2007/08/29

Quote: Who is a Socialist

"A radical does not mean a man who lives on radishes," remarked Crook, with some impatience; "and a Conservative does not mean a man who preserves jam. Neither, I assure you, does a Socialist mean a man who desires a social evening with the chimney-sweep. A Socialist means a man who wants all the chimneys swept and all the chimney-sweeps paid for it."

"But who won't allow you," put in the priest in a low voice, "to own your own soot."

Gilbert Keith Chesterton, The Flying Stars


Cytat w języku polskim:

„– Radykał nie musi udzielać dobrych rad ani konserwatysta być fabrykantem konserw – obruszył się niecierpliwie pan Crook. – Podobnie socjalista nie tęskni za socjetą kominiarzy; nie chce ich ściskać ani spędzać z nimi wieczorów. Domaga się tylko, żeby wszystkie kominy były czyszczone i wszyscy kominiarze otrzymywali godziwą zapłatę.

– A ponadto – dodał ksiądz Brown półgłosem – nie pozwala nikomu być właścicielem sadzy z własnego komina.”

Gilbert Keith Chesterton, Latające gwiazdy, w: Gilbert Keith Chesterton, Przygody księdza Browna, Warszawa 1996, s. 11



2007/08/24

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Hipokryzja zakazu posiadania broni”

Jak pokazała strzelanina w Virginia Tech, kiedykolwiek źli ludzie kierują broń [guns – dosłownie: „broń palną”] w stronę niewłaściwych ludzi, odruchową reakcją jest chęć wprowadzenia zakazu posiadania broni. Jednak w wybuchłej niedawno histerii przeciw posiadaniu broni nie dyskutuje się nad dwoma istotnymi aspektami sprawy.

Większość argumentów dotyczących dostępu do broni opiera się na „argumencie z konsekwencji”, czyli na przekonaniu, że można rozstrzygnąć tę kwestię odwołując się do obserwacji empirycznej. Ogólnie rzecz biorąc, pytanie brzmi tak:

* Czy broń powoduje wzrost przestępczości czy też ją zmniejsza?

Niestety, „argument z konsekwencji” nigdy nie może dać ostatecznej odpowiedzi na żadne pytanie – tak jak na nic nie zda się mierzenie, jak szybko spadają poszczególne przedmioty, gdy nie znamy teorii grawitacji. Kamienie spadają, balony wypełnione helem unoszą się, ale nie posuwa to sprawy naprzód.

Kwestię dostępu do broni można rozstrzygnąć jedynie odwołując się do logicznej teorii moralności i niezaprzeczalnych dowodów. Zastosujmy te dwa środki w praktyce.

Niezaprzeczalne dowody

Jeżeli zapytasz kogoś, czy moralne jest sprzedawać broń ludziom, o których powszechnie wiadomo, że są przestępcami, prawie zawsze usłyszysz w odpowiedzi: „Nie” (a jeśli odpowiedź jest inna, UCIEKAJ!). Jeżeli teoretycznie broni palnej używa się do samoobrony, sprzedawanie jej kryminalistom możemy uznać za dosyć negatywne postępowanie.

Co sądzilibyśmy o człowieku, który zbudował swoją fortunę na sprzedawaniu broni seryjnemu mordercy? Czy powierzylibyśmy mu obowiązek rozbrojenia kraju? A gdyby w dodatku sprzedawał znanym seryjnym mordercom granatniki przeciwpancerne, czołgi i broń chemiczną?

Ale to właśnie robią rządy, sprzedając wartą miliardy dolarów broń despotycznym tyranom na całym świecie – a rząd Stanów Zjednoczonych przewodzi tej grupie zarabiającej na mordowaniu.

Jeżeli zarabianie na sprzedawaniu broni przestępcom jest złe, musimy zlikwidować rząd, a nie dawać mu dodatkowe uprawnienia do rozbrajania nas. Jeżeli sprzedawanie broni komukolwiek – nawet kryminalistom – nie jest niemoralne, kwestia ograniczania dostępu do niej nie istnieje.

Logika

Ogólnie rzecz biorąc, argumentacja za ograniczeniem dostępu do broni sprowadza się do poniższych stwierdzeń:

* Broni używa się do popełniania przestępstw.
* Przestępstwo definiujemy jako zainicjowanie agresji wobec pokojowego obywatela.
* Należy zatem ograniczyć prawo do posiadania broni albo całkowicie jej zakazać – aby zmniejszyć przestępczość.

Łatwo zauważyć nielogiczność tej argumentacji. Co robi rząd, kiedy delegalizuje broń? Inicjuje przemoc wobec tych, którzy posiadają ją „nielegalnie”. Nie ma zatem sposobu, aby zakazać posiadania broni bez zainicjowania przemocy – innymi słowy, musimy popełnić pewne przestępstwo ze względu na to, aby być może zapobiec jakiemuś nieznanemu przestępstwu kiedyś w przyszłości. Równie dobrze moglibyśmy skoczyć w przepaść w wieku dwudziestu lat, aby zapobiec możliwości wpadnięcia w nią, kiedy będziemy mieli lat siedemdziesiąt.

Ważne, aby zrozumieć, że ludzie, którzy kochają władzę państwa, użyją każdego argumentu, żeby ją zwiększyć. Kiedy dyskutujesz na temat dostępności broni – albo jakiejkolwiek innej kwestii moralnej – unikaj „argumentu z konsekwencji” i poświęć wysiłek na określenie pojęć od podstaw. Tylko dzięki podkopywaniu zdołamy wyrwać to drzewo z korzeniami.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, The Hypocrisy of Gun Control, http://freedomain.blogspot.com/2007/04/hypocrisy-of-gun-control.html

The Hypocrisy of Gun Control opublikowano po raz pierwszy 26 kwietnia 2007 r.




2007/08/22

Tłumaczenie: R.J. Stove „Wyznania australijskiego organisty”

Ostatnio zdałem sobie sprawę, że minęło już trzydzieści lat od kiedy zacząłem zarabiać pieniądze jako kościelny organista. Być może w ciągu tych trzydziestu lat nauczyłem się paru interesujących rzeczy, którymi warto się podzielić.

Grałem w wielu kościołach katolickich i w dość dużej liczbie anglikańskich zborów. Ale nie mam pojęcia o graniu w zborach prezbiteriańskich, luterańskich, ani jakichkolwiek innych. Więc to, co się tam dzieje, może być inne od tego, czego doświadczyłem. Mogę mówić tylko o tym, co sam widziałem i słyszałem.

Tak na marginesie, tytuł przemówienia [tytuł pierwotny: „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego” – tekst jest zredagowaną wersją przemówienia wygłoszonego 21 kwietnia 2007 r. na Campion College w Sydney dla Australian Fellowship of Catholic Scholars] pochodzi od uwagi, którą swego czasu po Mszy wygłosiła pod moim adresem pewna starsza pani. Zapytała, czy to ja byłem organistą. Przyznałem, że tak. Podczas Mszy grałem różne utwory Bacha, Mendelssohna, Césara Francka i innych znakomitych kompozytorów. Niestety, jak się zdaje, właśnie to ją zirytowało. I powiedziała mi: „Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego”.

Nigdy nie dowiedziałem się, jakiego rodzaju utworów chciałaby posłuchać. Odniosłem wrażenie, że jej zaawansowany wiek raczej wykluczał niezdrowe zainteresowanie dziełami zebranymi Britney Spears. W każdym razie to krótkie spotkanie potwierdziło to, co powinno być i tak oczywiste – że morał z jednej z bajek Ezopa odnosi się do grania na organach tak samo, jak do wszystkiego innego. Ten morał brzmi: „Spróbuj zadowolić wszystkich, a nie zadowolisz nikogo”.

W tym kontekście przychodzą mi na myśl trzy cytaty warte przytoczenia. Autorem pierwszego z nich jest Haendel. Zaraz po pierwszym wykonaniu Mesjasza w Londynie pewien arystokrata powiedział Haendlowi, że wraz z innymi osobami z publiczności uważa Mesjasza za „wyśmienitą rozrywkę”. Haendel odpowiedział: „Mój Boże, powinno być mi przykro, jeżeli tylko dostarczyłem im rozrywki; chciałem uczynić ich lepszymi”.

Drugą wypowiedź przypisuje się Camille’owi Saint-Saënsowi, wybitnemu kompozytorowi francuskiemu, który pracował niegdyś jako organista w modnej części Paryża. Pewnego dnia ksiądz zaczął narzekać na to, że Saint-Saëns gra tylko „surową”, „ascetyczną” muzykę. Nalegał na niego, aby – jak powiedzielibyśmy teraz – „wyluzował”: „Monsieur Saint-Saëns, nasza wspólnota nie chce całej tej ciężkiej muzyki, którą pan ciągle wykonuje. To są biznesmeni z wyższej klasy średniej. Lubią rozrywkę. Wieczorami bawią się na wodewilach”. Saint-Saëns odpowiedział dość szorstko: „Monsieur le Curé, wtedy i tylko wtedy, kiedy ksiądz włączy wodewilowe dowcipy do swoich kazań, ja włączę muzykę wodewilową do mojego repertuaru”.

Autorem trzeciego cytatu nie jest muzyk, ale Evelyn Waugh, który pod koniec życia zapisał w swoim dzienniku: „Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do Kościoła, nie przyciągnęły mnie wspaniałe uroczystości, ale widok kapłana jako solidnego rzemieślnika [podkreślenie moje – RJS]. Miał do wykonania ważne zadanie, którego nie mógł wykonać nikt inny – tylko on”. W pewien sposób organista też jest rzemieślnikiem – a przynajmniej powinien nim być. Organista też ma do wykonania ważne zadanie, którego nie może wykonać nikt inny.

To, naturalnie, porównywanie rzeczy małych z wielkimi. Kościół Katolicki znakomicie poradziłby sobie bez organistów. Kościół Katolicki nie zdołałby przetrwać ani jednego dnia bez ważnie wyświęconych kapłanów.

Mozart nazywał organy „królem instrumentów”. Jak każdy inny król, mogą użyć swojej mocy do czynienia dobra, albo do czynienia zła. Albo, jak często bywa, mogą znaleźć się w rękach organisty, który w ogóle boi się użyć ich mocy.

Brytyjski pisarz z połowy dwudziestego wieku, który wspaniale się nazywał – Marmaduke P. Conway (z takim nazwiskiem powinien był obijać się z Bertie’em Woosterem w Drones Club, rozrzucając chleb) – powiedział kiedyś, że „organista jest muzycznym lekarzem pierwszego kontaktu”. Miał rację.

Jeżeli mi nie wierzycie, pomyślcie nad tym: większość organistów musi umieć grać bez przygotowania; większość organistów musi umieć improwizować; większość organistów musi umieć grać z pamięci. Większość organistów musi umieć transponować na poczekaniu. Wszyscy organiści muszą umieć ocenić w przeciągu kilku sekund jak długi jest dany utwór. Jeżeli trwa za długo i powoduje, że kapłan czeka, organiści muszą go skrócić (robiąc to tak, aby nie zabrzmiał jakby był skracany). Jeżeli, z drugiej strony, jest więcej czasu niż ktokolwiek mógł się spodziewać, organiści muszą umieć podjąć w ułamku sekundy decyzję, czy powtórzyć fragment wykonywanego utworu, czy zagrać kolejny. Jeżeli organy mają klawiaturę nożną, organista musi posługiwać się nogami niemal tak biegle, jak rękami.

Nie wspominając już o innych decyzjach, które musi podjąć organista: jakich rejestrów użyje, jak ich użyje, kiedy ich użyje; czy są wystarczająco głośne; czy barwa dźwięku jest odpowiednio miękka, pełna, jaskrawa i tak dalej. Pianista nigdy nie musi się o to martwić.

Żeby był organista, najpierw muszą być organy. Mogło ci się to wydawać oczywiste, ale jeżeli tak było – myliłeś się. Organy w kościołach katolickich mają najrozmaitszą budowę i rozmiary, od najbardziej majestatycznych arcydzieł, których nie powstydziłaby się Bazylika Świętego Piotra po wstrętne małe plastikowe ustrojstwa, znane w branży jako „pierdziołki” [burp boxes], które wydają takie dźwięki, że krematorium w Las Vegas nie przyjęłoby ich za bycie w zbyt złym guście.

Tak się składa, że często zachodzi odwrotnie proporcjonalna zależność między zamożnością parafii a jakością organów. Jedno z moich najmilszych wspomnień wiąże się z grą na naprawdę znakomitych organach kościelnych w Boże Narodzenie. Grałem na przedmieściach, o których piszą w prasie tylko wtedy, kiedy tamtejsze niesforne nastolatki zdecydują się wszcząć jakieś rozruchy. Z drugiej strony przychodzi mi na myśl kilka instrumentów na North Shore w Sydney [odpowiednik Park Avenue – RJS], którymi nie potraktowałbym nawet psa – są tak tanie i paskudne.

Tak jak spotykamy najrozmaitsze organy – tak spotykamy najrozmaitszych organistów. Na samym szczycie znajdują się organiści katedralni. Zasadniczo organista katedralny jest świetnie ustawiony. Przysługują mu te same prawa, co każdemu innemu kościelnemu biurokracie. Chorobowe, urlop wypoczynkowy, urlop okolicznościowy, urlop ze względu na stres – co tylko chcesz. Prawdopodobnie ma za dużo przywilejów. Dziś, kiedy wszystkie media wyją o „seksualnym wykorzystywaniu kleryków, seksualnym wykorzystywaniu kleryków, seksualnym wykorzystywaniu kleryków”, faktycznie łatwiej wydalić biskupa niż organistę, który gra w jego katedrze.

Ale organiści katedralni to zdecydowana mniejszość. Jeżeli przysługuje im zbyt wiele przywilejów, można uczciwie stwierdzić, że większości organistów niekatedralnych przysługuje zbyt mało.

Zwykła procedura jest taka, że osoba, która choć trochę potrafi grać na pianinie, zostaje zaangażowana do grania na organach. Nieważne, że te instrumenty są od siebie zupełnie inne. Nieważne, że grając na organach uderzasz w klawisze zupełnie inaczej niż grając na pianinie. Uderzenie w klawisz organowy (w przeciwieństwie do klawisza na pianinie) powoduje wydanie dźwięku takiej samej mocy, niezależnie od siły uderzenia. W praktyce nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, bo wiele osób staje się organistami po tym, jak było już swego rodzaju pianistami. To przykre, bo wzmacnia przekonanie, że organistami zostają nieudani pianiści.

To przykre także pod innym względem. Wielu organistów nie myśli o sobie jako o organistach i w rezultacie gra bez odpowiedniego wynagrodzenia. Obawiam się, że w tej kwestii stałem się absolutnie nieprzejednanym związkowcem-stalinowcem (Fredem Kite’em świata organów), bo tak się składa, że moim zdaniem organiści, którzy właściwie wykonują swój fach, zasługują na właściwą zapłatę. W końcu gdyby ksiądz zatrudnił hydraulika do naprawy toalety na plebanii, nie spodziewałby się, że hydraulik zrobi to za darmo. Gdyby zatrudnił dekarza do naprawy zniszczonego przez burzę dachu kościoła, nie spodziewałby się, że dekarz zrobi to za darmo. Dlaczego zatem wydaje się oburzające, że organista – który, jeśli potrafi grać, uczył się tego przez lata – powinien otrzymać zapłatę za pracę, którą on wykonał?

Mogłoby się wydawać, że krytykuję kapłanów, ale tak nie jest. Uważam, że są bardzo rozsądni jeśli chodzi o właściwą zapłatę za grę na organach. Kłopoty z tym zdaje się mieć raczej pewna grupa bogatych świeckich, którzy z arogancją stwierdzają, że „powinieneś grać dla chwały Bożej” albo coś w tym rodzaju. No cóż, kiedy hydraulicy i dekarze zaczną dokonywać napraw bez wynagrodzenia, dla chwały Bożej, wtedy zacznę czuć się winny, że płacą mi za granie na organach. Ale nie wcześniej.

Ksiądz jest zazwyczaj sprzymierzeńcem organisty. Księża bardzo często mają głęboką wiedzę muzyczną (którą niezmiennie tracą, kiedy zostają biskupami). Jeżeli kapłan wie, jakiej muzyki chce i jest gotów naciskać, aby właśnie ją wykonywano, organista ma znacznie łatwiejsze zadanie. Idealnie byłoby, gdyby ksiądz wydał dyspozycje z dużym wyprzedzeniem. Dobrze, jeśli kapłan może spotkać się z organistą dużo wcześniej i powiedzieć mu: „Proszę zagrać muzykę rodzaju X w Niedzielę Gaudete. Proszę zagrać muzykę rodzaju Y na Zesłanie Ducha Świętego. Proszę zagrać muzykę rodzaju Z w Niedzielę Trójcy Świętej. Co z twojego repertuaru pasowałoby na te okazje?”. I tak dalej. Jeśli kapłan jest przygotowany, żeby dawać wskazówki, organista może osiągnąć prawie wszystko. Jeśli kapłan nie jest przygotowany, żeby dawać wskazówki, organista nie osiągnie absolutnie nic.

Mówiąc o organistach, mówimy też o chórach kościelnych. Czasami wymaga się od organisty, aby kierował chórem. To poważny błąd – to jakby prowadzić samochód, jednocześnie usiłując kierować ruchem. Znacznie lepiej, jeśli chór ma swojego własnego kierownika.

Jeżeli chór ma własnego kierownika, on lub ona – bardzo często ona – musi umieć kierować zarówno organistą jak i śpiewakami. Inaczej mówiąc, ostatnie słowo powinno należeć do kierownika chóru. Organista może w sposób uprawniony udzielać mu rad, ale nigdy nie powinien myśleć o zwracaniu na siebie uwagi, ani tym bardziej o próbach podkopania jego autorytetu.

W tym miejscu sensowne jest przedstawić listę sześciu priorytetów, którymi powinni kierować się kościelni muzycy:

1. Bóg.
2. Kapłan.
3. Muzyka.
4. Chór.
5. Zbudowanie parafian.
6. Usatysfakcjonowanie parafian (opcjonalnie).

No dobrze – powiedzmy, że masz już chór, kierownika chóru i organistę. Co dalej?

No cóż, wydaje się, że nadszedł właściwy moment, aby sformułować Stove’a Trzy Prawa Chórów Kościelnych:

1. Mniejszy jest lepszy niż większy.
2. Młodszy jest lepszy niż starszy.
3. Prosty repertuar jest lepszy niż skomplikowany.

Dużo lepiej mieć w chórze tylko czterech śpiewaków – sopran, alt, tenor, bas – jeżeli ten kwartet ma, czego potrzeba. Szczęśliwie, w moim kościele (parafia św. Alojzego w podmiejskiej dzielnicy Caulfield w Melbourne) śpiewacy naprawdę mają, czego potrzeba. Jest ich tylko czwórka, ale śpiewają tak, że ciarki chodzą po plecach. Mogłoby się zdawać, że ci śpiewacy potrafią być naprawdę głośni – ale, jeśli zachodzi potrzeba, są przerażająco głośni, bo są tak skoncentrowani. Z drugiej strony, jeśli trzeba śpiewać delikatnie, też to potrafią. Ale nawet kiedy śpiewają delikatnie, mają w rezerwie tyle mocy, że słychać ją w każdej części kościoła. Znów – to dlatego, że są tak skoncentrowani.

Ich zaletę stanowi też to, że są stosunkowo młodzi. Niestety – i naprawdę nie da się tego ująć w uprzejmych słowach – w wielu chórach słyszymy głosy, które przekroczyły już termin przydatności do użycia. Żaden głos nie trwa wiecznie; niektórzy śpiewacy potrafią zaakceptować ten fakt z godnością; ale z drugiej strony mamy tych, którzy nie potrafią przyznać przez samymi sobą, że może nadszedł już czas, aby dać sobie spokój.

Jeżeli masz w twoim chórze ramola, który podczas prób nieustannie nawija o tym, jak świetnie śpiewał wysokie partie solowe na Kongresie Eucharystycznym w Adelajdzie w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym, dobrze byłoby pomyśleć o grzecznym, ale stanowczym rozstaniu. Skłonności do określania żeńskiej części chóru mianem „laseczek” to też zły omen.

Chórzysta, który źle śpiewa, z dużym prawdopodobieństwiem jest też częściowo głuchy. W chórze naprawdę nie potrzeba częściowo głuchych ludzi. Dobre śpiewanie w chórze polega w osiemdziesięciu procentach na słuchaniu, a w dwudziestu na śpiewaniu. Chórzysta powinien słyszeć nie tylko swoją partię; powinien również słyszeć inne. Jeżeli nie słyszy tego, co robią pozostali śpiewacy, nigdy nie będzie w stanie śpiewać z nimi w harmonii. Jeżeli nie będzie w stanie śpiewać z nimi w harmonii, prawdopodobnie ich zagłuszy. W każdym razie muzyczna harmonia zostanie zakłócona.

Jeszcze inny problem, który ma wiele chórów, to nawyk brania się za repertuar, który w rzeczywistości jest dla nich za trudny. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego to robią. Jedna z najpopularniejszych opraw muzycznych Mszy – niewątpliwie z tego prostego powodu, że była w sprzedaży przez lata – jest jednocześnie jedną z najtrudniejszych do zaśpiewania. To Msza O Quam Gloriosum Tomása Luisa de Victorii, szesnastowiecznego kompozytora hiszpańskiego. Dziesiątki chórów kościelnych w świecie anglojęzycznym czują się zobligowane, aby spróbować tej Mszy – chciałbym umieć pojąć, dlaczego to robią. Partia tenora jest tak nieznośnie wysoka, że wznosi się aż do stratosfery. Nie da się udanie transponować całego utworu w dół, aby ułatwić zadanie tenorowi, bo ten zabieg obniża już niską partię altu, spychając ją pod posadzkę. Wynikiem jest zwykle chaos.

Znacznie lepiej wykonać prosty utwór dobrze, niż skomplikowany – źle. Wiele chórów, które nieudolnie wywrzaskują oprawy muzyczne Mszy, takie jak ta Victorii, brzmiałoby bardzo dobrze, gdyby na przykład zaśpiewało nieskomplikowany hymn na cztery głosy podczas Komunii – albo z bardzo cichym towarzyszeniem organów, albo zupełnie bez akompaniamentu. Mnóstwo nieobjętych prawem autorskim utworów tego rodzaju można znaleźć w internecie. (Szkoda, że nie mieliśmy tego źródła, kiedy byłem młody.) Te proste utwory także o wiele łatwiej przećwiczyć.

A propos prób: dobrze byłoby pozbyć się zbyt częstego nawyku przeprowadzania ich na chwilę przed Mszą. To chyba nigdy nie działa – o ile nie ma w chórze naprawdę wybitnych śpiewaków. Członkowie chóru, którzy spędzili cały tydzień na naruszaniu całego Dekalogu, raptem wybiorą ten właśnie moment, żeby pójść do spowiedzi i po prostu znikną. Ci, którzy zostaną na próbie, zaczną śpiewać zbyt głośno, żeby zastąpić nieobecnych. Podczas samej Mszy ich głosy będą już prawdopodobnie zdarte. Lepiej zrobić próbę dzień wcześniej niż uczestniczyć w szaleńczym mętliku w niedzielę rano.

Jeśli chór ma dużo szczęścia, może mieć coś do powiedzenia w sprawie miejsca, w którym będzie stał podczas Mszy. Najlepiej umieścić chór i organistę z boku kościoła. Bezdyskusyjnie najgorszym miejscem jest, niestety, to, w którym umieszcza się ich najczęściej – z tyłu.

Ma to dwie wady. Po pierwsze: odległość od ołtarza – szczególnie w dużym kościele – powoduje, że chórzystom i organiście trudniej dostrzec, co robi kapłan. A jego czynności dostarczają różnego rodzaju podpowiedzi, które chór i organista powinni widzieć. Po drugie: chór, którego wierni nie widzą, nie będzie tak zdyscyplinowany jak ten, który są w stanie zobaczyć. Jeżeli chórzyści wiedzą, że oczy wiernych będą na nich skierowane, dużo mniejsze szanse, że coś popsują.

Ustaw ich z tyłu i nie ma granic tego, co mogą osiągnąć chórowi wichrzyciele. Byłem obecny przy tym, jak pewien tenor po prostu opuścił chór w trakcie Mszy – najwyraźniej obawiał się, że stojąc w pobliżu sopranów i altów, nabawi się jakiejś paskudnej choroby. Byłem obecny nawet przy tym, jak chór został zinfiltrowany przez pewnego politycznego ekstremistę.

O takich sytuacjach podręczniki nie piszą. Ten konkretny opryszek... no cóż, chyba nie powinienem nazywać go „neonazistą” – powiedzmy tyle: był karany za stosowanie przemocy wobec Azjatów podczas marszów protestacyjnych, publicznie zaprzeczał, że Holocaust kiedykolwiek miał miejsce i mówiono o tym, że został wyrzucony z innego kościoła za to, że nie potrafił powstrzymać się od wykonywania hitlerowskich pozdrowień. W każdym razie, nie dało się go utrzymać w ryzach.

Jeżeli znudziło go śpiewanie i nabrał ochoty, żeby zagrać na organach, siłą torował sobie drogę do instrumentu. Umiał grać tylko jeden utwór, więc nie było to specjalnie przyjemne. Usiłował też grać na organach w czasie Wielkiego Postu, czego organistom robić nie wolno – przynajmniej na Mszy Świętej Trydenckiej.

Bardzo go denerwowało, że w naszym chórze sopran nie był biały. Ale tym, co naprawdę wkurzało tego faceta, był nieszkodliwy (biały) bas. Mój ojciec chrzestny próbował przemówić opryszkowi do rozumu, na co ten chwycił go i zagroził pobiciem. Był tak rozjuszony, że potrzeba było dwóch silnych ludzi, aby zdjąć go z mojego ojca chrzestnego. Zwracam uwagę, że to wszystko działo się w trakcie Mszy. Grałem w tym czasie na organach. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie zdołałem w żaden sposób interweniować.

W takich przypadkach można zrobić tylko jedno. Mówisz kapłanowi, co się stało i masz nadzieję wbrew nadziei, że ma na tyle silny kręgosłup, aby bez ogródek powiedzieć zbirowi, co powinien zrobić. Obawiam się, że ten ksiądz tego nie zrobił. Nie jestem pewien dlaczego, ale nie zrobił. Jeżeli mimo kilku prób nie potrafisz spowodować, żeby ksiądz zareagował, możesz zrobić tylko jedną rzecz. Złożyć dymisję.

Z książek o muzyce nie da się nauczyć wszystkiego. Kiedy chodzi o zwykłą kontrolę nad tłumem, dobry podręcznik zarządzania może przydać się bardziej niż wszystkie teksty muzykologiczne na świecie. Podręcznik, który mogę polecić to If You Don’t Make Waves, You’ll Drown: Ten Hard Charging Strategies for Leading in Politically Correct Times amerykańskiego autora, Dave’a Andersona.

Dave Anderson niestannie podkreśla, że – jeżeli chcesz przewodzić – nie możesz martwić się tym, czy jesteś kochany. Więcej chórów zniszczono wskutek serdecznego koleżeńskiego poklepywania się po plecach niż wskutek zwięzłej formy kurtuazji, którą organiści i kierownicy chórów powinni kultywować.

I, oczywiście, nie można dopuścić by kiedykolwiek nawet szeptano o tym, że organista albo kierownik chóru traktuje jakiegoś chórzystę lub chórzystkę w uprzywilejowany sposób, ponieważ ma wobec niego lub niej miłosne plany. Jeśli o tym się szepcze, już po wszystkim. Preferencyjne traktowanie mogło być czymś zupełnie niewinnym. Nieważne. To zbyt duże ryzyko, szczególnie dziś, kiedy ludzie cierpią na obsesję procesowania się.

Ogólnie rzecz biorąc, być może nakreśliłem obraz życia kościelnego organisty w dość ponurych barwach. Dlaczego zatem wciąż z tego życia nie rezygnuję?

Z kilku powodów.

Zarobki są całkiem niezłe – to jedna z przyczyn. Jak już przy tym jesteśmy, chciałbym wygłosić parę słów pochwały pod adresem gangsterstwa. Grałem kiedyś w Sydney na ślubie, w którym uczestniczyli – mam bardzo dobre powody, żeby tak sądzić – członkowie chińskiej triady. Wszędzie limuzyny. Najbardziej wyszukane kompozycje kwiatowe, jakie widziałem w życiu. Cała oprawa świadcząca o konserwatyzmie, który nieodmiennie cechuje przestępczość zorganizowaną. Po zakończeniu ceremonii zrobiłem to, co zwykle. Odszukałem ojca panny młodej, który zazwyczaj zajmuje się honorariami. Ten ojciec był wcieleniem uprzejmości. „Ile chcesz?” – zapytał z akcentem znanym z filmu Fiendish Plot of Dr. Fu Man Chu. „Honorarium wynosi zwykle sto dolarów”. „OK” – odpowiedział. Wyciągnął najgrubszy zwitek studolarówek, jaki widziałem w życiu, i wyciągnął setkę z takim spokojem, jakby najzwyczajniej w świecie gasił papierosa. Myślę, że gdybym zamiast o sto dolarów poprosił go o tysiąc, też by mi dał bez mrugnięcia okiem.

Ale satysfakcję przynoszą też inne rzeczy. Tak wielu wspaniałych kompozytorów było ozdobą tradycji organowej: od Girolama Frescobaldiego, Dietricha Buxtehudego, Bacha i Haendla, przez Mendelssohna, Francka, Louisa Vierne’a (Francuza z początków dwudziestego wieku) i Charlesa Tournemire’a, do Oliviera Messiaena i Paula Hindemitha – lista się nie kończy. Ani przez moment nie jest nudno.

Dobra gra na organach pozwala na elokwencję, której nie da się osiągnąć w mowie. Rozpocząłem od anegdoty muzycznej i chciałbym zakończyć anegdotą.

Anton Bruckner – który łączył geniusz kompozytora z geniuszem organisty – komentując otrzymaną w dość późnym wieku nagrodę, powiedział: „Nie wiem, jak wyrazić wam podziękowanie. Ale gdyby były tu organy, wiedziałbym”. Niektórzy z nas, organistów, mają to samo odczucie.


Artykuł jest zredagowaną wersją przemówienia wygłoszonego 21 kwietnia 2007 r. na Campion College w Sydney dla Australian Fellowship of Catholic Scholars.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
R.J. Stove, Confessions of an Australian Organist, http://www.takimag.com/site/article/confessions_of_an_australian_organist/

Confessions of an Australian Organist opublikowano na stronie Taki’s Top Drawer (http://www.takimag.com/) 8 sierpnia 2007 r.

Tekst przemówienia (opublikowanego pod tytułem: ‘I Wish You’d Play Something Beautiful’: Confessions of an Organist„Szkoda, że nie zagrałeś czegoś ładnego” – Wyznania organisty) w wersji pdf jest dostępny tutaj:
http://www.fcsaustralia.org/2007_Conference/ConfessionsOfAnOrganist_RobStove.pdf





2007/08/14

Quote: Militarism vs. Courage

"Now, Mr. Kipling is certainly wrong in his worship of militarism, but his opponents are, generally speaking, quite as wrong as he. The evil of militarism is not that it shows certain men to be fierce and haughty and excessively warlike. The evil of militarism is that it shows most men to be tame and timid and excessively peaceable. The professional soldier gains more and more power as the general courage of a community declines. Thus the Pretorian guard became more and more important in Rome as Rome became more and more luxurious and feeble. The military man gains the civil power in proportion as the civilian loses the military virtues. And as it was in ancient Rome so it is in contemporary Europe. There never was a time when nations were more militarist. There never was a time when men were less brave. All ages and all epics have sung of arms and the man; but we have effected simultaneously the deterioration of the man and the fantastic perfection of the arms. Militarism demonstrated the decadence of Rome, and it demonstrates the decadence of Prussia.

And unconsciously Mr. Kipling has proved this, and proved it admirably. For in so far as his work is earnestly understood the military trade does not by any means emerge as the most important or attractive. He has not written so well about soldiers as he has about railway men or bridge builders, or even journalists. The fact is that what attracts Mr. Kipling to militarism is not the idea of courage, but the idea of discipline. There was far more courage to the square mile in the Middle Ages, when no king had a standing army, but every man had a bow or sword. But the fascination of the standing army upon Mr. Kipling is not courage, which scarcely interests him, but discipline, which is, when all is said and done, his primary theme. The modern army is not a miracle of courage; it has not enough opportunities, owing to the cowardice of everybody else. But it is really a miracle of organization, and that is the truly Kiplingite ideal. Kipling's subject is not that valour which properly belongs to war, but that interdependence and efficiency which belongs quite as much to engineers, or sailors, or mules, or railway engines. And thus it is that when he writes of engineers, or sailors, or mules, or steam-engines, he writes at his best. The real poetry, the 'true romance' which Mr. Kipling has taught, is the romance of the division of labour and the discipline of all the trades. He sings the arts of peace much more accurately than the arts of war. And his main contention is vital and valuable. Everything is military in the sense that everything depends upon obedience. There is no perfectly epicurean corner; there is no perfectly irresponsible place. Everywhere men have made the way for us with sweat and submission. We may fling ourselves into a hammock in a fit of divine carelessness. But we are glad that the net-maker did not make the hammock in a fit of divine carelessness. We may jump upon a child's rocking-horse for a joke. But we are glad that the carpenter did not leave the legs of it unglued for a joke. So far from having merely preached that a soldier cleaning his side-arm is to be adored because he is military, Kipling at his best and clearest has preached that the baker baking loaves and the tailor cutting coats is as military as anybody."

Gilbert Keith Chesteron, Heretics, chapter III: On Mr. Rudyard Kipling and Making the World Small




2007/08/10

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Zaproszenie do Wolności – Jak uwolnić »Wewnętrznego Libertarianina« w każdym z nas”

Czy kiedykolwiek przydarzyło ci się coś takiego? Rozmawiasz z kimś o wolności i mówisz coś w rodzaju:

– Rząd nie powinien opiekować się biednymi.

Dostajesz taką odpowiedź:

– Tak? Kto w takim razie opiekowałby się biednymi?

– Ależ to proste – odpowiadasz. – Będzie więcej organizacji charytatywnych i szans na znalezienie pracy; każdego obchodzą biedni, bo każdy zadaje to samo pytanie o ich los, a poza tym rząd i tak wcale im nie pomaga itd. itp.

W miarę jak odpowiadasz, osoba słuchająca twoich mądrych uwag zadaje coraz to nowe sceptyczne pytania, aż w końcu musisz udowadniać sens wszystkiego – od standardu złota do kwestii pozbycia się płacy minimalnej...

Pisałem już, jak tego uniknąć, w artykule Forget the Argument From Efficiency, ale chciałbym zaproponować jeszcze inne rozwiązanie problemu, jak bronić wolności w obliczu sceptycyzmu.

Uważam, że Prywatne Agencje Arbitrażowe [Dispute Resolution Organizations (DROs) – dosłownie: Organizacje do Rozwiązywania Sporów] mogłyby zastąpić rząd w podstawowych dziedzinach jego działalności. Ta idea często spotyka się z zarzutem, że PAA po prostu staną się mini-rządami. Pewien rozmówca wysunął taki argument:

– Ale PAA zmusiłyby mnie do noszenia przy sobie dowodu tożsamości [ID card – można tłumaczyć też jako „dowód osobisty”] – dokładnie tak jak rząd!

Wszystkie zwyczajowe odpowiedzi miałem już gotowe, ale spróbowałem innego podejścia. Po prostu odpowiedziałem:

– To świetne postawienie problemu! Spróbujmy odpowiedzieć w ten sposób: jeżeli ty jesteś Prywatną Agencją Arbitrażową i chcesz, żebym został twoim klientem, a ja mówię ci, że nienawidzę dowodów tożsamości, jak mógłbyś rozwiązać mój problem?

Nastąpiła przerwa. Umysł zaczął pracować. – No cóż, może nie musiałbyś nosić ze sobą dowodu tożsamości per se... Moglibyśmy użyć odcisków palców, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Albo skanów siatkówki oka. Albo identyfikacji głosowej.

– A gdybym powiedział, że tych rzeczy też nie znoszę? Albo gdyby były za drogie?

– No nie wiem – odpowiedział mój były przeciwnik. – Myślę, że, gdybyś coś kupował, za dowód tożsamości mogłaby posłużyć karta kredytowa. Albo inna karta płatnicza. Hmm. A może musiałbyś zarejestrować wszystko, co kupujesz, żeby dostać gwarancję, żeby...

Przysięgam – mówił jeszcze bez przerwy przez pięć minut, ze zmarszczoną brwią, z zapałem wymyślając wszystkie sposoby, w które PAA unikają zmuszania klientów do noszenia dowodów tożsamości.

Zapomniał tylko o jednym rozwiązaniu. I nie mogłem się oprzeć...

– Ale powiedz mi, dlaczego Prywatne Agencje Arbitrażowe miałyby w ogóle chcieć, żebyś nosił przy sobie dowód tożsamości?

– Bo to by się im bardziej opłacało.

– Jasne, ale jak spowodowaliby, żeby tobie się to opłacało?

– Hmm?

– Skoro oni chcą, żebyś ty nosił przy sobie dowód tożsamości, jak cię do tego skłonią?

Brew mojego rozmówcy znów się zmarszczyła. Ludziom tak trudno myśleć „bezpaństwowo”...

– Zachęcając mnie?

– Pewnie tak. Jak mogliby to zrobić?

Brew zmarszczyła się jeszcze bardziej. – Może tak jak w kawiarenkach, gdzie za pięć zamówionych kaw dają mi za darmo szóstą? Albo tak jak z milami lotniczymi. Albo tak jak z punktami na stacjach benzynowych. Albo jak w sklepach komputerowych – jak płacisz gotówką, to obniżają trochę cenę...

I znowu mówił przez kolejnych kilka minut. Ale nagle przerwał. – Ale co, jeżeli Prywatnym Agencjom Arbitrażowym nie będzie opłacało się dawać mi rabatów za noszenie dowodu tożsamości?

– Pomyślmy: co ten fakt mówiłby nam o dowodach tożsamości?

– Że... że wcale nie mają takiej wielkiej wartości.

I tu go miałem! Zamiast żebym sam okopywał się na stanowisku obrońcy wolności, wspólnie badaliśmy temat, a mój rozmówca podawał dziesiątki rozwiązań.

I to była świetna zabawa!

Opuściłem go, nie stwierdzając jednego oczywistego faktu, chociaż nie było to łatwe! Oczywisty fakt był taki: spójrz, ile kreatywnego myślenia uwalnia się przy braku państwowego przymusu!

Więc kiedy następnym razem będziesz rozmawiał ze sceptykiem o wolności, spróbujcie zamienić się rolami. Możesz być zdziwiony, jak szybko znajdziecie się po tej samej stronie.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, Inviting Freedom: Releasing Everyone's ‘Inner Libertarian’, http://freedomain.blogspot.com/2006/06/inviting-freedom-releasing-everyones.html

Inviting Freedom: Releasing Everyone's ‘Inner Libertarian’ opublikowano po raz pierwszy 7 czerwca 2006 r.




2007/08/06

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Broń w pokoju (Część 2) – Subordynacja to nie wolność”

Na początek chciałbym podziękować wszystkim, którzy podzielili się ze mną swoimi przemyśleniami na temat mojego ostatniego artykułu Broń w pokoju. Reakcje można podzielić z grubsza na dwie kategorie:

„Świetny artykuł!”

i

„Jesteś wariatem!”

Naturalnie, nie mam zamiaru kłócić się z pierwszą oceną; przyjrzyjmy się zatem zarzutom wysuwanym przez autorów drugiej.

Ogólnie rzecz biorąc, kwestionowano moją poczytalność, bo wielu ludzi uważało, że według mojego poglądu, kiedy ktoś łamie prawo, rząd natychmiast go rozstrzeliwuje. W moim świecie – jak się zdaje – w chwili, gdy nieznacznie przekroczysz na drodze prędkość, kule wystrzelone przez państwowych snajperów rozrywają ci czaszkę.

Oczywiście, wskutek tego Ziemia stałaby się w większej części bezludna. Chciałbym zatem wyjaśnić moje stanowisko dotyczące zależności między łamaniem prawa a agresją ze strony państwa.

Jeżeli nie złożysz zeznania podatkowego, nie zawloką cię od razu przed niesprawiedliwy sąd i nie rozstrzelają po szybkim stalinowskim procesie. To trochę potrwa. ; ) Raczej dostaniesz list – zazwyczaj dosyć uprzejmy – z pytaniem, czy jest jakiś problem. Jeżeli nie odpowiesz na ten list, właściwie nic się nie stanie.

Przynajmniej przez pewien czas.

Jeżeli po raz kolejny nie złożysz zeznania podatkowego, możesz dostać następny list. Albo i nie. Władze podatkowe czasami zostawiają cię w spokoju przez kilka lat, żeby wzmocnić swoje późniejsze oskarżenie, wskazując na to, że rozmyślnie uchylasz się od płacenia podatków.

Jednak w końcu nadejdzie dzień, w którym dostaniesz już nie tak uprzejmy list. W tym liście powiedzą ci, żebyś złożył swoje zeznanie podatkowe albo liczył się z konsekwencjami – te konsekwencje to już na pewno nie będzie kolejny list. Jeżeli nadal nie złożysz zeznania podatkowego, otrzymasz kolejny list, zawierający szczegółowy opis działań, które zostaną przeciw tobie podjęte, jeżeli nie złożysz zeznania bezzwłocznie. Jeżeli wciąż będziesz postępował podobnie jak wcześniej, dostaniesz następny list – zdecydowanie nie-uprzejmy – z datą rozprawy sądowej i spisem kar, które zostaną ci wymierzone, jeśli zostaniesz uznany winnym uchylania się od podatków. Na początku będą to głównie kary finansowe – zaległe podatki, grzywny itd. Jeżeli stawisz się przed sądem, uznają cię za winnego i nałożą wysokie kary finansowe. Jeżeli ich nie zapłacisz albo w ogóle nie pojawisz się w sądzie – wcześniej czy później przyjdzie po ciebie policja, żeby cię aresztować.

Kiedy policja przyjdzie, żeby cię aresztować, będziesz się mocno obawiał działania w samoobronie, mimo że działania policji to po prostu bezprawne najście na dom. Kiedy funkcjonariusze wyłamią drzwi wejściowe, a ty wyciągniesz pistolet, żeby się bronić, z dużym prawdopodobieństwem zostaniesz zastrzelony. Nawet jeśli nie zostaniesz zastrzelony, twój pobyt w więzieniu znacznie się przedłuży, bo nie tylko uchylałeś się od płacenia podatków, ale także groziłeś policjantom.

Jeżeli spróbujesz uciec z policyjnego aresztu – albo (później) z więzienia – z dużym prawdopodobieństwem zostaniesz zastrzelony, a z pewnością dostaniesz surową karę. Jeżeli po zakończeniu odbywania kary wciąż będziesz powstrzymywał się od płacenia podatków, prawdopodobnie spędzisz resztę swojego życia w więzieniu. (Nie musimy wchodzić w okropne szczegóły tego, co dzieje się w więzieniu – powiedzmy tylko tyle: po spędzeniu tam pierwszej nocy możesz spojrzeć świeżym okiem na sądowe ofiary „wojny z terroryzmem”.)

Fakt, że między złamaniem prawa a poniesieniem surowej kary mogą upłynąć miesiące lub lata – w połączeniu z tym, że większość ludzi jest posłusznych państwu i nie ściąga na siebie takich kar – często wprowadza ludzi w błąd co do prawdziwej natury społeczeństwa, w którym żyją.

Weźmy analogiczny przykład – spójrzmy na instytucję niewolnictwa. Większość niewolników nie próbowała uciekać, ani dokonywać agresji wobec swoich panów. Jeżeli ciężko pracowali i przestrzegali zasad, istniało małe prawdopodobieństwo, że zostaną pobici albo pozbawieni jedzenia (chociaż gwałt to już osobna kwestia). Innymi słowy, niewolnik mógł przeżyć większość swojego życia bez doświadczania bezpośredniej agresji. Czy to znaczy, że niewolnictwo nie było wymuszane przemocą? Oczywiście, że nie! Podporządkowanie się przemocy tylko ją maskuje, ale nie eliminuje.

Weźmy inny przykład. Większość ludzi raczej oddałaby portfel grożącemu im bronią [at gunpoint – dosłownie: „trzymającemu ich na muszce”] napastnikowi niż ryzykowała, że zostanie zastrzelona. W większości napadów nie dochodzi do użycia przemocy – tylko do groźby użycia przemocy. Czy uważamy, że nie mamy do czynienia z przemocą, dopóki ktoś rzeczywiście nie zostanie zastrzelony? Jeżeli podchodzi do ciebie jakiś człowiek i sugeruje, że – jeśli nie zapłacisz mu haraczu za „ochronę” – twój dom w pewnej chwili może zostać spalony, czy nie jest to niemoralne zastraszanie?

Niektórzy czytelnicy poczuli się zdezorientowani uwagami na temat szkół państwowych. Zrozumieli moją argumentację w sprawie wojny w Iraku – nie można mówić, że mam prawo sprzeciwiać się wojnie, jeżeli jestem zmuszony do jej finansowania – ale nie potrafili połączyć tego z kwestią szkół państwowych. Pozwólcie, że wyjaśnię. Jeżeli nie płacisz podatków, które idą na szkoły państwowe, następuje ta sama sekwencja zdarzeń, które rozpoczynają się od listu, a kończą na zastrzeleniu ciebie albo wpakowaniu do raju gwałcicieli, jakim jest państwowe więzienie. Ani jeden aspekt finansowania i działalności państwa nie dzieje się poza obszarem przemocy. Nawet Rezerwa Federalna opiera się na przemocy. Jeżeli spróbujesz robić to, co ona, czyli fałszować pieniądze albo stworzysz własną walutę... No cóż, wiesz, co się wtedy dzieje.

Absolutnie rozumiem, że wielu ludzi czuje się bardzo zaniepokojonych prostą prawdą o wszechogarniającej przemocy państwa – i mają zupełną rację! Z chwilą gdy zrozumiesz tę fundamentalną prawdę, twoje życie bezpowrotnie się zmieni. Nie będzie cię już nęciło, żeby opierać swoje argumenty na nużących i skomplikowanych abstrakcjach. Kiedy będziesz rozmawiał z ludźmi o wolności, przejdziesz do sedna sprawy bardzo szybko. Wywrze to ogromny wpływ na wszystkie relacje w twoim życiu. Szybko odkryjesz prawdziwą naturę moralną ludzi wokół ciebie – to może okazać się dosyć szokujące. Więc absolutnie rozumiem ludzi, którzy wahają się, czy przyjąć prawdę o państwowej przemocy. Rozumiem też, dlaczego wolą przyklejać mi etykietkę „ekstremisty” niż samodzielnie i z innymi zacząć poznawać rzeczywistość państwowej przemocy.

Jest też, oczywiście, empiryczna metoda sprawdzenia, czy „broń w pokoju” rzeczywiście istnieje. Jest naprawdę bardzo prosta, chociaż zdecydowanie jej nie polecam.

Przestań przestrzegać prawa.

Jeżeli masz rację [tzn. jeżeli państwowa przemoc nie istnieje], oszczędzasz olbrzymie ilości czasu i pieniędzy. Jednak jeżeli ja mam rację, możemy cię już nigdy nie zobaczyć – co byłoby prawdziwą tragedią, bo każdy libertarianin jest na wagę złota!

Jeśli jednak wahasz się, czy naruszać prawo państwowe, ważne, abyś zadał sobie pytanie „Dlaczego [się waham]?”. Jeżeli jesteś ze sobą szczery, odkryjesz, tak jak ja, że drżysz ze strachu przed państwową przemocą [guns of the state – dosłownie: „państwową bronią” albo „państwowymi mordercami”], a poniżenie wynikające z faktu, że ktoś przez całe życie wydaje ci rozkazy, jest niemal nie do zniesienia.

Rozwiązanie problemu poniżenia wynikającego z przymusowej subordynacji polega na odrzuceniu państwowej przemocy, a nie wyobrażaniu sobie, że zniknie ona, kiedy się jej podporządkujemy. Nie mamy takiej magicznej mocy. Musimy stanąć w obliczu tej prawdy, że żyjemy pod rządami przemocy. Fakt, że nie zostałeś jeszcze aresztowany, nie oznacza, że jesteś wolny.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, The Gun in the Room Part 2: Compliance is not Freedom, http://freedomain.blogspot.com/2006/11/gun-in-room-part-2-part-1-below.html

The Gun in the Room Part 2: Compliance is not Freedom opublikowano po raz pierwszy 21 listopada 2006 r.

Tłumaczenie pierwszej części The Gun in the Room można przeczytać tutaj:
http://luke7777777.blogspot.com/2007/08/tumaczenie-stefan-molyneux-bro-w-pokoju.html





2007/08/05

Tłumaczenie: Stefan Molyneux „Broń w pokoju”

„Odłóż broń, to porozmawiamy.”

Jednym z najtrudniejszych – i najbardziej koniecznych – wyzwań, przed jakimi stają libertarianie jest ciągła potrzeba wskazywania na „broń w pokoju”. W debatach politycznych może być ciężko przebić się przez niekończące się puste, abstrakcyjne stwierdzenia, które mają ukryć podstawowy fakt: rząd używa broni, aby zmusić ludzi do robienia tego, czego nie chcą robić i powstrzymać ich od robienia tego, co robić chcą. Kiedy słucham nie-libertarian, często żałuję, że nie mam „parasola chroniącego przed eufemizmami”, aby zabezpieczyć się przed nieustającą obłudną mżawką słów i zwrotów służących do zakamuflowania prozaicznej prawdy o stosowanej przez państwo przemocy. Bez przerwy słyszymy nonsensy na temat „dobra społecznego”, „redystrybucji dochodu”, „wykształcenia dzieci” i tak dalej – niekończące się próby ukrycia nagiej lufy państwowej broni w górze przesłodzonych metafor.

Ciągłe przypominanie ludziom, że państwo to nic innego jak instytucja oparta na przemocy, to nużące, ale konieczne zadanie. Gdy ktoś mówi o „państwie opiekuńczym, które pomaga biednym”, musimy wskazać na broń w pokoju. Gdy ktoś sprzeciwia się dekryminalizacji marihuany, musimy wskazać na broń w pokoju. Gdy ktoś wspiera redukcję podatków, musimy wskazać na broń w pokoju – nawet jeśli jedną z kul wyjęto z magazynka.

Tak wielka część języka politycznego została stworzona dla ukrycia prostej rzeczywistości państwowej przemocy, że libertarianie muszą czasem brzmieć jak zdarta płyta. Musimy jednak bez ustanku obnażać fałsz tych eufemizmów, aby ujawnić powszechnie usankcjonowaną brutalność stojącą u podstaw niektórych najsilniej zakorzenionych instytucji społecznych.

Uczestniczyłem niedawno wraz z pewną kobietą w debacie na temat szkół państwowych. Naturalnie, zaczęła podawać jeden za drugim powody, dla których szkoły państwowe są pożyteczne, jak wspaniałe dla ubogich dzieci, jak istotne dla stabilności społecznej itd., itp. O każdym z tych stwierdzeń – i o wielu innych – moglibyśmy dyskutować godzinami; każde z nich wymagałoby też szerokich badań i skomplikowanej analizy filozoficznej. Ale tak naprawdę nie potrzebowaliśmy żadnej z tych rzeczy – wszystko, co musiałem robić, to niestrudzenie powtarzać:

„Nie chodzi o to, czy szkoły państwowe są dobre czy złe, ale o to, czy wolno mi nie zgodzić się z tobą i nie zostać za to rozstrzelanym.”

Debaty polityczne w większości naprawdę tak proste. Ludzie nie używają przemocy, kiedy dyskutują na temat tego, która restauracja jest najlepsza, ponieważ rząd nie narzuca wszystkim jednego tylko lokalu – i nie rozstrzeliwuje tych, którzy otwierają konkurencyjne restauracje. Prawda jest taka, że absolutnie nie obchodziły mnie poglądy tej kobiety na kwestię edukacji – tak jak jej absolutnie nie obchodziły moje – ale musieliśmy debatować, ponieważ nie wolno nam posiadać odmiennych poglądów bez ryzyka, że jedno z nas zostanie rozstrzelane. To była istota sprawy i jak długo nie uznaliśmy tego faktu, tak długo nasza dyskusja nie prowadziła do niczego.

Oto inny przykład. Słuchacz mojego Freedomain Radio zamieścił na forum dyskusyjnym komentarz następującej treści:

„Jeżeli mówisz, że »Rząd A nie działa«, to tak naprawdę mówisz, że widzisz jakiegoś rodzaju braki we współdziałaniu jednostek w społeczeństwie. Wiele wątków na tym forum odnosi się do prawdziwej dyskusji. Wszystkie kontrargumenty tego wątku skupiają się na temacie rząd kontra społeczeństwo wolnorynkowe. Zasady definiujące, czym jest wolny rynek uzgadnia się poprzez współdziałanie na pewnym poziomie – tak jak rząd. Nie próbuj udowadniać, że rząd używa broni, aby ludzi do czegoś zmuszać – w rzeczywistości robią to jednostki dysponujące bronią. Zamiast tego pokaż, jak twoje rozwiązanie pozwoli doprowadzić do zmniejszenia ilości broni, za pomocą której przymusza się ludzi do czegoś, albo jak ta broń mogłaby przymusić ludzi do czegoś lepszego.”

Odpowiedziałem tak:

„Jeżeli mówisz, że »gwałt nie działa«, to tak naprawdę mówisz, że widzisz jakiegoś rodzaju braki we współdziałaniu jednostek w społeczeństwie. Wiele wątków na tym forum odnosi się do prawdziwej dyskusji. Wszystkie kontrargumenty tego wątku skupiają się na temacie gwałt kontra randka. Zasady definiujące, czym jest randka uzgadnia się poprzez współdziałanie na pewnym poziomie – tak jak gwałt. Nie próbuj udowadniać, że grupa gwałcicieli gwałci ludzi – w rzeczywistości robią to pojedynczy gwałciciele. Zamiast tego pokaż, jak twoje rozwiązanie pozwoli doprowadzić do zmniejszenia liczby gwałcicieli, którzy przymuszają ludzi do czegoś, albo jak ci gwałciciele mogliby przymusić ludzi do czegoś lepszego.

Rozumiesz, dlaczego jestem zdezorientowany?

Dzięki!”

Fakt, że te eufemizmy istnieją, to bardzo dobry znak dla przyszłości społeczeństwa. Prawdę mówiąc, nie wierzyłbym w moralną wyższość społeczeństwa bezpaństwowego, gdyby te eufemizmy nie istniały! Gdyby ludzie – za każdym razem, kiedy wskazuję, że ich poglądy polityczne wymagają, abym został rozstrzelany lub aresztowany – po prostu odwarkiwali: „Jasne, wcale mi to nie przeszkadza – tak właściwie, jak dalej będziesz się ze mną spierał, to sam cię zastrzelę!” – wtedy byłoby mi bardzo trudno argumentować za społeczeństwem bezpaństwowym!

Jednak przez ponad dwadzieścia lat rozmów na te tematy nie spotkałem nikogo, kto chciałby mnie zastrzelić osobiście albo żeby ktoś inny mnie zastrzelił. To bardzo pocieszający fakt, który wyraźnie udowadnia, dlaczego eufemizmy są tak istotne dla utrzymywania i zwiększania władzy państwowej.

Powód, dla którego eufemizmów nieustannie używa się dla zakamuflowania „broni w pokoju”, jest prosty: ludzie nie przepadają zbytnio za przemocą. Większość ludzi zrobi prawie wszystko, żeby uniknąć przemocy. Nawet najbardziej krwiożerczemu zwolennikowi napaści na Irak trudno byłoby uzasadnić twierdzenie, że każdy, kto sprzeciwia się inwazji, powinien zostać rozstrzelany – bo podobno właśnie dla obrony takich swobód mieliśmy najechać ten kraj! Ale jak mogę mieć prawo do sprzeciwu wobec inwazji na Irak, skoro jestem zmuszony finansować ją przez płacenie podatków? To oczywisty absurd – tak jak twierdzenie, że człowiek ma prawo do wolności wypowiedzi, ale będzie aresztowany, jeśli powie to, co myśli. Jeżeli mam prawo sprzeciwiać się inwazji, mam też naturalnie prawo nie być zmuszanym do jej finansowania. Jeżeli jestem zmuszony do jej finansowania, moje prawo do „sprzeciwu” tak naprawdę nie istnieje.

W istocie zatem wszystkie libertariańskie argumenty sprowadzają się do jednego, prostego stwierdzenia:

„Odłóż broń, to porozmawiamy.”

To podstawa moralności zarówno libertarianizmu, jak i cywilizacji. Cywilizowani ludzie nie strzelają do siebie, kiedy się nie zgadzają. Uczciwi ludzie nie wymachują sobie przed twarzą bronią i nie domagają się posłuszeństwa albo krwi. Przywódcy polityczni doskonale zdają sobie z tego sprawę – powiedziałbym, że nawet lepiej niż wielu libertarian – więc nieustannie ukrywają przemoc w swoich działaniach i przepisach za pokrętnymi eufemizmami. Żołnierze nie są mordowani – oni „polegli”. Irak nie został najechany, ale „wyzwolony”. Politycy nie są naszymi politycznymi władcami, ale „urzędnikami publicznymi” [civil servants – dosłownie: „sługami obywateli”] i tak dalej.

Chociaż libertarianizm powszechnie uważa się za doktrynę radykalną, głównym zadaniem libertarianina jest nieustannie podkreślanie podstawowej prawdy: prawie każdy już jest libertarianinem. Jeżeli będziemy po prostu pytać ludzi, czy są gotowi do rozstrzeliwania innych, aby zmusić ich do czegoś, szybko możemy ich przekonać, że libertarianizm to nie abstrakcyjna, radykalna czy marginalna filozofia, ale prosty opis zasad, którymi już kierują się w swoim życiu. Jeżeli zostaniesz zwolniony z pracy – czy sądzisz, że powinieneś wziąć dyrektora na zakładnika i nie wypuszczać go, dopóki nie zwróci ci posady? Nie? Zatem już masz libertariański pogląd na związki zawodowe, cła i dotacje dla korporacji. Jeśli natknąłbyś się w piwnicy na twojego nastoletniego syna, palącego marihuanę, zastrzeliłbyś go? Nie? Zatem już masz libertariański pogląd na prawo narkotykowe. Czy tych, którzy sprzeciwiają się wojnie, należałoby rozstrzelać za ich poglądy? Nie? Zatem już masz libertariański pogląd na temat podatków.

Największa siła libertarianizmu, podobnie jak metody naukowej, leży w jego bezkompromisowej prostocie. Egzekwowanie praw własności prowadzi do ogromnie złożonej gospodarki, ale moralność praw własności jest bardzo prosta – czy zastrzeliłbyś człowieka, aby ukraść mu jego własność? To sama złożona rzeczywistość powstaje wskutek prostego i uniwersalnego zastosowania zasady nieagresji. Tak łatwo zagubić się w tych złożonych aspektach i zapomnieć o podstawowych zasadach.

Dajmy więc spokój niezrozumiałym dla większości szczegółom. Zapomijmy o historii Fedu i płacy minimalnej. Po prostu nieustannie i niestrudzenie wskazujmy na broń w pokoju, aż w końcu świat otrząśnie się i odrzuci ją od siebie z przerażeniem i obrzydzeniem.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Stefan Molyneux, The Gun in the Room, http://freedomain.blogspot.com/2006/11/gun-in-room.html

The Gun in the Room opublikowano po raz pierwszy 14 listopada 2006 r.





2007/08/01

Tłumaczenie: Joseph Sobran „Jak głosować za wolnością”

Wyścig zbliża się do końca, ciągnę się w ogonie sondaży i zdrowy rozsądek podpowiada, że już czas pójść na całość, żeby zmobilizować moją bazę wyborczą w kampanii na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zamiast tego przyjmuję nową strategię, która nie może zawieść.

Wycofuję się z wyścigu.

Dziękuję moim zwolennikom za wsparcie i zachętę – nie zamierzam podejmować prób przerzucania ich poparcia na innego kandydata. Proszę ich o to, aby w ogóle nie głosowali. Chcę zdemobilizować moją bazę wyborczą.

Nie chcę być najpotężniejszym człowiekiem na ziemi. Nie ma czegoś takiego jak bycie „wartym” tego urzędu – urzędu, który obecnie daje władzę mordowania niezliczonych ludzi. Polityczny system Stanów Zjednoczonych jest już nie do naprawienia.

Powstrzymanie się od głosowania to honorowy sposób odmowy uczestnictwa w zorganizowanej przemocy, jaką jest rząd. Mówi się, że w wyborach w 2004 r. będzie chodziło o „frekwencję”. Dokładnie. W ciągu tych kilku dni, które pozostały do wyborów, postaram się ją obniżyć.

Będę uważał każdy głos, który nie zostanie oddany, za głos poparcia dla mnie – albo raczej dla wolności, której chcę dla nas wszystkich. Głosowanie na kandydatów establishmentu to wybór między jednym a drugim złem. Odmowa głosowania to stanowcze stwierdzenie, że nie chcesz popierać żadnego zła.

Głosowanie jest nie tylko nieskuteczne – jest niemoralne. Pojedynczy głos nie zrobi żadnej różnicy, z rzadkim wyjątkiem w wyborach lokalnych – jest jak ziarnko piasku na Saharze. Ale wybory służą wzmocnieniu złego systemu poprzez nadawanie mu pozorów legalności. Wiążą ludzi emocjonalnie z systemem, z agresją wobec sprawiedliwości i praw jednostki.

Zwycięzcy wyborów prezydenckich lubią powoływać się na „mandat [społeczny]”, kiedy zdecydowanie pokonają swoich przeciwników – to jest zdobywając jakieś 55 procent oddanych głosów. Ale kiedy połowa uprawnionych do głosowania powstrzymuje się od niego, sugeruje to cichy, lecz zdecydowany głos przeciw całemu systemowi politycznemu. Niektórzy mogą być zadowoleni, bo czują, że zniosą każdy wynik wyborów. Ale wielu ma negatywny stosunek do wszystkich polityków i rządu jako takiego. Nie chcą brać w tym żadnego udziału. Widząc, jacy ludzie trafiają na szczyt, nie mają nadziei, że system da się zreformować.

Niegłosujących często opisuje się jako leniwych, apatycznych, takich, którym brakuje ducha obywatelskiego. Głosowanie jest nam stręczone jako imperatyw moralny. Jeśli nie głosujesz – mówi się nam – nie masz prawa narzekać. Głosowanie w istocie jest sposobem, w jaki zachęca się nas do narzekania!

Trudno zdecydować, od czego zacząć obalanie tak durnej opinii. Czynność polegająca na postawieniu w kratce krzyżyka (albo jej zaawansowany technologicznie odpowiednik [głosowanie elektroniczne]) ma prawie zerowe znaczenie jako środek wyrażenia swojej opinii lub przekazania informacji. Kiedy całe masy głosów można zdobyć, nosząc głupie kapelusze i powtarzając głupie slogany, trudno wciąż wierzyć, że wyniki wyborów odzwierciedlają zbiorową mądrość elektoratu. Dziwię się, że wiara w demokrację przetrwała nadejście C-SPANu.

Gdyby, na przykład, można było wyborcom odebrać prawo głosu za nieumiejętność rozróżnienia między Saddamem Husajnem a Osamą bin Ladenem, John Kerry wygrałby z George’em W. Bushem w cuglach. To nie oznacza, że Kerry jest lepszym kandydatem, ale pokazuje, że zwykła ignorancja może być w demokracji decydującym czynnikiem.

Libertariański autor Carl Watner podaje sześć powodów, dla których libertarianie nie powinni głosować. Pięć jest pragmatycznych: jeden głos nie robi różnicy, libertarianie nie mają co liczyć na zwycięstwo, nie ma sposobu, żeby wybory dały dobry wynik i tak dalej – ale główny powód dotyczy moralności: Głosowanie oznacza uczestnictwo w systemie przymusu i agresji. Kiedy głosujesz, wyrażasz swoją aprobatę wobec tego systemu. Zarówno historia, jak i rozsądek zdają się potwierdzać słowa Watnera.

Zatem w przyszłym tygodniu będę czuł, że odniosłem moralne zwycięstwo (a przynajmniej przyczyniłem się do niego), jeśli liczba niegłosujących przewyższy liczbę głosujących. Ale to nie wystarczy. Musimy przestać zachowywać się, jakby niegłosowanie było trzymanym w ukryciu zaniedbaniem obowiązku i zacząć je uważać za punkt honoru i coś, z czego możemy być dumni – rodzaj bojkotu głównych bałwochwalczych rytuałów rządu.

Rząd może nas zmusić do płacenia podatków, do finansowania swoich wojen, do przestrzegania niezliczonych drobnych przepisów, ale nie może (jeszcze) zmusić nas do głosowania. Nie musimy (jeszcze) udawać, że rząd to nasz dobroczyńca albo że nasi władcy są naszymi sługami. O niektórych prawdach wciąż możemy głośno mówić. O jednej z nich możemy mówić bardzo jasno, odmawiając oddania głosu w wyborach rządowych.

Dziękuję wam za niegłosowanie.

_______

Tłumaczenie na podstawie:
Joseph Sobran, How to Vote for Liberty, http://www.sobran.com/columns/2004/041026.shtml

How to Vote for Liberty opublikowano po raz pierwszy 26 października 2004 r.