Poniższe przemówienie zostało wygłoszone 11 października 1990 r. na spotkaniu Niemieckiego Stowarzyszenia Informatyki (Gesellschaft fuer Informatik), sponsorowanym przez IBM-Germany.
_______
Wielki angielski dramaturg i filozof społeczny George Bernard Shaw zauważył niegdyś, że wszystkie środowiska zawodowe to zmowa przeciw zwykłym ludziom. Miał na myśli to, że ci, którzy stanowią elitę danego zawodu – lekarze, prawnicy, nauczyciele oraz naukowcy – chronią swój specjalny status, tworząc słownictwo niezrozumiałe dla przeciętnego człowieka. Takie postępowanie uniemożliwia osobom z zewnątrz zrozumienie, co środowisko zawodowe robi i dlaczego, oraz chroni członków owych środowisk przed bezpośrednią analizą i krytycznym spojrzeniem. Innymi słowy, środowiska zawodowe wznoszą złowrogie mury specjalistycznego żargonu, których nie przeniknie wścibskie oko obcego.
W przeciwieństwie do George’a Bernarda Shawa nie narzekam na to, ponieważ uważam się za zawodowego nauczyciela i cenię specjalistyczny żargon tak samo, jak inni. Nie sprzeciwiam się jednak, jeśli od czasu do czasu komuś nieznającemu tajników mojej profesji zezwala się na wstęp do mojego królestwa, aby przedstawił swój niezawodowy punkt widzenia. Ktoś taki może niekiedy wyrazić jakąś nieszablonową opinię albo, nawet lepiej, dostrzec coś, co profesjonaliści przegapili.
Myślę, że zaproszono mnie do wygłoszenia przemówienia na tej konferencji w takim właśnie celu. O technologii komputerowej wiem niedużo więcej od przeciętnego człowieka – czyli niewiele. Mam nikłe pojęcie o tym, co ekscytuje programistę komputerowego albo informatyka; gdy przyglądałem się opisom prezentacji na tę konferencję, każda kolejna wydawała mi się bardziej tajemnicza od poprzedniej. Zatem niewątpliwie kwalifikuję się jako outsider.
Sądzę jednak, że to, czego tutaj oczekujecie, to nie tylko outsidera, lecz outsidera, którego punkt widzenia może się okazać użyteczny dla insiderów. Właśnie dlatego przyjąłem zaproszenie do wygłoszenia przemówienia. Sądzę, że wiem trochę o tym, jak technologie wpływają na kulturę, a nawet więcej o tym, jak jej szkodzą. Na samym początku mogę powiedzieć, że o tym, co jakaś technologia niszczy, komputerowi eksperci zdają się wiedzieć właściwie bardzo niewiele. Słyszałem wielu ekspertów od technologii komputerowej mówiących o korzyściach, jakie przyniosą komputery. Nigdy natomiast, z jednym wyjątkiem – chodzi o Josepha Weizenbauma – nie słyszałem, aby ktokolwiek mówił w sposób poważny i wyczerpujący o ujemnych stronach technologii komputerowej – co uderza mnie jako osobliwe i powoduje, że zastanawiam się, czy środowisko zawodowe czegoś ważnego nie ukrywa. Innymi słowy, zdaje się, że to, czego brakuje ekspertom komputerowym, to poczucie technologicznej skromności.
Przecież każdy, kto studiował historię technologii, wie, że technologiczna zmiana to zawsze faustowski targ: technologia coś daje i coś odbiera – i nie zawsze w równych proporcjach. Nowa technologia czasami więcej tworzy niż niszczy. Czasami więcej niszczy niż tworzy. Ale nigdy nie jest jednostronna.
Wspaniały przykład stanowi wynalezienie maszyny drukarskiej. Druk sprzyjał nowoczesnej idei indywidualizmu, ale zniszczył średniowieczne poczucie wspólnoty oraz integracji społecznej. Druk stworzył prozę, ale uczynił poezję egzotyczną i elitarną formą wypowiedzi. Druk umożliwił powstanie współczesnej nauki, ale przekształcił wrażliwość religijną w ćwiczenia z zabobonu. Druk pomógł w rozwoju państwa narodowego, ale tym samym uczynił z patriotyzmu nikczemne – jeśli nie mordercze – odczucie.
Ujmując to samo inaczej, można powiedzieć, że nowa technologia przyczynia się do faworyzowania pewnej grupy ludzi, a szkodzenia innym grupom. Na przykład na dłuższą metę telewizja doprowadzi najpewniej do tego, że szkolni nauczyciele staną się przeżytkiem, tak jak samochód doprowadził do zaniku kowalstwa, a balladzistów uniepotrzebniła maszyna drukarska. Innymi słowy, zmiana technologiczna zawsze czyni kogoś wygranym, a kogoś przegranym.
Jeśli chodzi o technologię komputerową, to komputer bezdyskusyjnie zwiększył władzę wielkich organizacji, takich jak instytucje militarne, firmy lotnicze, banki albo urzędy skarbowe. Równie oczywiste jest to, że komputer jest dziś nieodzowny dla najwybitniejszych badaczy fizyki oraz innych nauk przyrodniczych. Ale w jakim stopniu technologia komputerowa stanowi korzyść dla mas? Dla metalowców, właścicieli warzywniaków, nauczycieli, mechaników samochodowych, muzyków, piekarzy, murarzy, dentystów i większości pozostałych osób, w których życie wtrąca się teraz komputer? Prywatne sprawy tych ludzi uczyniono dostępniejszymi dla potężnych instytucji. Łatwiej ich śledzić i nadzorować; poddaje się ich większej liczbie kontroli, stają się coraz bardziej zdezorientowani decyzjami, które podejmuje się w ich sprawach. Częściej redukuje się ich do zwykłych obiektów numerycznych. Zasypuje się ich reklamowym śmieciem. Są łatwym celem dla agencji reklamowych i organizacji politycznych. Szkoły uczą ich dzieci posługiwania się systemami komputerowymi zamiast uczyć ich rzeczy, które są dla dzieci bardziej wartościowe. Słowem, przegranym nie przydarza się niemal nic z tego, czego potrzebują, i dlatego są przegranymi.
Można się spodziewać, że wygrani – na przykład większość spośród mówców na tej konferencji – będą zachęcać przegranych do entuzjazmowania się technologią komputerową. To jest sposób postępowania zwycięzców, którzy czasami mówią przegranym, że z pomocą osobistych komputerów przeciętny człowiek może utrzymywać w lepszym porządku książeczkę czekową, lepiej śledzić rachunki i sporządzać logiczniejsze listy zakupów. Mówią im też, że mogą głosować nie wychodząc z domu, robić zakupy nie wychodząc z domu, uzyskiwać wszystkie informacje, jakich sobie życzą, nie wychodząc z domu i w ten sposób uczynić życie społeczne niepotrzebnym. Mówią im, że ich życie stanie się efektywniejsze, dyskretnie zaniedbując poinformowanie ich, z czyjego punktu widzenia tak będzie albo jakie mogą być koszty takiej efektywności.
Aby przegrani nie stali się sceptyczni, wygrani otumaniają ich cudownymi osiągami komputerów – spośród których wiele niemal wcale nie wpływa na jakość życia przegranych – niemniej jednak robią wrażenie. W końcu przegrani ulegają – po części dlatego, że wierzą, iż specjalistyczna wiedza władców technologii komputerowej stanowi formę mądrości. Władcy, oczywiście, też zaczynają w to wierzyć. Wskutek tego nie stawia się pewnych pytań, takich jak: komu komputer da większą władzę i wolność, a czyja władza i wolność zostanie ograniczona?
Być może to wszystko zabrzmiało jak opis dobrze zaplanowanego spisku; jakby zwycięzcy znakomicie zdawali sobie sprawę z tego, co się wygrywa, a co przegrywa. Ale nie do końca tak się dzieje, bo wygrani nie zawsze wiedzą, co robią i do czego to wszystko doprowadzi. Benedyktyńscy mnisi, którzy w XII i XIII wieku wynaleźli zegar mechaniczny, sądzili, że taki zegar zapewni precyzję i regularność siedmiu godzinom modlitw, które musieli odprawić w ciągu dnia. I rzeczywiście zapewnił. Ale to, z czego zakonnicy nie zdawali sobie sprawy, to fakt, że zegar to nie tylko środek do śledzenia mijających godzin, ale również do synchronizowania i kontrolowania działań ludzi. I tak, do połowy XIV wieku zegar wyszedł poza ściany klasztoru i przyniósł nową i precyzyjną regularność życiu robotnika i kupca. Mechaniczny zegar umożliwił realizację idei regularnej produkcji, regularnych godzin pracy i produktu zestandaryzowanego. Bez zegara kapitalizm byłby całkiem niemożliwy. A więc tu leży wielki paradoks: zegar został wynaleziony przez ludzi, którzy chcieli bardziej rygorystycznie poświęcić się Bogu, a skończył jako technologia najbardziej użyteczna dla ludzi, którzy chcieli poświęcić się gromadzeniu pieniędzy. Technologia zawsze niesie ze sobą nieprzewidziane konsekwencje i nie zawsze jest na początku jasne, kto lub co wygra, a kto lub co przegra.
Mógłbym dodać w ramach innego przykładu historycznego, że według tego, co się mówi, Johann Gutenberg był gorliwym chrześcijaninem, który przeraziłby się, słysząc jak Marcin Luter, przeklęty heretyk, głosi, że druk to „największy akt łaski Bożej, dzięki któremu sprawa Ewangelii posuwa się naprzód”. Gutenberg sądził, że jego wynalazek pomoże sprawie Świętej Stolicy Apostolskiej, podczas gdy w istocie okazało się, że przyniósł rewolucję, która zniszczyła monopol Kościoła.
Możemy też spytać samych siebie, czy jest coś takiego, o czym władcy technologii komputerowych myślą, że robią dla nas, a czego oni i my możemy potem żałować? Myślę, że tak, i zostało to zasugerowane w tytule mojego wystąpienia: „Zainformować się na śmierć”. W pozostałym do mojej dyspozycji czasie postaram się wyjaśnić, co jest w komputerze niebezpiecznego i dlaczego. I ufam, że będziecie wystarczająco otwarci, aby rozważyć to, co mam do powiedzenia. Myślę, że mogę się do tego zabrać, opowiadając wam o małym eksperymencie, który prowadziłem z przerwami w ciągu ostatnich kilku lat. Niektórzy ludzie uważają to doświadczenie za przejaw przewrotności i wykorzystywania innych, ale ufam, że wasze poczucie humoru pozwoli mi przez to przebrnąć.
Odbywa się to następująco: Najlepiej robić to rankiem, kiedy widzisz kolegę z pracy, który zdaje się nie dysponować egzemplarzem „The New York Times”. „Czytałeś dziś rano »Timesa«?” – pytam. Jeśli kolega mówi, że tak, tego dnia nie przeprowadza się eksperymentu. Ale jeśli odpowiedź brzmi „nie”, można kontynuować doświadczenie. „Powinieneś zajrzeć na dwudziestą trzecią stronę – mówię. – Jest tam fascynujący artykuł o badaniu przeprowadzonym na Harvardzie”. „Naprawdę? Na jaki temat?” – brzmi zwykle odpowiedź. W tym momencie moje możliwości ogranicza jedynie moja wyobraźnia. Ale mogę powiedzieć coś takiego: „Wiesz, zrobili to badanie, żeby dowiedzieć się, co najlepiej jeść, żeby stracić na wadze i okazuje się, że najlepszy sposób to normalna dieta wzbogacona o czekoladowe eklery jedzone sześć razy dziennie. Wygląda na to, że w eklerach jest pewien szczególny środek odżywczy – encomial dioxin – który w niewiarygodnym tempie spala kalorie.”
Inna możliwość, którą lubię wykorzystywać w rozmowie z kolegami znanymi ze świadomości zdrowotnej, jest taka: „Myślę, że chciałbyś o tym wiedzieć – mówię. – Neurofizjologowie z Uniwersytetu w Stuttgarcie odkryli związek między joggingiem a ograniczoną inteligencją. W ciągu pięciu lat poddali testom ponad tysiąc dwieście osób i odkryli, że im więcej czasu ludzie uprawiali jogging, tym bardziej zmniejszała się ich inteligencja. Nie wiedzą dokładnie dlaczego, ale tak jest.”
Jestem pewien, że już rozumiecie, jaka jest moja rola w tym eksperymencie: donieść o czymś absurdalnym – można by rzec: nie do uwierzenia. Pozwólcie zatem, że powiem wam o tym, co z tego wynikło: Poza wypadkami, kiedy próbuję na jednej osobie tego samego po raz drugi czy trzeci, większość uwierzy albo przynajmniej nie będzie niedowierzać temu, co im powiedziałem. Czasami odpowiadają: „Naprawdę? To możliwe?”. Czasami spoglądają z niedowierzaniem i odpowiadają: „Gdzie – mówiłeś – zrobiono to badanie?”. A czasami mówią: „Wiesz, słyszałem coś takiego”.
Otóż z wyników badania można wyciągnąć kilka wniosków, z których jeden wyraził pięćdziesiąt lat temu H.L. Mencken, gdy stwierdził, że nie ma tak głupiego poglądu, że nie znajdzie się profesor, który weń uwierzy. To bardziej oskarżenie niż wyjaśnienie – w każdym razie próbowałem tego eksperymentu na nie-profesorach z mniej więcej tymi samymi rezultatami. Inny możliwy wniosek, to ten wyrażony – również jakieś pięćdziesiąt lat temu – przez George’a Orwella, który zauważył, że przeciętny człowiek w jego czasach jest z grubsza tak samo naiwny jak przeciętny człowiek w średniowieczu. W średniowieczu ludzie wierzyli w autorytet swojej religii – bez względu na to, co się działo. Dziś wierzymy w autorytet naszej nauki – bez względu na to, co się dzieje.
Myślę jednak, że można wyciągnąć jeszcze inny, ważniejszy wniosek, związany z opinią Orwella, choć dotyczący trochę innej kwestii. Odnoszę się do faktu, że świat, w którym żyjemy, jest dla większości z nas prawie całkowicie niezrozumiały. Prawie żadne zdarzenie – czy to prawdziwe, czy zmyślone – nie zadziwia nas przez dłużej, bo nie mamy zrozumiałego i spójnego obrazu świata, powodującego, że przedstawiony fakt wydawałby się nam sprzecznością nie do przyjęcia. Wierzymy, bo nie ma powodu, żeby nie wierzyć. Żadnego społecznego, politycznego, historycznego, metafizycznego, logicznego albo duchowego powodu. Żyjemy w świecie, w którym – w przeważającej części – nie dostrzegamy sensu. Nawet sensu technicznego. Nie mam zamiaru przeprowadzać mojego eksperymentu na tej publiczności, szczególnie, że wam o nim opowiedziałem, ale gdybym poinformował was, że siedzenia, które w tej chwili zajmujecie, wyprodukowano specjalną metodą, w której używa się skóry z marynowanego śledzia, na jakiej podstawie zakwestionowalibyście moje twierdzenie? O ile wam wiadomo – rzeczywiście, o ile mi wiadomo – skóra marynowanego śledzia mogła posłużyć do wykonania krzeseł, na których siedzicie. I gdyby udało mi się skłonić pracującego w branży chemika, żeby potwierdził ten fakt, opisując jakiś niepojęty proces, w którym to by się działo, prawdopodobnie jutro opowiadalibyście komuś, że spędziliście wieczór siedząc na skórze marynowanego śledzia.
Być może zdołam zbliżyć się trochę bardziej do tego, o co mi chodzi, poprzez analogię: Gdybyście rozpakowali zupełnie nową talię kart i zaczęli je jedną po drugiej przekładać, mielibyście całkiem niezłe pojęcie o tym, w jakim znajdują się porządku. Po dojściu od asa pik do dziewiątki pik, spodziewalibyście się, że następna będzie dziesiątka pik. I gdyby zamiast niej pojawiła się trójka karo, bylibyście zdziwieni i zastanawialibyście się, cóż to za talia. Ale gdybym dał wam talię przetasowaną dwadzieścia razy, a potem poprosił o odkrycie kart, nie spodziewalibyście się żadnej karty w szczególności – trójka karo byłaby tak samo prawdopodobna jak dziesiątka pik. Nie mając żadnych podstaw do zakładania danego porządku, nie mielibyście żadnego powodu, aby reagować niedowierzaniem albo nawet zdziwieniem na pojawienie się którejkolwiek karty.
Chodzi o to, że w świecie pozbawionym porządku duchowego albo intelektualnego, nic nie jest niewiarygodne; nic nie jest przewidywalne, a zatem nic nie stanowi szczególnej niespodzianki.
Tak naprawdę George Orwell był bardziej niż trochę niesprawiedliwy wobec przeciętnego człowieka w średniowieczu. Średniowieczny system wierzeń przypominał moją całkiem nową talię kart. Istniał uporządkowany, możliwy do pojęcia sposób postrzegania świata, wyrastający z koncepcji, według której cała wiedza i dobro pochodzą od Boga. To, co kapłani mieli do powiedzenia o świecie, było czerpane z logiki ich teologii. W rzeczach, wiary w które domagano się od ludzi, nie było nic arbitralnego – włącznie z faktem, że sam świat został stworzony o dziewiątej rano 23 października 4004 roku przed Chrystusem. To dawało się wyjaśnić – i wyjaśniano to dość klarownie – ku zadowoleniu wszystkich. Tak samo fakt, że dziesięć tysięcy aniołów mogło tańczyć na główce szpilki. To było całkiem sensowne, jeśli wierzyłeś, że Biblia to objawione słowo Boga i że wszechświat jest zamieszkały przez anioły. Świat średniowieczny był niewątpliwie tajemniczy i pełen cudowności, ale nie brakowało w nim poczucia ładu. Zwykli mężczyźni i kobiety mogli w nie do końca jasny sposób pojmować, jak surowe realia ich życia wpisują się w wielki i życzliwy zamysł [Boży], ale nie wątpili w to, że taki zamysł istnieje, a ich kapłani byli w stanie bez problemu – drogą dedukcji z garści zasad – uczynić go, jeśli nie racjonalnym, to przynajmniej spójnym.
Sytuacja, w której znajdujemy się obecnie, jest od średniowiecznej bardzo różna. I, powiedziałbym, smutniejsza, bardziej zagmatwana oraz z pewnością bardziej zagadkowa. Przypomina potasowaną talię kart, do której się odwoływałem. Nie ma logicznej, usystematyzowanej koncepcji świata, służącej za fundament, na którym opiera się nasz system wierzeń. A więc w pewnym sensie jesteśmy bardziej naiwni niż ludzie średniowiecza i bardziej wylęknieni, bo da się nas skłonić do uwierzenia niemal we wszystko. Skóra marynowanego śledzia ma mniej więcej taki sam sens jak vinyl alloy albo encomial dioxin.
Otóż w pewnym sensie nic z tych rzeczy nie jest naszą winą. Jeśli mógłbym postawić na głowie mądrość Kasjusza: Wina nie leży w nas samych, ale niemal dosłownie w gwiazdach. Gdy Galileusz skierował w niebiosa swój teleskop i umożliwił spojrzenie także Keplerowi, żaden z nich odkrył w gwiazdach sztuki magicznej ani władzy – tylko wzory geometryczne i równania. Bóg, jak się zdawało, był mniej filozofem moralności, a bardziej mistrzowskim matematykiem. To odkrycie dało impuls do rozwoju fizyki, ale teologii wyrządziło tylko szkody. Przed Galileuszem i Keplerem można było wierzyć, że Ziemia to stabilne centrum wszechświata i że Bóg w szczególny sposób interesuje się naszymi sprawami. Po ich odkryciu Ziemia stała się samotnym wędrowcem w mrocznej galaktyce w ukrytym kącie wszechświata, a nam pozostawiono zastanawianie się, czy Bóg interesuje się nami w jakimkolwiek stopniu. Uporządkowany, zrozumiały świat średniowiecza zaczął się rozsypywać, bo ludzie nie widzieli już w gwiazdach oblicza przyjaciela.
I coś jeszcze, co niegdyś było naszym przyjacielem, również obróciło się przeciw nam. Mam na myśli informację. Był taki czas, kiedy informacja stanowiła środek, który pomagał istotom ludzkim rozwiązać konkretne i naglące problemy ich otoczenia. To prawda, że w średniowieczu mieliśmy do czynienia z rzadkością informacji, ale właśnie ta rzadkość czyniła ją zarówno ważną, jak i nadającą się do użytku. Zaczęło się to zmieniać, jak wszyscy wiedzą, pod koniec XV wieku, kiedy złotnik z Mainz nazwiskiem Gutenberg przerobił starą prasę winiarską na maszynę drukarską i tym samym wywołał to, co obecnie nazywamy eksplozją informacji. Czterdzieści lat po wynalazku Gutenberga maszyny drukarskie były już w stu dziesięciu miastach w sześciu różnych krajach; przez pięćdziesiąt kolejnych lat wydrukowano ponad osiem milionów książek, prawie wszystkie z nich wypełnione informacjami niedostępnymi wcześniej dla przeciętnego człowieka. Nic bardziej mylnego niż pogląd, że epokę informacji rozpoczęła technologia komputerowa. Tę epokę rozpoczęła prasa drukarska i od tego czasu nie uwolniliśmy się od niej.
Ale to, co początkowo było oswobadzającym strumieniem, przekształciło się w chaotyczną powódź. Jeśli mogę wziąć jako przykład mój własny kraj, oto, w obliczu czego stoimy: W Ameryce jest 260000 billboardów; 11520 dzienników; 11556 innych gazet; 27000 wypożyczalni kaset video; 362 miliony telewizorów i ponad 400 milionów odbiorników radiowych. Rokrocznie publikuje się 40000 nowych książek (na całym świecie 300000), w Ameryce codziennie robi się 41 milionów zdjęć, a – dodajmy dla porządku – do naszych skrzynek pocztowych co roku przychodzi 60 miliardów śmieciowych przesyłek reklamowych. Wszystko – od telegrafii i fotografii w wieku XIX do krzemowego układu scalonego w XX – zintensyfikowało informacyjny gwar – aż dziś sprawy osiągnęły takie proporcje, że dla przeciętnego człowieka informacja nie ma już żadnego związku z rozwiązywaniem problemów.
Rozerwano związek między informacją i działaniem. Informacja to teraz towar, który może być kupiony i sprzedany, albo użyty jako forma rozrywki, albo włożony jak ubiór dla podwyższenia swojego statusu. Przybywa w masie, nie kierowana w szczególności do nikogo, bez związku z użytecznością; jesteśmy przesyceni informacją, toniemy w informacji, nie mamy nad nią żadnej kontroli, nie wiemy, co z nią robić.
Są dwa powody, dla których nie wiemy, co z nią robić. Po pierwsze, jak wspominałem, nie mamy już spójnej koncepcji nas samych i naszego wszechświata oraz naszych wzajemnych relacji i odniesienia do naszego świata. Nie wiemy już – inaczej niż w średniowieczu – skąd przychodzimy i dokąd idziemy, albo dlaczego. Innymi słowy, nie wiemy, które informacje są dla naszego życia istotne, a które nieistotne. Po drugie, skierowaliśmy całą naszą energię oraz inteligencję na wymyślanie maszynerii, która nie robi nic poza zwiększaniem zasobu informacji. W rezultacie nasze zdolności do obrony przed przesytem informacji załamały się; naszego układu odpornościowego przeciw informacji nie da się już zoperować. Nie wiemy, jak filtrować informacje; nie wiemy, jak zmniejszać ich liczbę; nie wiemy, jak z nich korzystać. Cierpimy na rodzaj kulturalnego AIDS.
I w tych okolicznościach pojawia się komputer. Komputer, jak wiemy, cechuje uniwersalność, nie tylko ze względu na niemal nieskończone sposoby jego wykorzystania, ale również dlatego, że komputery są zwykle zintegrowane ze strukturą innych maszyn. Zatem byłoby z mojej strony głupotą, gdybym ostrzegał przeciw każdemu wyobrażalnemu sposobowi użycia komputera. Ale nie da się zaprzeczyć, że najpowszechniejsze metody korzystania z komputera mają związek z informacją. Kiedy ludzie mówią o „naukach informacyjnych”, mówią o komputerach – jak przechowywać informacje, jak odnajdywać informacje, jak organizować informacje. Komputer stanowi odpowiedź na pytania, jak mogę uzyskać więcej informacji, szybciej i w użyteczniejszej formie. Te pytania wyglądają na uzasadnione. Teraz jednak chciałbym przedstawić wam parę innych pytań, które wydają mi się bardziej uzasadnione. Czy Irak najechał na Kuwejt ze względu na brak informacji? Czy gdyby w następstwie tego miała wybuchnąć okropna wojna między Irakiem a Stanami Zjednoczonymi, to dojdzie do niej z powodu braku informacji? Czy jeśli w Etiopii dzieci umierają z głodu, to dzieje się to ze względu na brak informacji? Czy rasizm w RPA istnieje ze względu na brak informacji? Czy jeśli po ulicach Nowego Jorku grasują przestępcy, to robią to ze względu na brak informacji?
Albo zejdźmy na bardziej osobisty poziom: Jeśli ty i twój współmałżonek jesteście razem nieszczęśliwi i kończycie wasz związek rozwodem, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli wasze dzieci zachowują się niewłaściwie i przynoszą waszej rodzinie wstyd, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli ktoś w waszej rodzinie przeżywa załamanie nerwowe, czy dzieje się to ze względu na brak informacji?
Sądzę, że będziecie musieli przyznać, iż to, co nam dolega, co powoduje najwięcej niedoli i bólu – zarówno na poziomie kulturalnym, jak i osobistym – nie ma żadnego związku z tym rodzajem informacji, do których dostęp dały nam komputery. Komputer i jego informacje nie potrafią dać odpowiedzi na żadne z fundamentalnych pytań, do których musimy się odnieść, aby nadać naszemu życiu większy sens i uczynić je bardziej ludzkim. Komputer nie umie dostarczyć nam uporządkowanych ram moralnych. Nie potrafi powiedzieć nam, które pytania warto zadawać. Nie umie dostarczyć nam środków do zrozumienia, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego ze sobą walczymy, ani dlaczego tak często nie zachowujemy się przyzwoicie, zwłaszcza wtedy, gdy najbardziej powinniśmy o to zabiegać. Komputer jest w pewnym sensie imponującą zabawką, która odwraca naszą uwagę od stawiania czoła temu, z czym potrzebujemy zmierzyć się najpilniej – z duchową pustką, wiedzą o samych sobie, użytecznymi koncepcjami przeszłości i przyszłości. Czy ktoś wini za to komputer? Oczywiście, że nie. Przecież to, mimo wszystko, tylko maszyna. Ale przedstawia się go nam przy dźwięku trąb, tak jak na tej konferencji, jako technologicznego mesjasza.
Dzięki komputerowi – mówią jego heroldowie – uczynimy lepszymi edukację, religię, politykę, nasze umysły – a, co najlepsze, nas samych. To, rzecz jasna, nonsens i tylko niedojrzali, niedouczeni, albo niemądrzy mogliby w to uwierzyć. Przed chwilą powiedziałem, że nie można za to winić komputerów. I to prawda, przynajmniej w tym sensie, że nie obarczamy słonia winą za jego ogromny apetyt, kamienia za to, że jest twardy albo chmury za to, że zakrywa słońce. Taka jest ich natura i nie spodziewamy się po nich niczego innego. Ale komputer też ma swoją naturę. To prawda, jest tylko maszyną, ale maszyną zaprojektowaną do manipulowania informacją i generowania informacji. To jest to, co robią komputery, a zatem mają one swoją agendę oraz niosą oczywiste przesłanie.
Przesłanie, że dzięki coraz większej ilości informacji, wygodniej upakowanej, szybciej dostarczanej, znajdziemy rozwiązanie naszych problemów. A więc wszyscy ci błyskotliwi młodzi mężczyźni i kobiety, wierząc w to, wymyślają dla komputera wymagające kunsztu zadania do wykonania, mając nadzieję, że w ten sposób staniemy się mądrzejsi, przyzwoitsi i szlachetniejsi. I któż może ich winić? Stając się władcami tej cudownej technologii, zdobędą prestiż i władzę, a niektórzy staną się nawet sławni. W świecie zamieszkałym przez ludzi przekonanych, że da się osiągnąć raj przez coraz więcej i więcej informacji, informatyk jest królem. Ale nadal twierdzę, że wszystko to stanowi olbrzymie i niebezpieczne marnotrawstwo ludzkich talentów i energii. Wyobraźcie sobie, co można by osiągnąć, gdyby te talenty i energię skierować w stronę filozofii, teologii, sztuki, literatury z wyobraźnią albo edukacji? Kto wie, czego moglibyśmy się dowiedzieć od takich ludzi – może tego, dlaczego są wojny i głód, i bezdomność, i choroby umysłowe, i gniew.
W obecnym stanie rzeczy geniusze technologii komputerowej dadzą nam Gwiezdne Wojny i oznajmią, że to odpowiedź na wojnę nuklearną. Dadzą nam sztuczną inteligencję i powiedzą, że to jest sposób na zdobycie wiedzy o nas samych. Dadzą nam błyskawiczną komunikację globalną i powiedzą, że to jest droga do wzajemnego zrozumienia. Dadzą nam Rzeczywistość Wirtualną i powiedzą, że to jest odpowiedź na duchową nędzę. Ale to tylko metoda technika, podżegacza faktowego, informacyjnego ćpuna i technologicznego idioty.
Oto, co mówił nam Henry David Thoreau: „Wszystkie nasze wynalazki to tylko ulepszone środki do nieulepszonego celu”. Oto, co mówił nam Goethe: „Człowiek powinien co dnia próbować posłuchać pieśni, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć ładny obraz i, jeśli to możliwe, powiedzieć kilka rozsądnych słów”. A oto, co mówił nam Sokrates: „Nie warto żyć życiem niebadanym”. A oto, co mówił nam prorok Micheasz: „I czegoż żąda Pan od ciebie, jeśli nie pełnienia sprawiedliwości, umiłowania życzliwości i pokornego obcowania z Bogiem twoim?”. I mogę wam powiedzieć – gdybym miał czas (chociaż wy wszyscy wystarczająco dobrze o tym wiecie) – co mówili nam Konfucjusz, Izajasz, Jezus, Mahomet, Budda, Spinoza i Szekspir. Mówili to samo: Nie zdołamy uciec przed samymi sobą. Ludzki dylemat jest taki, jak zawsze, i nie rozwiązujemy niczego fundamentalnego, okrywając się technologiczną chwałą.
Wie o tym nawet najskromniejszy bohater komiksowy i zakończę moje wystąpienie cytując mądrego oposa imieniem Pogo, stworzonego przez rysownika Walta Kelley’a. Powierzam jego słowa wszystkim obecnym technologicznym utopistom i mesjaszom. „Spotkaliśmy wroga – powiedział Pogo. – I jesteśmy nim my”.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Neil Postman, Informing Ourselves To Death, http://www.frostbytes.com/~jimf/informing.html
_______
Wielki angielski dramaturg i filozof społeczny George Bernard Shaw zauważył niegdyś, że wszystkie środowiska zawodowe to zmowa przeciw zwykłym ludziom. Miał na myśli to, że ci, którzy stanowią elitę danego zawodu – lekarze, prawnicy, nauczyciele oraz naukowcy – chronią swój specjalny status, tworząc słownictwo niezrozumiałe dla przeciętnego człowieka. Takie postępowanie uniemożliwia osobom z zewnątrz zrozumienie, co środowisko zawodowe robi i dlaczego, oraz chroni członków owych środowisk przed bezpośrednią analizą i krytycznym spojrzeniem. Innymi słowy, środowiska zawodowe wznoszą złowrogie mury specjalistycznego żargonu, których nie przeniknie wścibskie oko obcego.
W przeciwieństwie do George’a Bernarda Shawa nie narzekam na to, ponieważ uważam się za zawodowego nauczyciela i cenię specjalistyczny żargon tak samo, jak inni. Nie sprzeciwiam się jednak, jeśli od czasu do czasu komuś nieznającemu tajników mojej profesji zezwala się na wstęp do mojego królestwa, aby przedstawił swój niezawodowy punkt widzenia. Ktoś taki może niekiedy wyrazić jakąś nieszablonową opinię albo, nawet lepiej, dostrzec coś, co profesjonaliści przegapili.
Myślę, że zaproszono mnie do wygłoszenia przemówienia na tej konferencji w takim właśnie celu. O technologii komputerowej wiem niedużo więcej od przeciętnego człowieka – czyli niewiele. Mam nikłe pojęcie o tym, co ekscytuje programistę komputerowego albo informatyka; gdy przyglądałem się opisom prezentacji na tę konferencję, każda kolejna wydawała mi się bardziej tajemnicza od poprzedniej. Zatem niewątpliwie kwalifikuję się jako outsider.
Sądzę jednak, że to, czego tutaj oczekujecie, to nie tylko outsidera, lecz outsidera, którego punkt widzenia może się okazać użyteczny dla insiderów. Właśnie dlatego przyjąłem zaproszenie do wygłoszenia przemówienia. Sądzę, że wiem trochę o tym, jak technologie wpływają na kulturę, a nawet więcej o tym, jak jej szkodzą. Na samym początku mogę powiedzieć, że o tym, co jakaś technologia niszczy, komputerowi eksperci zdają się wiedzieć właściwie bardzo niewiele. Słyszałem wielu ekspertów od technologii komputerowej mówiących o korzyściach, jakie przyniosą komputery. Nigdy natomiast, z jednym wyjątkiem – chodzi o Josepha Weizenbauma – nie słyszałem, aby ktokolwiek mówił w sposób poważny i wyczerpujący o ujemnych stronach technologii komputerowej – co uderza mnie jako osobliwe i powoduje, że zastanawiam się, czy środowisko zawodowe czegoś ważnego nie ukrywa. Innymi słowy, zdaje się, że to, czego brakuje ekspertom komputerowym, to poczucie technologicznej skromności.
Przecież każdy, kto studiował historię technologii, wie, że technologiczna zmiana to zawsze faustowski targ: technologia coś daje i coś odbiera – i nie zawsze w równych proporcjach. Nowa technologia czasami więcej tworzy niż niszczy. Czasami więcej niszczy niż tworzy. Ale nigdy nie jest jednostronna.
Wspaniały przykład stanowi wynalezienie maszyny drukarskiej. Druk sprzyjał nowoczesnej idei indywidualizmu, ale zniszczył średniowieczne poczucie wspólnoty oraz integracji społecznej. Druk stworzył prozę, ale uczynił poezję egzotyczną i elitarną formą wypowiedzi. Druk umożliwił powstanie współczesnej nauki, ale przekształcił wrażliwość religijną w ćwiczenia z zabobonu. Druk pomógł w rozwoju państwa narodowego, ale tym samym uczynił z patriotyzmu nikczemne – jeśli nie mordercze – odczucie.
Ujmując to samo inaczej, można powiedzieć, że nowa technologia przyczynia się do faworyzowania pewnej grupy ludzi, a szkodzenia innym grupom. Na przykład na dłuższą metę telewizja doprowadzi najpewniej do tego, że szkolni nauczyciele staną się przeżytkiem, tak jak samochód doprowadził do zaniku kowalstwa, a balladzistów uniepotrzebniła maszyna drukarska. Innymi słowy, zmiana technologiczna zawsze czyni kogoś wygranym, a kogoś przegranym.
Jeśli chodzi o technologię komputerową, to komputer bezdyskusyjnie zwiększył władzę wielkich organizacji, takich jak instytucje militarne, firmy lotnicze, banki albo urzędy skarbowe. Równie oczywiste jest to, że komputer jest dziś nieodzowny dla najwybitniejszych badaczy fizyki oraz innych nauk przyrodniczych. Ale w jakim stopniu technologia komputerowa stanowi korzyść dla mas? Dla metalowców, właścicieli warzywniaków, nauczycieli, mechaników samochodowych, muzyków, piekarzy, murarzy, dentystów i większości pozostałych osób, w których życie wtrąca się teraz komputer? Prywatne sprawy tych ludzi uczyniono dostępniejszymi dla potężnych instytucji. Łatwiej ich śledzić i nadzorować; poddaje się ich większej liczbie kontroli, stają się coraz bardziej zdezorientowani decyzjami, które podejmuje się w ich sprawach. Częściej redukuje się ich do zwykłych obiektów numerycznych. Zasypuje się ich reklamowym śmieciem. Są łatwym celem dla agencji reklamowych i organizacji politycznych. Szkoły uczą ich dzieci posługiwania się systemami komputerowymi zamiast uczyć ich rzeczy, które są dla dzieci bardziej wartościowe. Słowem, przegranym nie przydarza się niemal nic z tego, czego potrzebują, i dlatego są przegranymi.
Można się spodziewać, że wygrani – na przykład większość spośród mówców na tej konferencji – będą zachęcać przegranych do entuzjazmowania się technologią komputerową. To jest sposób postępowania zwycięzców, którzy czasami mówią przegranym, że z pomocą osobistych komputerów przeciętny człowiek może utrzymywać w lepszym porządku książeczkę czekową, lepiej śledzić rachunki i sporządzać logiczniejsze listy zakupów. Mówią im też, że mogą głosować nie wychodząc z domu, robić zakupy nie wychodząc z domu, uzyskiwać wszystkie informacje, jakich sobie życzą, nie wychodząc z domu i w ten sposób uczynić życie społeczne niepotrzebnym. Mówią im, że ich życie stanie się efektywniejsze, dyskretnie zaniedbując poinformowanie ich, z czyjego punktu widzenia tak będzie albo jakie mogą być koszty takiej efektywności.
Aby przegrani nie stali się sceptyczni, wygrani otumaniają ich cudownymi osiągami komputerów – spośród których wiele niemal wcale nie wpływa na jakość życia przegranych – niemniej jednak robią wrażenie. W końcu przegrani ulegają – po części dlatego, że wierzą, iż specjalistyczna wiedza władców technologii komputerowej stanowi formę mądrości. Władcy, oczywiście, też zaczynają w to wierzyć. Wskutek tego nie stawia się pewnych pytań, takich jak: komu komputer da większą władzę i wolność, a czyja władza i wolność zostanie ograniczona?
Być może to wszystko zabrzmiało jak opis dobrze zaplanowanego spisku; jakby zwycięzcy znakomicie zdawali sobie sprawę z tego, co się wygrywa, a co przegrywa. Ale nie do końca tak się dzieje, bo wygrani nie zawsze wiedzą, co robią i do czego to wszystko doprowadzi. Benedyktyńscy mnisi, którzy w XII i XIII wieku wynaleźli zegar mechaniczny, sądzili, że taki zegar zapewni precyzję i regularność siedmiu godzinom modlitw, które musieli odprawić w ciągu dnia. I rzeczywiście zapewnił. Ale to, z czego zakonnicy nie zdawali sobie sprawy, to fakt, że zegar to nie tylko środek do śledzenia mijających godzin, ale również do synchronizowania i kontrolowania działań ludzi. I tak, do połowy XIV wieku zegar wyszedł poza ściany klasztoru i przyniósł nową i precyzyjną regularność życiu robotnika i kupca. Mechaniczny zegar umożliwił realizację idei regularnej produkcji, regularnych godzin pracy i produktu zestandaryzowanego. Bez zegara kapitalizm byłby całkiem niemożliwy. A więc tu leży wielki paradoks: zegar został wynaleziony przez ludzi, którzy chcieli bardziej rygorystycznie poświęcić się Bogu, a skończył jako technologia najbardziej użyteczna dla ludzi, którzy chcieli poświęcić się gromadzeniu pieniędzy. Technologia zawsze niesie ze sobą nieprzewidziane konsekwencje i nie zawsze jest na początku jasne, kto lub co wygra, a kto lub co przegra.
Mógłbym dodać w ramach innego przykładu historycznego, że według tego, co się mówi, Johann Gutenberg był gorliwym chrześcijaninem, który przeraziłby się, słysząc jak Marcin Luter, przeklęty heretyk, głosi, że druk to „największy akt łaski Bożej, dzięki któremu sprawa Ewangelii posuwa się naprzód”. Gutenberg sądził, że jego wynalazek pomoże sprawie Świętej Stolicy Apostolskiej, podczas gdy w istocie okazało się, że przyniósł rewolucję, która zniszczyła monopol Kościoła.
Możemy też spytać samych siebie, czy jest coś takiego, o czym władcy technologii komputerowych myślą, że robią dla nas, a czego oni i my możemy potem żałować? Myślę, że tak, i zostało to zasugerowane w tytule mojego wystąpienia: „Zainformować się na śmierć”. W pozostałym do mojej dyspozycji czasie postaram się wyjaśnić, co jest w komputerze niebezpiecznego i dlaczego. I ufam, że będziecie wystarczająco otwarci, aby rozważyć to, co mam do powiedzenia. Myślę, że mogę się do tego zabrać, opowiadając wam o małym eksperymencie, który prowadziłem z przerwami w ciągu ostatnich kilku lat. Niektórzy ludzie uważają to doświadczenie za przejaw przewrotności i wykorzystywania innych, ale ufam, że wasze poczucie humoru pozwoli mi przez to przebrnąć.
Odbywa się to następująco: Najlepiej robić to rankiem, kiedy widzisz kolegę z pracy, który zdaje się nie dysponować egzemplarzem „The New York Times”. „Czytałeś dziś rano »Timesa«?” – pytam. Jeśli kolega mówi, że tak, tego dnia nie przeprowadza się eksperymentu. Ale jeśli odpowiedź brzmi „nie”, można kontynuować doświadczenie. „Powinieneś zajrzeć na dwudziestą trzecią stronę – mówię. – Jest tam fascynujący artykuł o badaniu przeprowadzonym na Harvardzie”. „Naprawdę? Na jaki temat?” – brzmi zwykle odpowiedź. W tym momencie moje możliwości ogranicza jedynie moja wyobraźnia. Ale mogę powiedzieć coś takiego: „Wiesz, zrobili to badanie, żeby dowiedzieć się, co najlepiej jeść, żeby stracić na wadze i okazuje się, że najlepszy sposób to normalna dieta wzbogacona o czekoladowe eklery jedzone sześć razy dziennie. Wygląda na to, że w eklerach jest pewien szczególny środek odżywczy – encomial dioxin – który w niewiarygodnym tempie spala kalorie.”
Inna możliwość, którą lubię wykorzystywać w rozmowie z kolegami znanymi ze świadomości zdrowotnej, jest taka: „Myślę, że chciałbyś o tym wiedzieć – mówię. – Neurofizjologowie z Uniwersytetu w Stuttgarcie odkryli związek między joggingiem a ograniczoną inteligencją. W ciągu pięciu lat poddali testom ponad tysiąc dwieście osób i odkryli, że im więcej czasu ludzie uprawiali jogging, tym bardziej zmniejszała się ich inteligencja. Nie wiedzą dokładnie dlaczego, ale tak jest.”
Jestem pewien, że już rozumiecie, jaka jest moja rola w tym eksperymencie: donieść o czymś absurdalnym – można by rzec: nie do uwierzenia. Pozwólcie zatem, że powiem wam o tym, co z tego wynikło: Poza wypadkami, kiedy próbuję na jednej osobie tego samego po raz drugi czy trzeci, większość uwierzy albo przynajmniej nie będzie niedowierzać temu, co im powiedziałem. Czasami odpowiadają: „Naprawdę? To możliwe?”. Czasami spoglądają z niedowierzaniem i odpowiadają: „Gdzie – mówiłeś – zrobiono to badanie?”. A czasami mówią: „Wiesz, słyszałem coś takiego”.
Otóż z wyników badania można wyciągnąć kilka wniosków, z których jeden wyraził pięćdziesiąt lat temu H.L. Mencken, gdy stwierdził, że nie ma tak głupiego poglądu, że nie znajdzie się profesor, który weń uwierzy. To bardziej oskarżenie niż wyjaśnienie – w każdym razie próbowałem tego eksperymentu na nie-profesorach z mniej więcej tymi samymi rezultatami. Inny możliwy wniosek, to ten wyrażony – również jakieś pięćdziesiąt lat temu – przez George’a Orwella, który zauważył, że przeciętny człowiek w jego czasach jest z grubsza tak samo naiwny jak przeciętny człowiek w średniowieczu. W średniowieczu ludzie wierzyli w autorytet swojej religii – bez względu na to, co się działo. Dziś wierzymy w autorytet naszej nauki – bez względu na to, co się dzieje.
Myślę jednak, że można wyciągnąć jeszcze inny, ważniejszy wniosek, związany z opinią Orwella, choć dotyczący trochę innej kwestii. Odnoszę się do faktu, że świat, w którym żyjemy, jest dla większości z nas prawie całkowicie niezrozumiały. Prawie żadne zdarzenie – czy to prawdziwe, czy zmyślone – nie zadziwia nas przez dłużej, bo nie mamy zrozumiałego i spójnego obrazu świata, powodującego, że przedstawiony fakt wydawałby się nam sprzecznością nie do przyjęcia. Wierzymy, bo nie ma powodu, żeby nie wierzyć. Żadnego społecznego, politycznego, historycznego, metafizycznego, logicznego albo duchowego powodu. Żyjemy w świecie, w którym – w przeważającej części – nie dostrzegamy sensu. Nawet sensu technicznego. Nie mam zamiaru przeprowadzać mojego eksperymentu na tej publiczności, szczególnie, że wam o nim opowiedziałem, ale gdybym poinformował was, że siedzenia, które w tej chwili zajmujecie, wyprodukowano specjalną metodą, w której używa się skóry z marynowanego śledzia, na jakiej podstawie zakwestionowalibyście moje twierdzenie? O ile wam wiadomo – rzeczywiście, o ile mi wiadomo – skóra marynowanego śledzia mogła posłużyć do wykonania krzeseł, na których siedzicie. I gdyby udało mi się skłonić pracującego w branży chemika, żeby potwierdził ten fakt, opisując jakiś niepojęty proces, w którym to by się działo, prawdopodobnie jutro opowiadalibyście komuś, że spędziliście wieczór siedząc na skórze marynowanego śledzia.
Być może zdołam zbliżyć się trochę bardziej do tego, o co mi chodzi, poprzez analogię: Gdybyście rozpakowali zupełnie nową talię kart i zaczęli je jedną po drugiej przekładać, mielibyście całkiem niezłe pojęcie o tym, w jakim znajdują się porządku. Po dojściu od asa pik do dziewiątki pik, spodziewalibyście się, że następna będzie dziesiątka pik. I gdyby zamiast niej pojawiła się trójka karo, bylibyście zdziwieni i zastanawialibyście się, cóż to za talia. Ale gdybym dał wam talię przetasowaną dwadzieścia razy, a potem poprosił o odkrycie kart, nie spodziewalibyście się żadnej karty w szczególności – trójka karo byłaby tak samo prawdopodobna jak dziesiątka pik. Nie mając żadnych podstaw do zakładania danego porządku, nie mielibyście żadnego powodu, aby reagować niedowierzaniem albo nawet zdziwieniem na pojawienie się którejkolwiek karty.
Chodzi o to, że w świecie pozbawionym porządku duchowego albo intelektualnego, nic nie jest niewiarygodne; nic nie jest przewidywalne, a zatem nic nie stanowi szczególnej niespodzianki.
Tak naprawdę George Orwell był bardziej niż trochę niesprawiedliwy wobec przeciętnego człowieka w średniowieczu. Średniowieczny system wierzeń przypominał moją całkiem nową talię kart. Istniał uporządkowany, możliwy do pojęcia sposób postrzegania świata, wyrastający z koncepcji, według której cała wiedza i dobro pochodzą od Boga. To, co kapłani mieli do powiedzenia o świecie, było czerpane z logiki ich teologii. W rzeczach, wiary w które domagano się od ludzi, nie było nic arbitralnego – włącznie z faktem, że sam świat został stworzony o dziewiątej rano 23 października 4004 roku przed Chrystusem. To dawało się wyjaśnić – i wyjaśniano to dość klarownie – ku zadowoleniu wszystkich. Tak samo fakt, że dziesięć tysięcy aniołów mogło tańczyć na główce szpilki. To było całkiem sensowne, jeśli wierzyłeś, że Biblia to objawione słowo Boga i że wszechświat jest zamieszkały przez anioły. Świat średniowieczny był niewątpliwie tajemniczy i pełen cudowności, ale nie brakowało w nim poczucia ładu. Zwykli mężczyźni i kobiety mogli w nie do końca jasny sposób pojmować, jak surowe realia ich życia wpisują się w wielki i życzliwy zamysł [Boży], ale nie wątpili w to, że taki zamysł istnieje, a ich kapłani byli w stanie bez problemu – drogą dedukcji z garści zasad – uczynić go, jeśli nie racjonalnym, to przynajmniej spójnym.
Sytuacja, w której znajdujemy się obecnie, jest od średniowiecznej bardzo różna. I, powiedziałbym, smutniejsza, bardziej zagmatwana oraz z pewnością bardziej zagadkowa. Przypomina potasowaną talię kart, do której się odwoływałem. Nie ma logicznej, usystematyzowanej koncepcji świata, służącej za fundament, na którym opiera się nasz system wierzeń. A więc w pewnym sensie jesteśmy bardziej naiwni niż ludzie średniowiecza i bardziej wylęknieni, bo da się nas skłonić do uwierzenia niemal we wszystko. Skóra marynowanego śledzia ma mniej więcej taki sam sens jak vinyl alloy albo encomial dioxin.
Otóż w pewnym sensie nic z tych rzeczy nie jest naszą winą. Jeśli mógłbym postawić na głowie mądrość Kasjusza: Wina nie leży w nas samych, ale niemal dosłownie w gwiazdach. Gdy Galileusz skierował w niebiosa swój teleskop i umożliwił spojrzenie także Keplerowi, żaden z nich odkrył w gwiazdach sztuki magicznej ani władzy – tylko wzory geometryczne i równania. Bóg, jak się zdawało, był mniej filozofem moralności, a bardziej mistrzowskim matematykiem. To odkrycie dało impuls do rozwoju fizyki, ale teologii wyrządziło tylko szkody. Przed Galileuszem i Keplerem można było wierzyć, że Ziemia to stabilne centrum wszechświata i że Bóg w szczególny sposób interesuje się naszymi sprawami. Po ich odkryciu Ziemia stała się samotnym wędrowcem w mrocznej galaktyce w ukrytym kącie wszechświata, a nam pozostawiono zastanawianie się, czy Bóg interesuje się nami w jakimkolwiek stopniu. Uporządkowany, zrozumiały świat średniowiecza zaczął się rozsypywać, bo ludzie nie widzieli już w gwiazdach oblicza przyjaciela.
I coś jeszcze, co niegdyś było naszym przyjacielem, również obróciło się przeciw nam. Mam na myśli informację. Był taki czas, kiedy informacja stanowiła środek, który pomagał istotom ludzkim rozwiązać konkretne i naglące problemy ich otoczenia. To prawda, że w średniowieczu mieliśmy do czynienia z rzadkością informacji, ale właśnie ta rzadkość czyniła ją zarówno ważną, jak i nadającą się do użytku. Zaczęło się to zmieniać, jak wszyscy wiedzą, pod koniec XV wieku, kiedy złotnik z Mainz nazwiskiem Gutenberg przerobił starą prasę winiarską na maszynę drukarską i tym samym wywołał to, co obecnie nazywamy eksplozją informacji. Czterdzieści lat po wynalazku Gutenberga maszyny drukarskie były już w stu dziesięciu miastach w sześciu różnych krajach; przez pięćdziesiąt kolejnych lat wydrukowano ponad osiem milionów książek, prawie wszystkie z nich wypełnione informacjami niedostępnymi wcześniej dla przeciętnego człowieka. Nic bardziej mylnego niż pogląd, że epokę informacji rozpoczęła technologia komputerowa. Tę epokę rozpoczęła prasa drukarska i od tego czasu nie uwolniliśmy się od niej.
Ale to, co początkowo było oswobadzającym strumieniem, przekształciło się w chaotyczną powódź. Jeśli mogę wziąć jako przykład mój własny kraj, oto, w obliczu czego stoimy: W Ameryce jest 260000 billboardów; 11520 dzienników; 11556 innych gazet; 27000 wypożyczalni kaset video; 362 miliony telewizorów i ponad 400 milionów odbiorników radiowych. Rokrocznie publikuje się 40000 nowych książek (na całym świecie 300000), w Ameryce codziennie robi się 41 milionów zdjęć, a – dodajmy dla porządku – do naszych skrzynek pocztowych co roku przychodzi 60 miliardów śmieciowych przesyłek reklamowych. Wszystko – od telegrafii i fotografii w wieku XIX do krzemowego układu scalonego w XX – zintensyfikowało informacyjny gwar – aż dziś sprawy osiągnęły takie proporcje, że dla przeciętnego człowieka informacja nie ma już żadnego związku z rozwiązywaniem problemów.
Rozerwano związek między informacją i działaniem. Informacja to teraz towar, który może być kupiony i sprzedany, albo użyty jako forma rozrywki, albo włożony jak ubiór dla podwyższenia swojego statusu. Przybywa w masie, nie kierowana w szczególności do nikogo, bez związku z użytecznością; jesteśmy przesyceni informacją, toniemy w informacji, nie mamy nad nią żadnej kontroli, nie wiemy, co z nią robić.
Są dwa powody, dla których nie wiemy, co z nią robić. Po pierwsze, jak wspominałem, nie mamy już spójnej koncepcji nas samych i naszego wszechświata oraz naszych wzajemnych relacji i odniesienia do naszego świata. Nie wiemy już – inaczej niż w średniowieczu – skąd przychodzimy i dokąd idziemy, albo dlaczego. Innymi słowy, nie wiemy, które informacje są dla naszego życia istotne, a które nieistotne. Po drugie, skierowaliśmy całą naszą energię oraz inteligencję na wymyślanie maszynerii, która nie robi nic poza zwiększaniem zasobu informacji. W rezultacie nasze zdolności do obrony przed przesytem informacji załamały się; naszego układu odpornościowego przeciw informacji nie da się już zoperować. Nie wiemy, jak filtrować informacje; nie wiemy, jak zmniejszać ich liczbę; nie wiemy, jak z nich korzystać. Cierpimy na rodzaj kulturalnego AIDS.
I w tych okolicznościach pojawia się komputer. Komputer, jak wiemy, cechuje uniwersalność, nie tylko ze względu na niemal nieskończone sposoby jego wykorzystania, ale również dlatego, że komputery są zwykle zintegrowane ze strukturą innych maszyn. Zatem byłoby z mojej strony głupotą, gdybym ostrzegał przeciw każdemu wyobrażalnemu sposobowi użycia komputera. Ale nie da się zaprzeczyć, że najpowszechniejsze metody korzystania z komputera mają związek z informacją. Kiedy ludzie mówią o „naukach informacyjnych”, mówią o komputerach – jak przechowywać informacje, jak odnajdywać informacje, jak organizować informacje. Komputer stanowi odpowiedź na pytania, jak mogę uzyskać więcej informacji, szybciej i w użyteczniejszej formie. Te pytania wyglądają na uzasadnione. Teraz jednak chciałbym przedstawić wam parę innych pytań, które wydają mi się bardziej uzasadnione. Czy Irak najechał na Kuwejt ze względu na brak informacji? Czy gdyby w następstwie tego miała wybuchnąć okropna wojna między Irakiem a Stanami Zjednoczonymi, to dojdzie do niej z powodu braku informacji? Czy jeśli w Etiopii dzieci umierają z głodu, to dzieje się to ze względu na brak informacji? Czy rasizm w RPA istnieje ze względu na brak informacji? Czy jeśli po ulicach Nowego Jorku grasują przestępcy, to robią to ze względu na brak informacji?
Albo zejdźmy na bardziej osobisty poziom: Jeśli ty i twój współmałżonek jesteście razem nieszczęśliwi i kończycie wasz związek rozwodem, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli wasze dzieci zachowują się niewłaściwie i przynoszą waszej rodzinie wstyd, czy dzieje się to ze względu na brak informacji? Jeśli ktoś w waszej rodzinie przeżywa załamanie nerwowe, czy dzieje się to ze względu na brak informacji?
Sądzę, że będziecie musieli przyznać, iż to, co nam dolega, co powoduje najwięcej niedoli i bólu – zarówno na poziomie kulturalnym, jak i osobistym – nie ma żadnego związku z tym rodzajem informacji, do których dostęp dały nam komputery. Komputer i jego informacje nie potrafią dać odpowiedzi na żadne z fundamentalnych pytań, do których musimy się odnieść, aby nadać naszemu życiu większy sens i uczynić je bardziej ludzkim. Komputer nie umie dostarczyć nam uporządkowanych ram moralnych. Nie potrafi powiedzieć nam, które pytania warto zadawać. Nie umie dostarczyć nam środków do zrozumienia, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego ze sobą walczymy, ani dlaczego tak często nie zachowujemy się przyzwoicie, zwłaszcza wtedy, gdy najbardziej powinniśmy o to zabiegać. Komputer jest w pewnym sensie imponującą zabawką, która odwraca naszą uwagę od stawiania czoła temu, z czym potrzebujemy zmierzyć się najpilniej – z duchową pustką, wiedzą o samych sobie, użytecznymi koncepcjami przeszłości i przyszłości. Czy ktoś wini za to komputer? Oczywiście, że nie. Przecież to, mimo wszystko, tylko maszyna. Ale przedstawia się go nam przy dźwięku trąb, tak jak na tej konferencji, jako technologicznego mesjasza.
Dzięki komputerowi – mówią jego heroldowie – uczynimy lepszymi edukację, religię, politykę, nasze umysły – a, co najlepsze, nas samych. To, rzecz jasna, nonsens i tylko niedojrzali, niedouczeni, albo niemądrzy mogliby w to uwierzyć. Przed chwilą powiedziałem, że nie można za to winić komputerów. I to prawda, przynajmniej w tym sensie, że nie obarczamy słonia winą za jego ogromny apetyt, kamienia za to, że jest twardy albo chmury za to, że zakrywa słońce. Taka jest ich natura i nie spodziewamy się po nich niczego innego. Ale komputer też ma swoją naturę. To prawda, jest tylko maszyną, ale maszyną zaprojektowaną do manipulowania informacją i generowania informacji. To jest to, co robią komputery, a zatem mają one swoją agendę oraz niosą oczywiste przesłanie.
Przesłanie, że dzięki coraz większej ilości informacji, wygodniej upakowanej, szybciej dostarczanej, znajdziemy rozwiązanie naszych problemów. A więc wszyscy ci błyskotliwi młodzi mężczyźni i kobiety, wierząc w to, wymyślają dla komputera wymagające kunsztu zadania do wykonania, mając nadzieję, że w ten sposób staniemy się mądrzejsi, przyzwoitsi i szlachetniejsi. I któż może ich winić? Stając się władcami tej cudownej technologii, zdobędą prestiż i władzę, a niektórzy staną się nawet sławni. W świecie zamieszkałym przez ludzi przekonanych, że da się osiągnąć raj przez coraz więcej i więcej informacji, informatyk jest królem. Ale nadal twierdzę, że wszystko to stanowi olbrzymie i niebezpieczne marnotrawstwo ludzkich talentów i energii. Wyobraźcie sobie, co można by osiągnąć, gdyby te talenty i energię skierować w stronę filozofii, teologii, sztuki, literatury z wyobraźnią albo edukacji? Kto wie, czego moglibyśmy się dowiedzieć od takich ludzi – może tego, dlaczego są wojny i głód, i bezdomność, i choroby umysłowe, i gniew.
W obecnym stanie rzeczy geniusze technologii komputerowej dadzą nam Gwiezdne Wojny i oznajmią, że to odpowiedź na wojnę nuklearną. Dadzą nam sztuczną inteligencję i powiedzą, że to jest sposób na zdobycie wiedzy o nas samych. Dadzą nam błyskawiczną komunikację globalną i powiedzą, że to jest droga do wzajemnego zrozumienia. Dadzą nam Rzeczywistość Wirtualną i powiedzą, że to jest odpowiedź na duchową nędzę. Ale to tylko metoda technika, podżegacza faktowego, informacyjnego ćpuna i technologicznego idioty.
Oto, co mówił nam Henry David Thoreau: „Wszystkie nasze wynalazki to tylko ulepszone środki do nieulepszonego celu”. Oto, co mówił nam Goethe: „Człowiek powinien co dnia próbować posłuchać pieśni, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć ładny obraz i, jeśli to możliwe, powiedzieć kilka rozsądnych słów”. A oto, co mówił nam Sokrates: „Nie warto żyć życiem niebadanym”. A oto, co mówił nam prorok Micheasz: „I czegoż żąda Pan od ciebie, jeśli nie pełnienia sprawiedliwości, umiłowania życzliwości i pokornego obcowania z Bogiem twoim?”. I mogę wam powiedzieć – gdybym miał czas (chociaż wy wszyscy wystarczająco dobrze o tym wiecie) – co mówili nam Konfucjusz, Izajasz, Jezus, Mahomet, Budda, Spinoza i Szekspir. Mówili to samo: Nie zdołamy uciec przed samymi sobą. Ludzki dylemat jest taki, jak zawsze, i nie rozwiązujemy niczego fundamentalnego, okrywając się technologiczną chwałą.
Wie o tym nawet najskromniejszy bohater komiksowy i zakończę moje wystąpienie cytując mądrego oposa imieniem Pogo, stworzonego przez rysownika Walta Kelley’a. Powierzam jego słowa wszystkim obecnym technologicznym utopistom i mesjaszom. „Spotkaliśmy wroga – powiedział Pogo. – I jesteśmy nim my”.
_______
Tłumaczenie na podstawie:
Neil Postman, Informing Ourselves To Death, http://www.frostbytes.com/~jimf/informing.html