Holender, który niedawno odwiedził mnie w moim domu we Francji, był na tyle spostrzegawczy, aby zauważyć, że nie lubię marnować jedzenia. Powiedział mi, że sam też tego nie lubi.
Przyszło mi wtedy do głowy, żeby zastanowić się, jaka jest przyczyna i uzasadnienie naszej niechęci do marnotrawstwa i jak tę niechęć możemy uzasadnić. Skąd się w nas wzięła? Jak moglibyśmy ją sobie tłumaczyć? (To, oczywiście, dwie różne kwestie.)
Holendrzy słyną z oszczędności; nie należy ona ani do moich wad, ani zalet – innym pozostawiam ocenę, którą z nich byłaby, gdyby mnie cechowała. Wiedziałem też z doświadczenia, że mój gość nie wyróżniał się szczególnie tą holenderską cechą narodową (jeśli oszczędność rzeczywiście nią jest), więc kalwinizm mogliśmy bezpiecznie zostawić na boku. Tak się zdarzyło, że obaj byliśmy dziećmi ery powojennej, gdy życie materialne w Europie charakteryzowała znacznie mniejsza obfitość niż teraz. Pamiętam czasy, kiedy masło traktowano raczej jako luksus niż produkt, który – dzięki połączeniu dotacji z postępem technicznym – wytwarza się w ilościach tak monstrualnych, że – stopione – mogłoby zająć miejsce wody morskiej.
W okresie mojego wczesnego dzieciństwa kurczak był wciąż czymś wykwintnym, nawet w domach przedstawicieli klasy średniej, a nasi rodzice stale wspominali prawdziwe braki z lat wojny. Wiedzieli (albo twierdzili, że wiedzą), jak zrobić ogromny omlet z jednego jajka, odpowiednio zwiększonego rozmaitymi sprytnymi metodami. Wpajano w nas zatem przekonanie, że jesteśmy naprawdę szczęśliwi, bo urodziliśmy się w epoce bez niedoborów.
Nie byliśmy świadomi żadnych faktycznych braków, bo nie mieliśmy z czym porównać naszej sytuacji i zawsze mieliśmy więcej niż dość jedzenia. Czasy obfitości – można by je nawet nazwać czasami nadmiaru – które miały nadejść w niedalekiej przyszłości – były nam z konieczności nieznane, więc nie mogły służyć za punkt odniesienia. Jeśli przynależność do pierwszego pokolenia powojennego wywarła na nas jakikolwiek wpływ, to polegał on na tym, że otrzymaliśmy nie do końca wyraźną świadomość, iż w pewnych mało prawdopodobnych okolicznościach było możliwe, że będziemy mieli do dyspozycji dobra materialne w mniejszej, a nie większej obfitości i że brak pewnych rzeczy jest możliwy, nawet jeśli mało prawdopodobny.
Zdaje mi się jednak, że nasza awersja do marnotrawstwa – szczególnie jeśli chodzi o jedzenie – idzie trochę głębiej. Nie tylko sami nie lubiliśmy marnować jedzenia; nie lubiliśmy też patrzeć, jak robią to inni. Nie była to zatem po prostu kwestia osobistej oszczędności albo obawy o przyszłość. Przeczytałem gdzieś, że trzecią część kupowanego przez nas – to znaczy członków zachodnich społeczeństw – jedzenia wyrzucamy, i przeraziło mnie to.
Moja niechęć do marnotrawstwa nie wynika z uznania jakiejś ekologicznej potrzeby zachowania, uzdrawiania, czy (co gorsza) ratowania planety. Nie życzę jej, podobnie jak ludzkości, nic złego, ale uważam ją za coś zbyt wielkich rozmiarów i pojęcie zbyt mgliste, aby żywić wobec niej jakiekolwiek prawdziwe uczucia – Gaja nic dla mnie nie znaczy. I nawet gdyby można było dowieść, że marnotrawstwo jest dla planety czymś szalenie dobrym, wciąż by mi się nie podobało.
Moja niechęć nie bierze się też z faktu, że na świecie są wciąż ludzie, którzy mają za mało jedzenia. Za czasów mojego dzieciństwa zdarzało się, że jakiś dorosły kazał mi coś jeść (kiedy brzuch miałem już pełny), bo w Afryce były głodne dzieci. Wtedy nie wydawało mi się to logiczne, bo nie potrafiłem zrozumieć, jak zjedzenie ponad miarę miałoby z większym prawdopodobieństwem pomóc głodnym afrykańskim dzieciom, niż wyrzucenie jedzenia. Każde dziecko wie, że sama logika nie wystarczy do przekonania dorosłych: kiedy wypróbowałem powyższą argumentację na mojej matce, powiedziała mi tylko, żebym robił to, co mi się każe.
Po krótkim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że moja niechęć do marnotrawstwa wynika z refleksji nad pewnym całościowym podejściem do życia; podejściem, które wydaje mi się prymitywne i żałosne. Bo bezmyślne marnotrawstwo – a nasze, sądząc po jego skali, z pewnością jest bezmyślne – zakłada postawę brania wszystkiego za pewnik, nieumiejętność docenienia niczego – nie tyle rozczarowanie światem, co przede wszystkim niezdolność do bycia oczarowanym przez świat. Konsumowanie czegoś bez świadomości, ile to jest warte (to właśnie oznacza „marnotrawstwo”), przywodzi na myśl wadę, którą Sherlock Holmes zarzucał doktorowi Watsonowi w opowiadaniu Skandal w Bohemii: „Widzisz, ale nie dostrzegasz”.
To dziwne, że tak naprawdę nie zastanawiałem się nigdy nad tym, dlaczego nie lubię marnotrawstwa, i nad jego niszczącym wpływem na ludzką osobowość, zanim mój holenderski gość nie wypowiedział swojej obserwacji. Ale – z drugiej strony – nie mam podstaw, by twierdzić, że w ciągu całego mojego życia byłem wzorem postępowania w tej dziedzinie. Z pewnością nie mogę powiedzieć, że nigdy niczego nie zmarnowałem – wręcz przeciwnie. Może wydać się paradoksalne, że dopiero gdy znalazłem się w dosyć wygodnych okolicznościach życiowych, marnotrawstwo zaczęło budzić we mnie taki sprzeciw.
Zdarzyło się to mniej więcej wtedy, kiedy martwa natura stała się jednym z moich ulubionych rodzajów sztuki. We wczesnych latach życia nie widziałem w niej prawie żadnego sensu; dopiero stosunkowo późno zobaczyłem w niej wezwanie do kontemplacji istniejących rzeczy bez brania ich za pewnik – co pozwala człowiekowi bardziej docenić świat i bardziej się nim cieszyć.
Z chwilą gdy staniesz się świadom zjawiska takiego jak marnotrawstwo, którego wcześniej nie zauważałeś albo które uważałeś za nieistotne, zaczynasz je widzieć – albo raczej dostrzegać – wszędzie. Na przykład wczoraj szedłem ulicą w Anglii i zobaczyłem rzucone na ziemię pudełko ciastek. Jedno ciastko było w połowie zjedzone, ale resztę rozrzucono dookoła, więc nie było tak, że ktoś po prostu niechcący upuścił pudełko. Osoba, która je wyrzuciła, zjadła trochę, i zdecydowała, że reszta stanowi nadmiar w stosunku do jej potrzeb.
Pomijam – ale nie ze względu na to, żebym tego nie zauważył – aspołeczny i egoistyczny sposób, w jaki ten człowiek pozbył się tego, czego już nie potrzebował. Odnoszę się raczej do faktu, że kimkolwiek był ten, który wyrzucił te ciastka w taki sposób, uznał je za coś oczywistego; nie pomyślał wcale o wysiłku i pomysłowości potrzebnych do ich wyprodukowania, założył, że zawsze, kiedy tylko ich zapragnie, będą następne, i generalnie przejawił brak szacunku dla czegokolwiek poza własną zachcianką chwili.
Nie mam jednak do zaoferowania spójnej filozofii marnotrawstwa i jego unikania. Nie pragnę być pustynnym anachoretą, żyjącym tak oszczędnie, jak to tylko możliwe. Lubię luksus, choć go nie pożądam. Jem nie tylko po to, aby przeżyć, i przepadam za drogim jedzeniem, ale znajduję też przyjemność w zjedzeniu dobrze za niewielkie pieniądze. Kupuję książki, które równie dobrze mógłbym pożyczyć z biblioteki, i zachwycają mnie katalogi z ofertą antykwariatów.
Zdaję sobie sprawę z tego, że cały nasz system ekonomiczny opiera się w olbrzymim stopniu na tym, że konsumujemy znacznie więcej niż potrzebujemy (z biologicznego punktu widzenia), i że gdybyśmy wszyscy stali się szalenie oszczędni i nigdy nie wyrzucali niczego, co byłoby choć trochę użyteczne albo nadawałoby się do ponownego wykorzystania, koła handlu wkrótce by się zatrzymały. Jestem świadom, że nasz dostatek i wygoda zależą od tego, czy koła będą się nadal kręcić bez gwałtowniejszych zmian i bez żadnego wyższego celu; ale nie czuję powołania do życia w niewygodzie oraz biedzie i podejrzewam, że troska o środowisko – o ile rzeczywiście istnieje – przy pierwszej dłuższej przerwie w dostawie prądu stopniałaby szybciej niż lodowce albo czapa lodowa na biegunie. Jeśli pomyśleć o tym, jaką awanturę ludzie są skłonni wywołać (na przykład) w hotelu, kiedy coś odbiega od spodziewanego przez nich standardu wygody, nie sądzę, aby szykowała się jakaś masowa konwersja na ascetyzm.
Obfitość – podobnie jak inne zjawiska społeczne – jest i dobra, i zła. Gdy byłem dzieckiem, moja mama cerowała nam skarpetki. Nadal pamiętam drewniany grzybek, który wkładała do dziurawej skarpetki, żeby lepiej widzieć miejsce, które trzeba było zaszyć wełnianą albo bawełnianą nicią.
Dziś ta ceremonia jest nie do pomyślenia – tak jak nie do pomyślenia jest monarcha dotykający kogoś cierpiącego na chorobę królewską (skrofulozę), żeby go uzdrowić. Teraz, kiedy skarpetka robi się dziurawa, wyrzucamy ją od razu; a jeśli brakuje nam skarpetek, idziemy i kupujemy dziesięć par za równowartość tego, na co zarabialiśmy przez dwie minuty.
Nie czuję się naprawdę powołany do cerowania skarpet; myślę, że mogę lepiej wykorzystać mój czas (chociaż, prawdę mówiąc, nie jestem całkiem pewien, że odnosi się to do każdego). Uwaga poświęcana skarpetkom i wdzięczność za nie to nieczęsto spotykana postawa. A mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwyczaj wyrzucania przedmiotów z chwilą, gdy się popsują, prowadzi do przykrej postawy niewdzięczności względem życia. Komputery, pralki, telewizory, lodówki, ubrania – w momencie, gdy się psują albo wymagają naprawy, wszystkie idą precz. Wiem, że fakt, iż taniej wychodzi kupić nowy sprzęt niż naprawić stary, stanowi dowód naszej ogromnej wydajności, ale czy w świecie, w którym jeden przedmiot da się natychmiast zastąpić innym, rozwija się przywiązanie do czegokolwiek albo wdzięczność za cokolwiek? Co zauważamy i doceniamy, skoro każdą rzecz możemy z miejsca wymienić na inną?
Niedawno moja żona miała drobny wypadek samochodowy – całkowicie ze swojej winy – ale, mimo że w skrytości serca miałem jej za złe, nie robiłem jej wyrzutów, jako że sam nie zawsze prowadzę w nienaganny sposób. Było jasne, że samochód dałoby się naprawić, a zresztą nadal był zupełnie sprawny. Ale firma ubezpieczeniowa naciskała, aby go zezłomować, bo naprawa kosztowałaby więcej niż samochód jest wart. (Powinienem przypuszczalnie wspomnieć, że nie byłem całkowicie przekonany co do uczciwości szacunkowych wyliczeń właściciela serwisu dotyczących kosztów naprawy, jak i podawanej przez ubezpieczyciela wartości samochodu; podejrzewałem, ale nie mogłem udowodnić, zmowę i szalbierstwo. Tutaj jednak człowiek w nieunikniony sposób pada ofiarą sił, nad którymi nie panuje.)
Jeśli samochód faktycznie został oddany na złom, czuję się urażony ze względu na moją niechęć do marnotrawstwa, a nie ze względu na ekonomiczną racjonalność takiego działania. Wysoki koszt naprawy samochodu oznacza prawdopodobnie, że zajmujący się tym ludzie mogą żyć na przyzwoitym poziomie. Kraje, w których stare samochody nigdy nie umierają, są zazwyczaj biedne.
Zdaje mi się, że to, czego bym chciał, to taka obfitość, którą każdy by doceniał i której nie brałby za coś pewnego. Wymagałoby to, aby każdy uświadomił sobie, że sytuacja, w której się znajdujemy, może wyglądać inaczej niż dziś – a taką świadomość coraz trudniej osiągnąć. Sam prawie już nie pamiętam, jak to było bez komputerów i internetu, chociaż przeżyłem bez nich większość mojego życia. Teraz biorę je za coś na tyle pewnego, że jeśli z jakiejkolwiek przyczyny nie mam dostępu do internetu, czuję się, jakbym padł ofiarą występku. [I now take them sufficiently for granted that if, for any reason, I am out of range of the internet, I regard this as something of an outrage.]
Wciąż jednak pozostały we mnie resztki niezbędnej świadomości. Dawno temu, w dzieciństwie, miałem wujka, który był jeńcem wojennym u Japończyków. Pamiętam pod jakim wrażeniem byłem, gdy mówiono mi (półgłosem), że nadal budzi się w nocy nękany koszmarnymi snami o swojej niewoli. Brakowało mu tam, oczywiście, jedzenia i cierpiał na beri-beri. Do dziś nie umiem spojrzeć na ryż na moim talerzu bez przywołania myśli o wujku. Pomaga mi to patrzeć na każde ziarnko jako na coś, czym nie należy gardzić.
Ogólnie rzecz biorąc, życie w poczuciu, że obfitość to coś oczywistego, oznacza życie w niewdzięczności; człowiek nie jest wdzięczny za nic, co [jak mu się wydaje] zawsze będzie takie, jak teraz. Więc być może kiedy matka mówiła mi, że powinienem pomyśleć o dzieciach w Afryce, którym brakowało jedzenia, i wsuwać to, co znajdowało się na moim talerzu, chciała pomóc nie tyle dzieciom w Afryce, co mnie – wpoić we mnie poczucie wdzięczności, abym nie brał za pewnik czegoś, z czym tak naprawdę z niemal całkowitą pewnością miałem mieć do czynienia zawsze – to znaczy z dostatkiem. Bez wdzięczności nie ma radości.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Theodore Dalrymple, Attitude or Gratitude?, http://www.newenglishreview.org/custpage.cfm/frm/35590/sec_id/35590
Attitude or Gratitude? opublikowano na stronie miesięcznika „New English Review” w kwietniu 2009 r.
Przyszło mi wtedy do głowy, żeby zastanowić się, jaka jest przyczyna i uzasadnienie naszej niechęci do marnotrawstwa i jak tę niechęć możemy uzasadnić. Skąd się w nas wzięła? Jak moglibyśmy ją sobie tłumaczyć? (To, oczywiście, dwie różne kwestie.)
Holendrzy słyną z oszczędności; nie należy ona ani do moich wad, ani zalet – innym pozostawiam ocenę, którą z nich byłaby, gdyby mnie cechowała. Wiedziałem też z doświadczenia, że mój gość nie wyróżniał się szczególnie tą holenderską cechą narodową (jeśli oszczędność rzeczywiście nią jest), więc kalwinizm mogliśmy bezpiecznie zostawić na boku. Tak się zdarzyło, że obaj byliśmy dziećmi ery powojennej, gdy życie materialne w Europie charakteryzowała znacznie mniejsza obfitość niż teraz. Pamiętam czasy, kiedy masło traktowano raczej jako luksus niż produkt, który – dzięki połączeniu dotacji z postępem technicznym – wytwarza się w ilościach tak monstrualnych, że – stopione – mogłoby zająć miejsce wody morskiej.
W okresie mojego wczesnego dzieciństwa kurczak był wciąż czymś wykwintnym, nawet w domach przedstawicieli klasy średniej, a nasi rodzice stale wspominali prawdziwe braki z lat wojny. Wiedzieli (albo twierdzili, że wiedzą), jak zrobić ogromny omlet z jednego jajka, odpowiednio zwiększonego rozmaitymi sprytnymi metodami. Wpajano w nas zatem przekonanie, że jesteśmy naprawdę szczęśliwi, bo urodziliśmy się w epoce bez niedoborów.
Nie byliśmy świadomi żadnych faktycznych braków, bo nie mieliśmy z czym porównać naszej sytuacji i zawsze mieliśmy więcej niż dość jedzenia. Czasy obfitości – można by je nawet nazwać czasami nadmiaru – które miały nadejść w niedalekiej przyszłości – były nam z konieczności nieznane, więc nie mogły służyć za punkt odniesienia. Jeśli przynależność do pierwszego pokolenia powojennego wywarła na nas jakikolwiek wpływ, to polegał on na tym, że otrzymaliśmy nie do końca wyraźną świadomość, iż w pewnych mało prawdopodobnych okolicznościach było możliwe, że będziemy mieli do dyspozycji dobra materialne w mniejszej, a nie większej obfitości i że brak pewnych rzeczy jest możliwy, nawet jeśli mało prawdopodobny.
Zdaje mi się jednak, że nasza awersja do marnotrawstwa – szczególnie jeśli chodzi o jedzenie – idzie trochę głębiej. Nie tylko sami nie lubiliśmy marnować jedzenia; nie lubiliśmy też patrzeć, jak robią to inni. Nie była to zatem po prostu kwestia osobistej oszczędności albo obawy o przyszłość. Przeczytałem gdzieś, że trzecią część kupowanego przez nas – to znaczy członków zachodnich społeczeństw – jedzenia wyrzucamy, i przeraziło mnie to.
Moja niechęć do marnotrawstwa nie wynika z uznania jakiejś ekologicznej potrzeby zachowania, uzdrawiania, czy (co gorsza) ratowania planety. Nie życzę jej, podobnie jak ludzkości, nic złego, ale uważam ją za coś zbyt wielkich rozmiarów i pojęcie zbyt mgliste, aby żywić wobec niej jakiekolwiek prawdziwe uczucia – Gaja nic dla mnie nie znaczy. I nawet gdyby można było dowieść, że marnotrawstwo jest dla planety czymś szalenie dobrym, wciąż by mi się nie podobało.
Moja niechęć nie bierze się też z faktu, że na świecie są wciąż ludzie, którzy mają za mało jedzenia. Za czasów mojego dzieciństwa zdarzało się, że jakiś dorosły kazał mi coś jeść (kiedy brzuch miałem już pełny), bo w Afryce były głodne dzieci. Wtedy nie wydawało mi się to logiczne, bo nie potrafiłem zrozumieć, jak zjedzenie ponad miarę miałoby z większym prawdopodobieństwem pomóc głodnym afrykańskim dzieciom, niż wyrzucenie jedzenia. Każde dziecko wie, że sama logika nie wystarczy do przekonania dorosłych: kiedy wypróbowałem powyższą argumentację na mojej matce, powiedziała mi tylko, żebym robił to, co mi się każe.
Po krótkim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że moja niechęć do marnotrawstwa wynika z refleksji nad pewnym całościowym podejściem do życia; podejściem, które wydaje mi się prymitywne i żałosne. Bo bezmyślne marnotrawstwo – a nasze, sądząc po jego skali, z pewnością jest bezmyślne – zakłada postawę brania wszystkiego za pewnik, nieumiejętność docenienia niczego – nie tyle rozczarowanie światem, co przede wszystkim niezdolność do bycia oczarowanym przez świat. Konsumowanie czegoś bez świadomości, ile to jest warte (to właśnie oznacza „marnotrawstwo”), przywodzi na myśl wadę, którą Sherlock Holmes zarzucał doktorowi Watsonowi w opowiadaniu Skandal w Bohemii: „Widzisz, ale nie dostrzegasz”.
To dziwne, że tak naprawdę nie zastanawiałem się nigdy nad tym, dlaczego nie lubię marnotrawstwa, i nad jego niszczącym wpływem na ludzką osobowość, zanim mój holenderski gość nie wypowiedział swojej obserwacji. Ale – z drugiej strony – nie mam podstaw, by twierdzić, że w ciągu całego mojego życia byłem wzorem postępowania w tej dziedzinie. Z pewnością nie mogę powiedzieć, że nigdy niczego nie zmarnowałem – wręcz przeciwnie. Może wydać się paradoksalne, że dopiero gdy znalazłem się w dosyć wygodnych okolicznościach życiowych, marnotrawstwo zaczęło budzić we mnie taki sprzeciw.
Zdarzyło się to mniej więcej wtedy, kiedy martwa natura stała się jednym z moich ulubionych rodzajów sztuki. We wczesnych latach życia nie widziałem w niej prawie żadnego sensu; dopiero stosunkowo późno zobaczyłem w niej wezwanie do kontemplacji istniejących rzeczy bez brania ich za pewnik – co pozwala człowiekowi bardziej docenić świat i bardziej się nim cieszyć.
Z chwilą gdy staniesz się świadom zjawiska takiego jak marnotrawstwo, którego wcześniej nie zauważałeś albo które uważałeś za nieistotne, zaczynasz je widzieć – albo raczej dostrzegać – wszędzie. Na przykład wczoraj szedłem ulicą w Anglii i zobaczyłem rzucone na ziemię pudełko ciastek. Jedno ciastko było w połowie zjedzone, ale resztę rozrzucono dookoła, więc nie było tak, że ktoś po prostu niechcący upuścił pudełko. Osoba, która je wyrzuciła, zjadła trochę, i zdecydowała, że reszta stanowi nadmiar w stosunku do jej potrzeb.
Pomijam – ale nie ze względu na to, żebym tego nie zauważył – aspołeczny i egoistyczny sposób, w jaki ten człowiek pozbył się tego, czego już nie potrzebował. Odnoszę się raczej do faktu, że kimkolwiek był ten, który wyrzucił te ciastka w taki sposób, uznał je za coś oczywistego; nie pomyślał wcale o wysiłku i pomysłowości potrzebnych do ich wyprodukowania, założył, że zawsze, kiedy tylko ich zapragnie, będą następne, i generalnie przejawił brak szacunku dla czegokolwiek poza własną zachcianką chwili.
Nie mam jednak do zaoferowania spójnej filozofii marnotrawstwa i jego unikania. Nie pragnę być pustynnym anachoretą, żyjącym tak oszczędnie, jak to tylko możliwe. Lubię luksus, choć go nie pożądam. Jem nie tylko po to, aby przeżyć, i przepadam za drogim jedzeniem, ale znajduję też przyjemność w zjedzeniu dobrze za niewielkie pieniądze. Kupuję książki, które równie dobrze mógłbym pożyczyć z biblioteki, i zachwycają mnie katalogi z ofertą antykwariatów.
Zdaję sobie sprawę z tego, że cały nasz system ekonomiczny opiera się w olbrzymim stopniu na tym, że konsumujemy znacznie więcej niż potrzebujemy (z biologicznego punktu widzenia), i że gdybyśmy wszyscy stali się szalenie oszczędni i nigdy nie wyrzucali niczego, co byłoby choć trochę użyteczne albo nadawałoby się do ponownego wykorzystania, koła handlu wkrótce by się zatrzymały. Jestem świadom, że nasz dostatek i wygoda zależą od tego, czy koła będą się nadal kręcić bez gwałtowniejszych zmian i bez żadnego wyższego celu; ale nie czuję powołania do życia w niewygodzie oraz biedzie i podejrzewam, że troska o środowisko – o ile rzeczywiście istnieje – przy pierwszej dłuższej przerwie w dostawie prądu stopniałaby szybciej niż lodowce albo czapa lodowa na biegunie. Jeśli pomyśleć o tym, jaką awanturę ludzie są skłonni wywołać (na przykład) w hotelu, kiedy coś odbiega od spodziewanego przez nich standardu wygody, nie sądzę, aby szykowała się jakaś masowa konwersja na ascetyzm.
Obfitość – podobnie jak inne zjawiska społeczne – jest i dobra, i zła. Gdy byłem dzieckiem, moja mama cerowała nam skarpetki. Nadal pamiętam drewniany grzybek, który wkładała do dziurawej skarpetki, żeby lepiej widzieć miejsce, które trzeba było zaszyć wełnianą albo bawełnianą nicią.
Dziś ta ceremonia jest nie do pomyślenia – tak jak nie do pomyślenia jest monarcha dotykający kogoś cierpiącego na chorobę królewską (skrofulozę), żeby go uzdrowić. Teraz, kiedy skarpetka robi się dziurawa, wyrzucamy ją od razu; a jeśli brakuje nam skarpetek, idziemy i kupujemy dziesięć par za równowartość tego, na co zarabialiśmy przez dwie minuty.
Nie czuję się naprawdę powołany do cerowania skarpet; myślę, że mogę lepiej wykorzystać mój czas (chociaż, prawdę mówiąc, nie jestem całkiem pewien, że odnosi się to do każdego). Uwaga poświęcana skarpetkom i wdzięczność za nie to nieczęsto spotykana postawa. A mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwyczaj wyrzucania przedmiotów z chwilą, gdy się popsują, prowadzi do przykrej postawy niewdzięczności względem życia. Komputery, pralki, telewizory, lodówki, ubrania – w momencie, gdy się psują albo wymagają naprawy, wszystkie idą precz. Wiem, że fakt, iż taniej wychodzi kupić nowy sprzęt niż naprawić stary, stanowi dowód naszej ogromnej wydajności, ale czy w świecie, w którym jeden przedmiot da się natychmiast zastąpić innym, rozwija się przywiązanie do czegokolwiek albo wdzięczność za cokolwiek? Co zauważamy i doceniamy, skoro każdą rzecz możemy z miejsca wymienić na inną?
Niedawno moja żona miała drobny wypadek samochodowy – całkowicie ze swojej winy – ale, mimo że w skrytości serca miałem jej za złe, nie robiłem jej wyrzutów, jako że sam nie zawsze prowadzę w nienaganny sposób. Było jasne, że samochód dałoby się naprawić, a zresztą nadal był zupełnie sprawny. Ale firma ubezpieczeniowa naciskała, aby go zezłomować, bo naprawa kosztowałaby więcej niż samochód jest wart. (Powinienem przypuszczalnie wspomnieć, że nie byłem całkowicie przekonany co do uczciwości szacunkowych wyliczeń właściciela serwisu dotyczących kosztów naprawy, jak i podawanej przez ubezpieczyciela wartości samochodu; podejrzewałem, ale nie mogłem udowodnić, zmowę i szalbierstwo. Tutaj jednak człowiek w nieunikniony sposób pada ofiarą sił, nad którymi nie panuje.)
Jeśli samochód faktycznie został oddany na złom, czuję się urażony ze względu na moją niechęć do marnotrawstwa, a nie ze względu na ekonomiczną racjonalność takiego działania. Wysoki koszt naprawy samochodu oznacza prawdopodobnie, że zajmujący się tym ludzie mogą żyć na przyzwoitym poziomie. Kraje, w których stare samochody nigdy nie umierają, są zazwyczaj biedne.
Zdaje mi się, że to, czego bym chciał, to taka obfitość, którą każdy by doceniał i której nie brałby za coś pewnego. Wymagałoby to, aby każdy uświadomił sobie, że sytuacja, w której się znajdujemy, może wyglądać inaczej niż dziś – a taką świadomość coraz trudniej osiągnąć. Sam prawie już nie pamiętam, jak to było bez komputerów i internetu, chociaż przeżyłem bez nich większość mojego życia. Teraz biorę je za coś na tyle pewnego, że jeśli z jakiejkolwiek przyczyny nie mam dostępu do internetu, czuję się, jakbym padł ofiarą występku. [I now take them sufficiently for granted that if, for any reason, I am out of range of the internet, I regard this as something of an outrage.]
Wciąż jednak pozostały we mnie resztki niezbędnej świadomości. Dawno temu, w dzieciństwie, miałem wujka, który był jeńcem wojennym u Japończyków. Pamiętam pod jakim wrażeniem byłem, gdy mówiono mi (półgłosem), że nadal budzi się w nocy nękany koszmarnymi snami o swojej niewoli. Brakowało mu tam, oczywiście, jedzenia i cierpiał na beri-beri. Do dziś nie umiem spojrzeć na ryż na moim talerzu bez przywołania myśli o wujku. Pomaga mi to patrzeć na każde ziarnko jako na coś, czym nie należy gardzić.
Ogólnie rzecz biorąc, życie w poczuciu, że obfitość to coś oczywistego, oznacza życie w niewdzięczności; człowiek nie jest wdzięczny za nic, co [jak mu się wydaje] zawsze będzie takie, jak teraz. Więc być może kiedy matka mówiła mi, że powinienem pomyśleć o dzieciach w Afryce, którym brakowało jedzenia, i wsuwać to, co znajdowało się na moim talerzu, chciała pomóc nie tyle dzieciom w Afryce, co mnie – wpoić we mnie poczucie wdzięczności, abym nie brał za pewnik czegoś, z czym tak naprawdę z niemal całkowitą pewnością miałem mieć do czynienia zawsze – to znaczy z dostatkiem. Bez wdzięczności nie ma radości.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Theodore Dalrymple, Attitude or Gratitude?, http://www.newenglishreview.org/custpage.cfm/frm/35590/sec_id/35590
Attitude or Gratitude? opublikowano na stronie miesięcznika „New English Review” w kwietniu 2009 r.
1 comment:
Bardzo pouczający wpis. Dzięki za tłumaczenie.
Post a Comment