Ostatnio zdałem sobie sprawę, że minęło już trzydzieści lat od kiedy zacząłem zarabiać pieniądze jako kościelny organista. Być może w ciągu tych trzydziestu lat nauczyłem się paru interesujących rzeczy, którymi warto się podzielić.
Grałem w wielu kościołach katolickich i w dość dużej liczbie anglikańskich zborów. Ale nie mam pojęcia o graniu w zborach prezbiteriańskich, luterańskich, ani jakichkolwiek innych. Więc to, co się tam dzieje, może być inne od tego, czego doświadczyłem. Mogę mówić tylko o tym, co sam widziałem i słyszałem.
Tak na marginesie, tytuł przemówienia [tytuł pierwotny: „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego” – tekst jest zredagowaną wersją przemówienia wygłoszonego 21 kwietnia 2007 r. na Campion College w Sydney dla Australian Fellowship of Catholic Scholars] pochodzi od uwagi, którą swego czasu po Mszy wygłosiła pod moim adresem pewna starsza pani. Zapytała, czy to ja byłem organistą. Przyznałem, że tak. Podczas Mszy grałem różne utwory Bacha, Mendelssohna, Césara Francka i innych znakomitych kompozytorów. Niestety, jak się zdaje, właśnie to ją zirytowało. I powiedziała mi: „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego”.
Nigdy nie dowiedziałem się, jakiego rodzaju utworów chciałaby posłuchać. Odniosłem wrażenie, że jej zaawansowany wiek raczej wykluczał niezdrowe zainteresowanie dziełami zebranymi Britney Spears. W każdym razie to krótkie spotkanie potwierdziło to, co powinno być i tak oczywiste – że morał z jednej z bajek Ezopa odnosi się do grania na organach tak samo, jak do wszystkiego innego. Ten morał brzmi: „Spróbuj zadowolić wszystkich, a nie zadowolisz nikogo”.
W tym kontekście przychodzą mi na myśl trzy cytaty warte przytoczenia. Autorem pierwszego z nich jest Haendel. Zaraz po pierwszym wykonaniu Mesjasza w Londynie pewien arystokrata powiedział Haendlowi, że wraz z innymi osobami z publiczności uważa Mesjasza za „wyśmienitą rozrywkę”. Haendel odpowiedział: „Mój Boże, powinno być mi przykro, jeżeli tylko dostarczyłem im rozrywki; chciałem uczynić ich lepszymi”.
Drugą wypowiedź przypisuje się Camille’owi Saint-Saënsowi, wybitnemu kompozytorowi francuskiemu, który pracował niegdyś jako organista w modnej części Paryża. Pewnego dnia ksiądz zaczął narzekać na to, że Saint-Saëns gra tylko „surową”, „ascetyczną” muzykę. Nalegał na niego, aby – jak powiedzielibyśmy teraz – „wyluzował”: „Monsieur Saint-Saëns, nasza wspólnota nie chce całej tej ciężkiej muzyki, którą pan ciągle wykonuje. To są biznesmeni z wyższej klasy średniej. Lubią rozrywkę. Wieczorami bawią się na wodewilach”. Saint-Saëns odpowiedział dość szorstko: „Monsieur le Curé, wtedy i tylko wtedy, kiedy ksiądz włączy wodewilowe dowcipy do swoich kazań, ja włączę muzykę wodewilową do mojego repertuaru”.
Autorem trzeciego cytatu nie jest muzyk, ale Evelyn Waugh, który pod koniec życia zapisał w swoim dzienniku: „Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do Kościoła, nie przyciągnęły mnie wspaniałe uroczystości, ale widok kapłana jako solidnego rzemieślnika [podkreślenie moje – RJS]. Miał do wykonania ważne zadanie, którego nie mógł wykonać nikt inny – tylko on”. W pewien sposób organista też jest rzemieślnikiem – a przynajmniej powinien nim być. Organista też ma do wykonania ważne zadanie, którego nie może wykonać nikt inny.
To, naturalnie, porównywanie rzeczy małych z wielkimi. Kościół Katolicki znakomicie poradziłby sobie bez organistów. Kościół Katolicki nie zdołałby przetrwać ani jednego dnia bez ważnie wyświęconych kapłanów.
Mozart nazywał organy „królem instrumentów”. Jak każdy inny król, mogą użyć swojej mocy do czynienia dobra, albo do czynienia zła. Albo, jak często bywa, mogą znaleźć się w rękach organisty, który w ogóle boi się użyć ich mocy.
Brytyjski pisarz z połowy dwudziestego wieku, który wspaniale się nazywał – Marmaduke P. Conway (z takim nazwiskiem powinien był obijać się z Bertie’em Woosterem w Drones Club, rozrzucając chleb) – powiedział kiedyś, że „organista jest muzycznym lekarzem pierwszego kontaktu”. Miał rację.
Jeżeli mi nie wierzycie, pomyślcie nad tym: większość organistów musi umieć grać bez przygotowania; większość organistów musi umieć improwizować; większość organistów musi umieć grać z pamięci. Większość organistów musi umieć transponować na poczekaniu. Wszyscy organiści muszą umieć ocenić w przeciągu kilku sekund jak długi jest dany utwór. Jeżeli trwa za długo i powoduje, że kapłan czeka, organiści muszą go skrócić (robiąc to tak, aby nie zabrzmiał jakby był skracany). Jeżeli, z drugiej strony, jest więcej czasu niż ktokolwiek mógł się spodziewać, organiści muszą umieć podjąć w ułamku sekundy decyzję, czy powtórzyć fragment wykonywanego utworu, czy zagrać kolejny. Jeżeli organy mają klawiaturę nożną, organista musi posługiwać się nogami niemal tak biegle, jak rękami.
Nie wspominając już o innych decyzjach, które musi podjąć organista: jakich rejestrów użyje, jak ich użyje, kiedy ich użyje; czy są wystarczająco głośne; czy barwa dźwięku jest odpowiednio miękka, pełna, jaskrawa i tak dalej. Pianista nigdy nie musi się o to martwić.
Żeby był organista, najpierw muszą być organy. Mogło ci się to wydawać oczywiste, ale jeżeli tak było – myliłeś się. Organy w kościołach katolickich mają najrozmaitszą budowę i rozmiary, od najbardziej majestatycznych arcydzieł, których nie powstydziłaby się Bazylika Świętego Piotra po wstrętne małe plastikowe ustrojstwa, znane w branży jako „pierdziołki” [burp boxes], które wydają takie dźwięki, że krematorium w Las Vegas nie przyjęłoby ich za bycie w zbyt złym guście.
Tak się składa, że często zachodzi odwrotnie proporcjonalna zależność między zamożnością parafii a jakością organów. Jedno z moich najmilszych wspomnień wiąże się z grą na naprawdę znakomitych organach kościelnych w Boże Narodzenie. Grałem na przedmieściach, o których piszą w prasie tylko wtedy, kiedy tamtejsze niesforne nastolatki zdecydują się wszcząć jakieś rozruchy. Z drugiej strony przychodzi mi na myśl kilka instrumentów na North Shore w Sydney [odpowiednik Park Avenue – RJS], którymi nie potraktowałbym nawet psa – są tak tanie i paskudne.
Tak jak spotykamy najrozmaitsze organy – tak spotykamy najrozmaitszych organistów. Na samym szczycie znajdują się organiści katedralni. Zasadniczo organista katedralny jest świetnie ustawiony. Przysługują mu te same prawa, co każdemu innemu kościelnemu biurokracie. Chorobowe, urlop wypoczynkowy, urlop okolicznościowy, urlop ze względu na stres – co tylko chcesz. Prawdopodobnie ma za dużo przywilejów. Dziś, kiedy wszystkie media wyją o „seksualnym wykorzystywaniu kleryków, seksualnym wykorzystywaniu kleryków, seksualnym wykorzystywaniu kleryków”, faktycznie łatwiej wydalić biskupa niż organistę, który gra w jego katedrze.
Ale organiści katedralni to zdecydowana mniejszość. Jeżeli przysługuje im zbyt wiele przywilejów, można uczciwie stwierdzić, że większości organistów niekatedralnych przysługuje zbyt mało.
Zwykła procedura jest taka, że osoba, która choć trochę potrafi grać na pianinie, zostaje zaangażowana do grania na organach. Nieważne, że te instrumenty są od siebie zupełnie inne. Nieważne, że grając na organach uderzasz w klawisze zupełnie inaczej niż grając na pianinie. Uderzenie w klawisz organowy (w przeciwieństwie do klawisza na pianinie) powoduje wydanie dźwięku takiej samej mocy, niezależnie od siły uderzenia. W praktyce nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, bo wiele osób staje się organistami po tym, jak było już swego rodzaju pianistami. To przykre, bo wzmacnia przekonanie, że organistami zostają nieudani pianiści.
To przykre także pod innym względem. Wielu organistów nie myśli o sobie jako o organistach i w rezultacie gra bez odpowiedniego wynagrodzenia. Obawiam się, że w tej kwestii stałem się absolutnie nieprzejednanym związkowcem-stalinowcem (Fredem Kite’em świata organów), bo tak się składa, że moim zdaniem organiści, którzy właściwie wykonują swój fach, zasługują na właściwą zapłatę. W końcu gdyby ksiądz zatrudnił hydraulika do naprawy toalety na plebanii, nie spodziewałby się, że hydraulik zrobi to za darmo. Gdyby zatrudnił dekarza do naprawy zniszczonego przez burzę dachu kościoła, nie spodziewałby się, że dekarz zrobi to za darmo. Dlaczego zatem wydaje się oburzające, że organista – który, jeśli potrafi grać, uczył się tego przez lata – powinien otrzymać zapłatę za pracę, którą on wykonał?
Mogłoby się wydawać, że krytykuję kapłanów, ale tak nie jest. Uważam, że są bardzo rozsądni jeśli chodzi o właściwą zapłatę za grę na organach. Kłopoty z tym zdaje się mieć raczej pewna grupa bogatych świeckich, którzy z arogancją stwierdzają, że „powinieneś grać dla chwały Bożej” albo coś w tym rodzaju. No cóż, kiedy hydraulicy i dekarze zaczną dokonywać napraw bez wynagrodzenia, dla chwały Bożej, wtedy zacznę czuć się winny, że płacą mi za granie na organach. Ale nie wcześniej.
Ksiądz jest zazwyczaj sprzymierzeńcem organisty. Księża bardzo często mają głęboką wiedzę muzyczną (którą niezmiennie tracą, kiedy zostają biskupami). Jeżeli kapłan wie, jakiej muzyki chce i jest gotów naciskać, aby właśnie ją wykonywano, organista ma znacznie łatwiejsze zadanie. Idealnie byłoby, gdyby ksiądz wydał dyspozycje z dużym wyprzedzeniem. Dobrze, jeśli kapłan może spotkać się z organistą dużo wcześniej i powiedzieć mu: „Proszę zagrać muzykę rodzaju X w Niedzielę Gaudete. Proszę zagrać muzykę rodzaju Y na Zesłanie Ducha Świętego. Proszę zagrać muzykę rodzaju Z w Niedzielę Trójcy Świętej. Co z twojego repertuaru pasowałoby na te okazje?”. I tak dalej. Jeśli kapłan jest przygotowany, żeby dawać wskazówki, organista może osiągnąć prawie wszystko. Jeśli kapłan nie jest przygotowany, żeby dawać wskazówki, organista nie osiągnie absolutnie nic.
Mówiąc o organistach, mówimy też o chórach kościelnych. Czasami wymaga się od organisty, aby kierował chórem. To poważny błąd – to jakby prowadzić samochód, jednocześnie usiłując kierować ruchem. Znacznie lepiej, jeśli chór ma swojego własnego kierownika.
Jeżeli chór ma własnego kierownika, on lub ona – bardzo często ona – musi umieć kierować zarówno organistą jak i śpiewakami. Inaczej mówiąc, ostatnie słowo powinno należeć do kierownika chóru. Organista może w sposób uprawniony udzielać mu rad, ale nigdy nie powinien myśleć o zwracaniu na siebie uwagi, ani tym bardziej o próbach podkopania jego autorytetu.
W tym miejscu sensowne jest przedstawić listę sześciu priorytetów, którymi powinni kierować się kościelni muzycy:
1. Bóg.
2. Kapłan.
3. Muzyka.
4. Chór.
5. Zbudowanie parafian.
6. Usatysfakcjonowanie parafian (opcjonalnie).
No dobrze – powiedzmy, że masz już chór, kierownika chóru i organistę. Co dalej?
No cóż, wydaje się, że nadszedł właściwy moment, aby sformułować Stove’a Trzy Prawa Chórów Kościelnych:
1. Mniejszy jest lepszy niż większy.
2. Młodszy jest lepszy niż starszy.
3. Prosty repertuar jest lepszy niż skomplikowany.
Dużo lepiej mieć w chórze tylko czterech śpiewaków – sopran, alt, tenor, bas – jeżeli ten kwartet ma, czego potrzeba. Szczęśliwie, w moim kościele (parafia św. Alojzego w podmiejskiej dzielnicy Caulfield w Melbourne) śpiewacy naprawdę mają, czego potrzeba. Jest ich tylko czwórka, ale śpiewają tak, że ciarki chodzą po plecach. Mogłoby się zdawać, że ci śpiewacy potrafią być naprawdę głośni – ale, jeśli zachodzi potrzeba, są przerażająco głośni, bo są tak skoncentrowani. Z drugiej strony, jeśli trzeba śpiewać delikatnie, też to potrafią. Ale nawet kiedy śpiewają delikatnie, mają w rezerwie tyle mocy, że słychać ją w każdej części kościoła. Znów – to dlatego, że są tak skoncentrowani.
Ich zaletę stanowi też to, że są stosunkowo młodzi. Niestety – i naprawdę nie da się tego ująć w uprzejmych słowach – w wielu chórach słyszymy głosy, które przekroczyły już termin przydatności do użycia. Żaden głos nie trwa wiecznie; niektórzy śpiewacy potrafią zaakceptować ten fakt z godnością; ale z drugiej strony mamy tych, którzy nie potrafią przyznać przez samymi sobą, że może nadszedł już czas, aby dać sobie spokój.
Jeżeli masz w twoim chórze ramola, który podczas prób nieustannie nawija o tym, jak świetnie śpiewał wysokie partie solowe na Kongresie Eucharystycznym w Adelajdzie w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym, dobrze byłoby pomyśleć o grzecznym, ale stanowczym rozstaniu. Skłonności do określania żeńskiej części chóru mianem „laseczek” to też zły omen.
Chórzysta, który źle śpiewa, z dużym prawdopodobieństwiem jest też częściowo głuchy. W chórze naprawdę nie potrzeba częściowo głuchych ludzi. Dobre śpiewanie w chórze polega w osiemdziesięciu procentach na słuchaniu, a w dwudziestu na śpiewaniu. Chórzysta powinien słyszeć nie tylko swoją partię; powinien również słyszeć inne. Jeżeli nie słyszy tego, co robią pozostali śpiewacy, nigdy nie będzie w stanie śpiewać z nimi w harmonii. Jeżeli nie będzie w stanie śpiewać z nimi w harmonii, prawdopodobnie ich zagłuszy. W każdym razie muzyczna harmonia zostanie zakłócona.
Jeszcze inny problem, który ma wiele chórów, to nawyk brania się za repertuar, który w rzeczywistości jest dla nich za trudny. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego to robią. Jedna z najpopularniejszych opraw muzycznych Mszy – niewątpliwie z tego prostego powodu, że była w sprzedaży przez lata – jest jednocześnie jedną z najtrudniejszych do zaśpiewania. To Msza O Quam Gloriosum Tomása Luisa de Victorii, szesnastowiecznego kompozytora hiszpańskiego. Dziesiątki chórów kościelnych w świecie anglojęzycznym czują się zobligowane, aby spróbować tej Mszy – chciałbym umieć pojąć, dlaczego to robią. Partia tenora jest tak nieznośnie wysoka, że wznosi się aż do stratosfery. Nie da się udanie transponować całego utworu w dół, aby ułatwić zadanie tenorowi, bo ten zabieg obniża już niską partię altu, spychając ją pod posadzkę. Wynikiem jest zwykle chaos.
Znacznie lepiej wykonać prosty utwór dobrze, niż skomplikowany – źle. Wiele chórów, które nieudolnie wywrzaskują oprawy muzyczne Mszy, takie jak ta Victorii, brzmiałoby bardzo dobrze, gdyby na przykład zaśpiewało nieskomplikowany hymn na cztery głosy podczas Komunii – albo z bardzo cichym towarzyszeniem organów, albo zupełnie bez akompaniamentu. Mnóstwo nieobjętych prawem autorskim utworów tego rodzaju można znaleźć w internecie. (Szkoda, że nie mieliśmy tego źródła, kiedy byłem młody.) Te proste utwory także o wiele łatwiej przećwiczyć.
A propos prób: dobrze byłoby pozbyć się zbyt częstego nawyku przeprowadzania ich na chwilę przed Mszą. To chyba nigdy nie działa – o ile nie ma w chórze naprawdę wybitnych śpiewaków. Członkowie chóru, którzy spędzili cały tydzień na naruszaniu całego Dekalogu, raptem wybiorą ten właśnie moment, żeby pójść do spowiedzi i po prostu znikną. Ci, którzy zostaną na próbie, zaczną śpiewać zbyt głośno, żeby zastąpić nieobecnych. Podczas samej Mszy ich głosy będą już prawdopodobnie zdarte. Lepiej zrobić próbę dzień wcześniej niż uczestniczyć w szaleńczym mętliku w niedzielę rano.
Jeśli chór ma dużo szczęścia, może mieć coś do powiedzenia w sprawie miejsca, w którym będzie stał podczas Mszy. Najlepiej umieścić chór i organistę z boku kościoła. Bezdyskusyjnie najgorszym miejscem jest, niestety, to, w którym umieszcza się ich najczęściej – z tyłu.
Ma to dwie wady. Po pierwsze: odległość od ołtarza – szczególnie w dużym kościele – powoduje, że chórzystom i organiście trudniej dostrzec, co robi kapłan. A jego czynności dostarczają różnego rodzaju podpowiedzi, które chór i organista powinni widzieć. Po drugie: chór, którego wierni nie widzą, nie będzie tak zdyscyplinowany jak ten, który są w stanie zobaczyć. Jeżeli chórzyści wiedzą, że oczy wiernych będą na nich skierowane, dużo mniejsze szanse, że coś popsują.
Ustaw ich z tyłu i nie ma granic tego, co mogą osiągnąć chórowi wichrzyciele. Byłem obecny przy tym, jak pewien tenor po prostu opuścił chór w trakcie Mszy – najwyraźniej obawiał się, że stojąc w pobliżu sopranów i altów, nabawi się jakiejś paskudnej choroby. Byłem obecny nawet przy tym, jak chór został zinfiltrowany przez pewnego politycznego ekstremistę.
O takich sytuacjach podręczniki nie piszą. Ten konkretny opryszek... no cóż, chyba nie powinienem nazywać go „neonazistą” – powiedzmy tyle: był karany za stosowanie przemocy wobec Azjatów podczas marszów protestacyjnych, publicznie zaprzeczał, że Holocaust kiedykolwiek miał miejsce i mówiono o tym, że został wyrzucony z innego kościoła za to, że nie potrafił powstrzymać się od wykonywania hitlerowskich pozdrowień. W każdym razie, nie dało się go utrzymać w ryzach.
Jeżeli znudziło go śpiewanie i nabrał ochoty, żeby zagrać na organach, siłą torował sobie drogę do instrumentu. Umiał grać tylko jeden utwór, więc nie było to specjalnie przyjemne. Usiłował też grać na organach w czasie Wielkiego Postu, czego organistom robić nie wolno – przynajmniej na Mszy Świętej Trydenckiej.
Bardzo go denerwowało, że w naszym chórze sopran nie był biały. Ale tym, co naprawdę wkurzało tego faceta, był nieszkodliwy (biały) bas. Mój ojciec chrzestny próbował przemówić opryszkowi do rozumu, na co ten chwycił go i zagroził pobiciem. Był tak rozjuszony, że potrzeba było dwóch silnych ludzi, aby zdjąć go z mojego ojca chrzestnego. Zwracam uwagę, że to wszystko działo się w trakcie Mszy. Grałem w tym czasie na organach. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie zdołałem w żaden sposób interweniować.
W takich przypadkach można zrobić tylko jedno. Mówisz kapłanowi, co się stało i masz nadzieję wbrew nadziei, że ma na tyle silny kręgosłup, aby bez ogródek powiedzieć zbirowi, co powinien zrobić. Obawiam się, że ten ksiądz tego nie zrobił. Nie jestem pewien dlaczego, ale nie zrobił. Jeżeli mimo kilku prób nie potrafisz spowodować, żeby ksiądz zareagował, możesz zrobić tylko jedną rzecz. Złożyć dymisję.
Z książek o muzyce nie da się nauczyć wszystkiego. Kiedy chodzi o zwykłą kontrolę nad tłumem, dobry podręcznik zarządzania może przydać się bardziej niż wszystkie teksty muzykologiczne na świecie. Podręcznik, który mogę polecić to If You Don’t Make Waves, You’ll Drown: Ten Hard Charging Strategies for Leading in Politically Correct Times amerykańskiego autora, Dave’a Andersona.
Dave Anderson niestannie podkreśla, że – jeżeli chcesz przewodzić – nie możesz martwić się tym, czy jesteś kochany. Więcej chórów zniszczono wskutek serdecznego koleżeńskiego poklepywania się po plecach niż wskutek zwięzłej formy kurtuazji, którą organiści i kierownicy chórów powinni kultywować.
I, oczywiście, nie można dopuścić by kiedykolwiek nawet szeptano o tym, że organista albo kierownik chóru traktuje jakiegoś chórzystę lub chórzystkę w uprzywilejowany sposób, ponieważ ma wobec niego lub niej miłosne plany. Jeśli o tym się szepcze, już po wszystkim. Preferencyjne traktowanie mogło być czymś zupełnie niewinnym. Nieważne. To zbyt duże ryzyko, szczególnie dziś, kiedy ludzie cierpią na obsesję procesowania się.
Ogólnie rzecz biorąc, być może nakreśliłem obraz życia kościelnego organisty w dość ponurych barwach. Dlaczego zatem wciąż z tego życia nie rezygnuję?
Z kilku powodów.
Zarobki są całkiem niezłe – to jedna z przyczyn. Jak już przy tym jesteśmy, chciałbym wygłosić parę słów pochwały pod adresem gangsterstwa. Grałem kiedyś w Sydney na ślubie, w którym uczestniczyli – mam bardzo dobre powody, żeby tak sądzić – członkowie chińskiej triady. Wszędzie limuzyny. Najbardziej wyszukane kompozycje kwiatowe, jakie widziałem w życiu. Cała oprawa świadcząca o konserwatyzmie, który nieodmiennie cechuje przestępczość zorganizowaną. Po zakończeniu ceremonii zrobiłem to, co zwykle. Odszukałem ojca panny młodej, który zazwyczaj zajmuje się honorariami. Ten ojciec był wcieleniem uprzejmości. „Ile chcesz?” – zapytał z akcentem znanym z filmu Fiendish Plot of Dr. Fu Man Chu. „Honorarium wynosi zwykle sto dolarów”. „OK” – odpowiedział. Wyciągnął najgrubszy zwitek studolarówek, jaki widziałem w życiu, i wyciągnął setkę z takim spokojem, jakby najzwyczajniej w świecie gasił papierosa. Myślę, że gdybym zamiast o sto dolarów poprosił go o tysiąc, też by mi dał bez mrugnięcia okiem.
Ale satysfakcję przynoszą też inne rzeczy. Tak wielu wspaniałych kompozytorów było ozdobą tradycji organowej: od Girolama Frescobaldiego, Dietricha Buxtehudego, Bacha i Haendla, przez Mendelssohna, Francka, Louisa Vierne’a (Francuza z początków dwudziestego wieku) i Charlesa Tournemire’a, do Oliviera Messiaena i Paula Hindemitha – lista się nie kończy. Ani przez moment nie jest nudno.
Dobra gra na organach pozwala na elokwencję, której nie da się osiągnąć w mowie. Rozpocząłem od anegdoty muzycznej i chciałbym zakończyć anegdotą.
Anton Bruckner – który łączył geniusz kompozytora z geniuszem organisty – komentując otrzymaną w dość późnym wieku nagrodę, powiedział: „Nie wiem, jak wyrazić wam podziękowanie. Ale gdyby były tu organy, wiedziałbym”. Niektórzy z nas, organistów, mają to samo odczucie.
Artykuł jest zredagowaną wersją przemówienia wygłoszonego 21 kwietnia 2007 r. na Campion College w Sydney dla Australian Fellowship of Catholic Scholars.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
R.J. Stove, Confessions of an Australian Organist, http://www.takimag.com/site/article/confessions_of_an_australian_organist/
Confessions of an Australian Organist opublikowano na stronie Taki’s Top Drawer (http://www.takimag.com/) 8 sierpnia 2007 r.
Tekst przemówienia (opublikowanego pod tytułem: ‘I Wish You’d Play Something Beautiful’: Confessions of an Organist – „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego” – Wyznania organisty) w wersji pdf jest dostępny tutaj:
http://www.fcsaustralia.org/2007_Conference/ConfessionsOfAnOrganist_RobStove.pdf
Grałem w wielu kościołach katolickich i w dość dużej liczbie anglikańskich zborów. Ale nie mam pojęcia o graniu w zborach prezbiteriańskich, luterańskich, ani jakichkolwiek innych. Więc to, co się tam dzieje, może być inne od tego, czego doświadczyłem. Mogę mówić tylko o tym, co sam widziałem i słyszałem.
Tak na marginesie, tytuł przemówienia [tytuł pierwotny: „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego” – tekst jest zredagowaną wersją przemówienia wygłoszonego 21 kwietnia 2007 r. na Campion College w Sydney dla Australian Fellowship of Catholic Scholars] pochodzi od uwagi, którą swego czasu po Mszy wygłosiła pod moim adresem pewna starsza pani. Zapytała, czy to ja byłem organistą. Przyznałem, że tak. Podczas Mszy grałem różne utwory Bacha, Mendelssohna, Césara Francka i innych znakomitych kompozytorów. Niestety, jak się zdaje, właśnie to ją zirytowało. I powiedziała mi: „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego”.
Nigdy nie dowiedziałem się, jakiego rodzaju utworów chciałaby posłuchać. Odniosłem wrażenie, że jej zaawansowany wiek raczej wykluczał niezdrowe zainteresowanie dziełami zebranymi Britney Spears. W każdym razie to krótkie spotkanie potwierdziło to, co powinno być i tak oczywiste – że morał z jednej z bajek Ezopa odnosi się do grania na organach tak samo, jak do wszystkiego innego. Ten morał brzmi: „Spróbuj zadowolić wszystkich, a nie zadowolisz nikogo”.
W tym kontekście przychodzą mi na myśl trzy cytaty warte przytoczenia. Autorem pierwszego z nich jest Haendel. Zaraz po pierwszym wykonaniu Mesjasza w Londynie pewien arystokrata powiedział Haendlowi, że wraz z innymi osobami z publiczności uważa Mesjasza za „wyśmienitą rozrywkę”. Haendel odpowiedział: „Mój Boże, powinno być mi przykro, jeżeli tylko dostarczyłem im rozrywki; chciałem uczynić ich lepszymi”.
Drugą wypowiedź przypisuje się Camille’owi Saint-Saënsowi, wybitnemu kompozytorowi francuskiemu, który pracował niegdyś jako organista w modnej części Paryża. Pewnego dnia ksiądz zaczął narzekać na to, że Saint-Saëns gra tylko „surową”, „ascetyczną” muzykę. Nalegał na niego, aby – jak powiedzielibyśmy teraz – „wyluzował”: „Monsieur Saint-Saëns, nasza wspólnota nie chce całej tej ciężkiej muzyki, którą pan ciągle wykonuje. To są biznesmeni z wyższej klasy średniej. Lubią rozrywkę. Wieczorami bawią się na wodewilach”. Saint-Saëns odpowiedział dość szorstko: „Monsieur le Curé, wtedy i tylko wtedy, kiedy ksiądz włączy wodewilowe dowcipy do swoich kazań, ja włączę muzykę wodewilową do mojego repertuaru”.
Autorem trzeciego cytatu nie jest muzyk, ale Evelyn Waugh, który pod koniec życia zapisał w swoim dzienniku: „Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do Kościoła, nie przyciągnęły mnie wspaniałe uroczystości, ale widok kapłana jako solidnego rzemieślnika [podkreślenie moje – RJS]. Miał do wykonania ważne zadanie, którego nie mógł wykonać nikt inny – tylko on”. W pewien sposób organista też jest rzemieślnikiem – a przynajmniej powinien nim być. Organista też ma do wykonania ważne zadanie, którego nie może wykonać nikt inny.
To, naturalnie, porównywanie rzeczy małych z wielkimi. Kościół Katolicki znakomicie poradziłby sobie bez organistów. Kościół Katolicki nie zdołałby przetrwać ani jednego dnia bez ważnie wyświęconych kapłanów.
Mozart nazywał organy „królem instrumentów”. Jak każdy inny król, mogą użyć swojej mocy do czynienia dobra, albo do czynienia zła. Albo, jak często bywa, mogą znaleźć się w rękach organisty, który w ogóle boi się użyć ich mocy.
Brytyjski pisarz z połowy dwudziestego wieku, który wspaniale się nazywał – Marmaduke P. Conway (z takim nazwiskiem powinien był obijać się z Bertie’em Woosterem w Drones Club, rozrzucając chleb) – powiedział kiedyś, że „organista jest muzycznym lekarzem pierwszego kontaktu”. Miał rację.
Jeżeli mi nie wierzycie, pomyślcie nad tym: większość organistów musi umieć grać bez przygotowania; większość organistów musi umieć improwizować; większość organistów musi umieć grać z pamięci. Większość organistów musi umieć transponować na poczekaniu. Wszyscy organiści muszą umieć ocenić w przeciągu kilku sekund jak długi jest dany utwór. Jeżeli trwa za długo i powoduje, że kapłan czeka, organiści muszą go skrócić (robiąc to tak, aby nie zabrzmiał jakby był skracany). Jeżeli, z drugiej strony, jest więcej czasu niż ktokolwiek mógł się spodziewać, organiści muszą umieć podjąć w ułamku sekundy decyzję, czy powtórzyć fragment wykonywanego utworu, czy zagrać kolejny. Jeżeli organy mają klawiaturę nożną, organista musi posługiwać się nogami niemal tak biegle, jak rękami.
Nie wspominając już o innych decyzjach, które musi podjąć organista: jakich rejestrów użyje, jak ich użyje, kiedy ich użyje; czy są wystarczająco głośne; czy barwa dźwięku jest odpowiednio miękka, pełna, jaskrawa i tak dalej. Pianista nigdy nie musi się o to martwić.
Żeby był organista, najpierw muszą być organy. Mogło ci się to wydawać oczywiste, ale jeżeli tak było – myliłeś się. Organy w kościołach katolickich mają najrozmaitszą budowę i rozmiary, od najbardziej majestatycznych arcydzieł, których nie powstydziłaby się Bazylika Świętego Piotra po wstrętne małe plastikowe ustrojstwa, znane w branży jako „pierdziołki” [burp boxes], które wydają takie dźwięki, że krematorium w Las Vegas nie przyjęłoby ich za bycie w zbyt złym guście.
Tak się składa, że często zachodzi odwrotnie proporcjonalna zależność między zamożnością parafii a jakością organów. Jedno z moich najmilszych wspomnień wiąże się z grą na naprawdę znakomitych organach kościelnych w Boże Narodzenie. Grałem na przedmieściach, o których piszą w prasie tylko wtedy, kiedy tamtejsze niesforne nastolatki zdecydują się wszcząć jakieś rozruchy. Z drugiej strony przychodzi mi na myśl kilka instrumentów na North Shore w Sydney [odpowiednik Park Avenue – RJS], którymi nie potraktowałbym nawet psa – są tak tanie i paskudne.
Tak jak spotykamy najrozmaitsze organy – tak spotykamy najrozmaitszych organistów. Na samym szczycie znajdują się organiści katedralni. Zasadniczo organista katedralny jest świetnie ustawiony. Przysługują mu te same prawa, co każdemu innemu kościelnemu biurokracie. Chorobowe, urlop wypoczynkowy, urlop okolicznościowy, urlop ze względu na stres – co tylko chcesz. Prawdopodobnie ma za dużo przywilejów. Dziś, kiedy wszystkie media wyją o „seksualnym wykorzystywaniu kleryków, seksualnym wykorzystywaniu kleryków, seksualnym wykorzystywaniu kleryków”, faktycznie łatwiej wydalić biskupa niż organistę, który gra w jego katedrze.
Ale organiści katedralni to zdecydowana mniejszość. Jeżeli przysługuje im zbyt wiele przywilejów, można uczciwie stwierdzić, że większości organistów niekatedralnych przysługuje zbyt mało.
Zwykła procedura jest taka, że osoba, która choć trochę potrafi grać na pianinie, zostaje zaangażowana do grania na organach. Nieważne, że te instrumenty są od siebie zupełnie inne. Nieważne, że grając na organach uderzasz w klawisze zupełnie inaczej niż grając na pianinie. Uderzenie w klawisz organowy (w przeciwieństwie do klawisza na pianinie) powoduje wydanie dźwięku takiej samej mocy, niezależnie od siły uderzenia. W praktyce nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, bo wiele osób staje się organistami po tym, jak było już swego rodzaju pianistami. To przykre, bo wzmacnia przekonanie, że organistami zostają nieudani pianiści.
To przykre także pod innym względem. Wielu organistów nie myśli o sobie jako o organistach i w rezultacie gra bez odpowiedniego wynagrodzenia. Obawiam się, że w tej kwestii stałem się absolutnie nieprzejednanym związkowcem-stalinowcem (Fredem Kite’em świata organów), bo tak się składa, że moim zdaniem organiści, którzy właściwie wykonują swój fach, zasługują na właściwą zapłatę. W końcu gdyby ksiądz zatrudnił hydraulika do naprawy toalety na plebanii, nie spodziewałby się, że hydraulik zrobi to za darmo. Gdyby zatrudnił dekarza do naprawy zniszczonego przez burzę dachu kościoła, nie spodziewałby się, że dekarz zrobi to za darmo. Dlaczego zatem wydaje się oburzające, że organista – który, jeśli potrafi grać, uczył się tego przez lata – powinien otrzymać zapłatę za pracę, którą on wykonał?
Mogłoby się wydawać, że krytykuję kapłanów, ale tak nie jest. Uważam, że są bardzo rozsądni jeśli chodzi o właściwą zapłatę za grę na organach. Kłopoty z tym zdaje się mieć raczej pewna grupa bogatych świeckich, którzy z arogancją stwierdzają, że „powinieneś grać dla chwały Bożej” albo coś w tym rodzaju. No cóż, kiedy hydraulicy i dekarze zaczną dokonywać napraw bez wynagrodzenia, dla chwały Bożej, wtedy zacznę czuć się winny, że płacą mi za granie na organach. Ale nie wcześniej.
Ksiądz jest zazwyczaj sprzymierzeńcem organisty. Księża bardzo często mają głęboką wiedzę muzyczną (którą niezmiennie tracą, kiedy zostają biskupami). Jeżeli kapłan wie, jakiej muzyki chce i jest gotów naciskać, aby właśnie ją wykonywano, organista ma znacznie łatwiejsze zadanie. Idealnie byłoby, gdyby ksiądz wydał dyspozycje z dużym wyprzedzeniem. Dobrze, jeśli kapłan może spotkać się z organistą dużo wcześniej i powiedzieć mu: „Proszę zagrać muzykę rodzaju X w Niedzielę Gaudete. Proszę zagrać muzykę rodzaju Y na Zesłanie Ducha Świętego. Proszę zagrać muzykę rodzaju Z w Niedzielę Trójcy Świętej. Co z twojego repertuaru pasowałoby na te okazje?”. I tak dalej. Jeśli kapłan jest przygotowany, żeby dawać wskazówki, organista może osiągnąć prawie wszystko. Jeśli kapłan nie jest przygotowany, żeby dawać wskazówki, organista nie osiągnie absolutnie nic.
Mówiąc o organistach, mówimy też o chórach kościelnych. Czasami wymaga się od organisty, aby kierował chórem. To poważny błąd – to jakby prowadzić samochód, jednocześnie usiłując kierować ruchem. Znacznie lepiej, jeśli chór ma swojego własnego kierownika.
Jeżeli chór ma własnego kierownika, on lub ona – bardzo często ona – musi umieć kierować zarówno organistą jak i śpiewakami. Inaczej mówiąc, ostatnie słowo powinno należeć do kierownika chóru. Organista może w sposób uprawniony udzielać mu rad, ale nigdy nie powinien myśleć o zwracaniu na siebie uwagi, ani tym bardziej o próbach podkopania jego autorytetu.
W tym miejscu sensowne jest przedstawić listę sześciu priorytetów, którymi powinni kierować się kościelni muzycy:
1. Bóg.
2. Kapłan.
3. Muzyka.
4. Chór.
5. Zbudowanie parafian.
6. Usatysfakcjonowanie parafian (opcjonalnie).
No dobrze – powiedzmy, że masz już chór, kierownika chóru i organistę. Co dalej?
No cóż, wydaje się, że nadszedł właściwy moment, aby sformułować Stove’a Trzy Prawa Chórów Kościelnych:
1. Mniejszy jest lepszy niż większy.
2. Młodszy jest lepszy niż starszy.
3. Prosty repertuar jest lepszy niż skomplikowany.
Dużo lepiej mieć w chórze tylko czterech śpiewaków – sopran, alt, tenor, bas – jeżeli ten kwartet ma, czego potrzeba. Szczęśliwie, w moim kościele (parafia św. Alojzego w podmiejskiej dzielnicy Caulfield w Melbourne) śpiewacy naprawdę mają, czego potrzeba. Jest ich tylko czwórka, ale śpiewają tak, że ciarki chodzą po plecach. Mogłoby się zdawać, że ci śpiewacy potrafią być naprawdę głośni – ale, jeśli zachodzi potrzeba, są przerażająco głośni, bo są tak skoncentrowani. Z drugiej strony, jeśli trzeba śpiewać delikatnie, też to potrafią. Ale nawet kiedy śpiewają delikatnie, mają w rezerwie tyle mocy, że słychać ją w każdej części kościoła. Znów – to dlatego, że są tak skoncentrowani.
Ich zaletę stanowi też to, że są stosunkowo młodzi. Niestety – i naprawdę nie da się tego ująć w uprzejmych słowach – w wielu chórach słyszymy głosy, które przekroczyły już termin przydatności do użycia. Żaden głos nie trwa wiecznie; niektórzy śpiewacy potrafią zaakceptować ten fakt z godnością; ale z drugiej strony mamy tych, którzy nie potrafią przyznać przez samymi sobą, że może nadszedł już czas, aby dać sobie spokój.
Jeżeli masz w twoim chórze ramola, który podczas prób nieustannie nawija o tym, jak świetnie śpiewał wysokie partie solowe na Kongresie Eucharystycznym w Adelajdzie w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym, dobrze byłoby pomyśleć o grzecznym, ale stanowczym rozstaniu. Skłonności do określania żeńskiej części chóru mianem „laseczek” to też zły omen.
Chórzysta, który źle śpiewa, z dużym prawdopodobieństwiem jest też częściowo głuchy. W chórze naprawdę nie potrzeba częściowo głuchych ludzi. Dobre śpiewanie w chórze polega w osiemdziesięciu procentach na słuchaniu, a w dwudziestu na śpiewaniu. Chórzysta powinien słyszeć nie tylko swoją partię; powinien również słyszeć inne. Jeżeli nie słyszy tego, co robią pozostali śpiewacy, nigdy nie będzie w stanie śpiewać z nimi w harmonii. Jeżeli nie będzie w stanie śpiewać z nimi w harmonii, prawdopodobnie ich zagłuszy. W każdym razie muzyczna harmonia zostanie zakłócona.
Jeszcze inny problem, który ma wiele chórów, to nawyk brania się za repertuar, który w rzeczywistości jest dla nich za trudny. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego to robią. Jedna z najpopularniejszych opraw muzycznych Mszy – niewątpliwie z tego prostego powodu, że była w sprzedaży przez lata – jest jednocześnie jedną z najtrudniejszych do zaśpiewania. To Msza O Quam Gloriosum Tomása Luisa de Victorii, szesnastowiecznego kompozytora hiszpańskiego. Dziesiątki chórów kościelnych w świecie anglojęzycznym czują się zobligowane, aby spróbować tej Mszy – chciałbym umieć pojąć, dlaczego to robią. Partia tenora jest tak nieznośnie wysoka, że wznosi się aż do stratosfery. Nie da się udanie transponować całego utworu w dół, aby ułatwić zadanie tenorowi, bo ten zabieg obniża już niską partię altu, spychając ją pod posadzkę. Wynikiem jest zwykle chaos.
Znacznie lepiej wykonać prosty utwór dobrze, niż skomplikowany – źle. Wiele chórów, które nieudolnie wywrzaskują oprawy muzyczne Mszy, takie jak ta Victorii, brzmiałoby bardzo dobrze, gdyby na przykład zaśpiewało nieskomplikowany hymn na cztery głosy podczas Komunii – albo z bardzo cichym towarzyszeniem organów, albo zupełnie bez akompaniamentu. Mnóstwo nieobjętych prawem autorskim utworów tego rodzaju można znaleźć w internecie. (Szkoda, że nie mieliśmy tego źródła, kiedy byłem młody.) Te proste utwory także o wiele łatwiej przećwiczyć.
A propos prób: dobrze byłoby pozbyć się zbyt częstego nawyku przeprowadzania ich na chwilę przed Mszą. To chyba nigdy nie działa – o ile nie ma w chórze naprawdę wybitnych śpiewaków. Członkowie chóru, którzy spędzili cały tydzień na naruszaniu całego Dekalogu, raptem wybiorą ten właśnie moment, żeby pójść do spowiedzi i po prostu znikną. Ci, którzy zostaną na próbie, zaczną śpiewać zbyt głośno, żeby zastąpić nieobecnych. Podczas samej Mszy ich głosy będą już prawdopodobnie zdarte. Lepiej zrobić próbę dzień wcześniej niż uczestniczyć w szaleńczym mętliku w niedzielę rano.
Jeśli chór ma dużo szczęścia, może mieć coś do powiedzenia w sprawie miejsca, w którym będzie stał podczas Mszy. Najlepiej umieścić chór i organistę z boku kościoła. Bezdyskusyjnie najgorszym miejscem jest, niestety, to, w którym umieszcza się ich najczęściej – z tyłu.
Ma to dwie wady. Po pierwsze: odległość od ołtarza – szczególnie w dużym kościele – powoduje, że chórzystom i organiście trudniej dostrzec, co robi kapłan. A jego czynności dostarczają różnego rodzaju podpowiedzi, które chór i organista powinni widzieć. Po drugie: chór, którego wierni nie widzą, nie będzie tak zdyscyplinowany jak ten, który są w stanie zobaczyć. Jeżeli chórzyści wiedzą, że oczy wiernych będą na nich skierowane, dużo mniejsze szanse, że coś popsują.
Ustaw ich z tyłu i nie ma granic tego, co mogą osiągnąć chórowi wichrzyciele. Byłem obecny przy tym, jak pewien tenor po prostu opuścił chór w trakcie Mszy – najwyraźniej obawiał się, że stojąc w pobliżu sopranów i altów, nabawi się jakiejś paskudnej choroby. Byłem obecny nawet przy tym, jak chór został zinfiltrowany przez pewnego politycznego ekstremistę.
O takich sytuacjach podręczniki nie piszą. Ten konkretny opryszek... no cóż, chyba nie powinienem nazywać go „neonazistą” – powiedzmy tyle: był karany za stosowanie przemocy wobec Azjatów podczas marszów protestacyjnych, publicznie zaprzeczał, że Holocaust kiedykolwiek miał miejsce i mówiono o tym, że został wyrzucony z innego kościoła za to, że nie potrafił powstrzymać się od wykonywania hitlerowskich pozdrowień. W każdym razie, nie dało się go utrzymać w ryzach.
Jeżeli znudziło go śpiewanie i nabrał ochoty, żeby zagrać na organach, siłą torował sobie drogę do instrumentu. Umiał grać tylko jeden utwór, więc nie było to specjalnie przyjemne. Usiłował też grać na organach w czasie Wielkiego Postu, czego organistom robić nie wolno – przynajmniej na Mszy Świętej Trydenckiej.
Bardzo go denerwowało, że w naszym chórze sopran nie był biały. Ale tym, co naprawdę wkurzało tego faceta, był nieszkodliwy (biały) bas. Mój ojciec chrzestny próbował przemówić opryszkowi do rozumu, na co ten chwycił go i zagroził pobiciem. Był tak rozjuszony, że potrzeba było dwóch silnych ludzi, aby zdjąć go z mojego ojca chrzestnego. Zwracam uwagę, że to wszystko działo się w trakcie Mszy. Grałem w tym czasie na organach. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie zdołałem w żaden sposób interweniować.
W takich przypadkach można zrobić tylko jedno. Mówisz kapłanowi, co się stało i masz nadzieję wbrew nadziei, że ma na tyle silny kręgosłup, aby bez ogródek powiedzieć zbirowi, co powinien zrobić. Obawiam się, że ten ksiądz tego nie zrobił. Nie jestem pewien dlaczego, ale nie zrobił. Jeżeli mimo kilku prób nie potrafisz spowodować, żeby ksiądz zareagował, możesz zrobić tylko jedną rzecz. Złożyć dymisję.
Z książek o muzyce nie da się nauczyć wszystkiego. Kiedy chodzi o zwykłą kontrolę nad tłumem, dobry podręcznik zarządzania może przydać się bardziej niż wszystkie teksty muzykologiczne na świecie. Podręcznik, który mogę polecić to If You Don’t Make Waves, You’ll Drown: Ten Hard Charging Strategies for Leading in Politically Correct Times amerykańskiego autora, Dave’a Andersona.
Dave Anderson niestannie podkreśla, że – jeżeli chcesz przewodzić – nie możesz martwić się tym, czy jesteś kochany. Więcej chórów zniszczono wskutek serdecznego koleżeńskiego poklepywania się po plecach niż wskutek zwięzłej formy kurtuazji, którą organiści i kierownicy chórów powinni kultywować.
I, oczywiście, nie można dopuścić by kiedykolwiek nawet szeptano o tym, że organista albo kierownik chóru traktuje jakiegoś chórzystę lub chórzystkę w uprzywilejowany sposób, ponieważ ma wobec niego lub niej miłosne plany. Jeśli o tym się szepcze, już po wszystkim. Preferencyjne traktowanie mogło być czymś zupełnie niewinnym. Nieważne. To zbyt duże ryzyko, szczególnie dziś, kiedy ludzie cierpią na obsesję procesowania się.
Ogólnie rzecz biorąc, być może nakreśliłem obraz życia kościelnego organisty w dość ponurych barwach. Dlaczego zatem wciąż z tego życia nie rezygnuję?
Z kilku powodów.
Zarobki są całkiem niezłe – to jedna z przyczyn. Jak już przy tym jesteśmy, chciałbym wygłosić parę słów pochwały pod adresem gangsterstwa. Grałem kiedyś w Sydney na ślubie, w którym uczestniczyli – mam bardzo dobre powody, żeby tak sądzić – członkowie chińskiej triady. Wszędzie limuzyny. Najbardziej wyszukane kompozycje kwiatowe, jakie widziałem w życiu. Cała oprawa świadcząca o konserwatyzmie, który nieodmiennie cechuje przestępczość zorganizowaną. Po zakończeniu ceremonii zrobiłem to, co zwykle. Odszukałem ojca panny młodej, który zazwyczaj zajmuje się honorariami. Ten ojciec był wcieleniem uprzejmości. „Ile chcesz?” – zapytał z akcentem znanym z filmu Fiendish Plot of Dr. Fu Man Chu. „Honorarium wynosi zwykle sto dolarów”. „OK” – odpowiedział. Wyciągnął najgrubszy zwitek studolarówek, jaki widziałem w życiu, i wyciągnął setkę z takim spokojem, jakby najzwyczajniej w świecie gasił papierosa. Myślę, że gdybym zamiast o sto dolarów poprosił go o tysiąc, też by mi dał bez mrugnięcia okiem.
Ale satysfakcję przynoszą też inne rzeczy. Tak wielu wspaniałych kompozytorów było ozdobą tradycji organowej: od Girolama Frescobaldiego, Dietricha Buxtehudego, Bacha i Haendla, przez Mendelssohna, Francka, Louisa Vierne’a (Francuza z początków dwudziestego wieku) i Charlesa Tournemire’a, do Oliviera Messiaena i Paula Hindemitha – lista się nie kończy. Ani przez moment nie jest nudno.
Dobra gra na organach pozwala na elokwencję, której nie da się osiągnąć w mowie. Rozpocząłem od anegdoty muzycznej i chciałbym zakończyć anegdotą.
Anton Bruckner – który łączył geniusz kompozytora z geniuszem organisty – komentując otrzymaną w dość późnym wieku nagrodę, powiedział: „Nie wiem, jak wyrazić wam podziękowanie. Ale gdyby były tu organy, wiedziałbym”. Niektórzy z nas, organistów, mają to samo odczucie.
Artykuł jest zredagowaną wersją przemówienia wygłoszonego 21 kwietnia 2007 r. na Campion College w Sydney dla Australian Fellowship of Catholic Scholars.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
R.J. Stove, Confessions of an Australian Organist, http://www.takimag.com/site/article/confessions_of_an_australian_organist/
Confessions of an Australian Organist opublikowano na stronie Taki’s Top Drawer (http://www.takimag.com/) 8 sierpnia 2007 r.
Tekst przemówienia (opublikowanego pod tytułem: ‘I Wish You’d Play Something Beautiful’: Confessions of an Organist – „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego” – Wyznania organisty) w wersji pdf jest dostępny tutaj:
http://www.fcsaustralia.org/2007_Conference/ConfessionsOfAnOrganist_RobStove.pdf
No comments:
Post a Comment