięcy metrów. Czy pani C ma prawo wyrzucić pana B z samolotu natychmiast? Czy powinna raczej poczekać, aż wylądują?

Libertarianizm nie uprawnia pani C do naruszenia praw pana B, tylko dlatego, że pan A naruszył prawa pana B (poprzez porwanie go) i pani C (poprzez naruszenie jej własności prywatnej).

Dzisiejsza propozycja państwa dla kobiety, która zaszła w ciążę w wyniku gwałtu brzmi: zabij dziecko. Państwo proponuje zatem, aby do jednego złego moralnie czynu dodać drugi zły czyn. Co więcej, kara, jaką państwo wymierza gwałcicielowi, jest zwykle łagodna i stanowi dla niego zachętę do kolejnych przestępczych działań.

Propozycja w duchu libertariańskim brzmiałaby: dziecko ma prawo do życia, nie wolno go zabijać. Gwałciciela należy za to ukarać szczególnie surowo. (Może kazać mu łożyć na utrzymanie dziecka do końca życia? Może skazać go na dożywotnie więzienie albo na karę śmierci?)

Jak prywatny sąd arbitrażowy miałby zareagować, gdy matka zabija dziecko, bo ciąża zagraża jej życiu? Jaką decyzję podjąć, kiedy kobieta dokonuje aborcji mimo sprzeciwu ojca dziecka? Jak traktować z punktu widzenia prawa stosowanie pigułek wczesnoporonnych, czyli de facto dokonywanie aborcji na bardzo małych ludziach?

Do czego warto dążyć

Życie jest zbyt bogate, aby zamknąć wszystkie przypadki w formułach. Nie rozstrzygając ostatecznie problemu, czy i jak należałoby uregulować rozmaite formy aborcji pod względem prawnym, zastanówmy się nad generalnym kierunkiem, do którego warto dążyć, aby zminimalizować liczbę zabójstw dzieci.

Przede wszystkim państwo powinno wycofać się z jakichkolwiek działań w dziedzinie regulowania aborcji; zaprzestać jej subsydiowania, a tym samym promowania ryzykownych zachowań seksualnych (obecnie za ich efekty płacą wszyscy podatnicy) (Por. Stefan Molyneux, Preventing Tragedy: A Free Market Analysis of Abortion, http://www.lewrockwell.com/molyneux/molyneux13.html. Tekst w języku polskim: Stefan Molyneux, Zapobieganie tragedii – wolnorynkowa analiza aborcji, http://luke7777777.blogspot.com/2007/06/tumaczenie-stefan-molyneux-zapobieganie.html). Warto starać się o ułatwienie procesu adopcji. Można bojkotować lekarzy, o których wiadomo, że przerywają ciążę (Por. Murray Rothbard, The Ethics of Boycotts, http://www.mises.org/story/2579). I wreszcie – przekonywać poszczególnych ludzi, że aborcja jest niemoralna, niezależnie od tego, co mówi prawo.

Bitwa rozgrywa się w świecie idei. Istotne jest to, w co ludzie wierzą, jakie mają poglądy. Czy są przekonani, że życie to coś, za co powinniśmy być wdzięczni, że lepiej cieszyć się każdym dzieckiem niż czuć wobec niego niechęć lub nienawiść, że aborcja jest moralnie niedopuszczalna. Czy potrafią uczciwie zmierzyć się z pytaniem, które postawił Ron Paul: „Jeżeli nie potrafisz chronić życia, jak możesz chronić wolność?” („If you can't protect life then how can you protect liberty?”).

_______

Philip K. Dick, Przedludzie. Tłumaczenie: Lech Jęczmyk.

Opowiadanie Pre-Persons opublikowano po raz pierwszy w październiku 1974 roku w magazynie „Fantasy & Science Fiction”.

Opowiadanie w języku polskim można przeczytać tutaj:
http://www.surreal.pl/~useless/forum/viewtopic.php?p=2749&sid=90b7e1c61477df92f0914139920025d8